I
Miał lat przeszło czterdzieści i widać to było z paru zmarszczek, które cienkimi liniami przerzynały mu czoło wysokie a wydające się jeszcze wyższym od przerzedzonych nad nim włosów ciemnych i u skroni trochę siwiejących. Pomimo jednak tych zmarszczek i tej rozpoczynającej się siwizny, wyglądał czerstwo, silnie i razem poważnie. Rybakiem był, dnie całe, a czasem i część nocy spędzał na wodzie; więc słońce, wiatry i wilgotne oddechy rzeki ciemnawą i zdrową śniadością okryły mu twarz, zbyt nieco długą i chudą, lecz rozświeconą dwojgiem oczu z bardzo błękitną i czystą źrenicą, z trochę nieruchomym, poważnym wejrzeniem. Powagę też i zamyślenie czuć było w ruchach jego wysokiej, kształtnej, silnej postaci.
Kiedy było mu lat osiemnaście, ojciec ożenił go z dziewką ze wsi sąsiedniej, dlatego że gospodyni brakowało w chacie. Z tą żoną swoją, łagodną i pracowitą, lecz głupowatą i brzydką, żył spokojnie i zgodnie, ale krótko, bo po latach kilku umarła, dzieci mu nie pozostawiając. Wkrótce też odumarł go stary ojciec, a kiedy jeszcze jedyną siostrę, o dwanaście lat od siebie młodszą, za mąż wydał, sam zupełnie pozostał w chacie u końca wsi niedużej, na wysokim brzegu Niemna pod małym borkiem sosnowym stojącej. Wołów ani koni nie posiadał i pomocników do gospodarskiej pracy nie potrzebował, bo ziemi prawie nie miał. Ojciec jego od dawnego dziedzica wsi otrzymał tę chatę ze sporym kawałkiem warzywnego ogrodu, a przeważnie żył z tkactwa, które przez czas jakiś w tej wsi kwitnęło i przynosiło niejakie zyski. Ale on z tkackimi krośnami, z niskim sufitem i ciemnymi ścianami chaty zżyć się nie mógł. Coś go ciągnęło ku okiem niedoścignionemu szlakowi rzeki, ku błękitnej ciszy jej w pogodę i spienionym szumom w czas burzliwy, ku powstającym nad nią co rana różowym wschodom słońca i odbijającym się w niej co wieczora bogactwom zachodów. Lubił powietrze nieskażone, choćby upalne lub mroźne, niebo odkryte, choćby pochmurne i smutne; w dzieciństwie już czółna strugał, wędy wiązał i gdy tylko dorósł, rybakiem został. Dawniej wracając z rzeki znajdował w chacie ojca, żonę, siostrę, czasem sąsiadów i kumów; czasem też i do karczmy zachodził, choć w wódce nie mógł zasmakować nigdy, a w tańcach i gawędach niewielki przyjmował udział. Teraz, od lat już kilku chata jego była zupełnie pusta; wróciwszy do niej, sam doił krowę, którą wspólny wiejski pastuch do obórki z pastwiska mu przypędzał, sam sobie strawę warzył i samotnie ją spożywszy do snu się układał, aby nazajutrz w większym lub mniejszym czółnie płynąć naprzeciw wschodzącej jutrzenki lub na zachód pomykających mgieł i mroków nocnych. Do karczmy nie chodził już nigdy i z ludźmi przestawał rzadko, oprócz siostry i szwagra, u których w zimie, gdy rzeka znajdowała się pod lodem, milcząc najczęściej, pod ścianą przesiadywał. Nie można było powiedzieć, aby ludzi nie lubił, bo nie tylko nikomu szkodzić nie chciał i kłótni z nikim nie zawodził, ale owszem, temu i owemu przysługę jakąś nieraz oddał, w gospodarskiej pracy dopomógł lub w dzbanku drobnych rybek przyniósł, a każdemu, kto go zaczepił, odpowiadał życzliwie i chętnie. Tylko nie szukał ludzi, nawet unikał ich nieco, jakby mu pierś i usta w długich po rzece wędrówkach przyzwyczaiły się do milczenia; ilekroć zaś mówił, głos jego był przyciszony i słowa powoli ciekły z warg łagodnych, ale uśmiechających się bardzo rzadko. Jednak nie można go też było nazwać smutnym; przeciwnie, wydawał się spokojnym i zupełnie ze wszystkiego zadowolonym. Tylko układ ust, wejrzenie, ruchy jego posiadały wyraz ciągłego jakby zamyślenia, co mu nadawało piętno powagi i powolności. O czym myślał? Nie opowiadał nikomu, ale z błyskawiczną szybkością mknąc po zwierciadle spokojnej wody czy zwolna pomiędzy dwoma utkwionymi w dno rzeki tykami kołysząc się na jej fali, na jutrzenki, chmury, burze, tęcze, staczające się za pas boru tarcze słoneczne patrząc — myślał. Krąg tego myślenia był zapewne ciasnym, lecz może głębokim, skoro zdawać się mogło, że człowiek ten w nim utonął i że mu tam najlepiej.
We wsi uważano go za odmiennego od innych, ale też uczciwego i spokojnego człowieka. Gdy młodo owdowiał, powtórne małżeństwo mu doradzano, tę i ową swatano; ale on, raz i drugi na wskazywaną dziewkę spojrzawszy, głową przecząco trząsł, ręką machał i co prędzej ku rzece z wysokiego brzegu zstępował. Przez kumę Awdocię, która i jego, i swatostwa bardzo lubiła, pytaniami: dlaczego żenić się nie chce? oblężony, ze wzruszeniem ramion odpowiedział:
— Ot, co tam! Niebo mnie chatą, a rzeka żoną. Każdy po swojemu żyje, a jak grzechu nie ma, to każde życie dobre.
Z żartobliwym uśmiechem dokończył: grążonymi w przezroczystej wodzie, złotawymi stopami leżał stos lekkich, mokrych gałganków. Z niejakim też zadziwieniem na nią patrzał. Jak mogła tak prędko z płaczu przejść w tak wesoły, aż zanoszący się śmiech? Przy tym nie wiedzieć dlaczego, i brała mu z ręki swoją błękitną szmatę, i nie brała, niby to dosięgnąć jej nie mogąc, to znowu z ciemnych, cienkich, giętkich palców wypuszczając. A wciąż mu w twarz patrzała i teraz nawet wejrzenie swoich pałających oczu w same źrenice ma zatopiła. Spotkawszy się ż tym wejrzeniem rybak wstydliwie spojrzał w inną stronę. Rzecz była osobliwa: dziewczyna z zalotnością śmiałą i ciekawą patrzała na mężczyznę, a mężczyzna wstydliwie wzrok od niej odwracał. Jednak uśmiech z ust mu nie znikał. Nie na nią, ale na coraz prędzej pomykające i coraz błękitniejsze fale rzeki patrząc przemówił:
— No, bierzcie już swoją szmatę; mnie płynąć trzeba. Było czego tak lamentować! Myślałby kto, że Bóg wie jakie nieszczęście wam się zdarzyło!
— Aha! czego było lamentować! — ze szczególnym połączeniem nadąsania i filuterności zawołała ona — byłaby mnie bieda, gdyby ten gałganek, broń Boże, zginął. Już trzy dni, jak mnie pani spokojności nie daje z tym praniem dziecinnych rzeczy… Wczoraj w wieczór wyprałam, a dziś dlatego wstałam tak raniutko, aby je w rzece wypłukać. Aż tu masz! jeden wziął i popłynął!
W czółnie na wąskiej ławce siedząc słuchał jej mowy szybkiej, żywej, w której wyrazy zdawały się ścigać i tłoczyć ze sobą. Powiedział, że dalej płynąć musi, jednak nie odpływał. Nie patrzał na nią, ale widać było, że słuchał pilnie jej cienkiego i trochę ostrego głosu.
— A kto wy taka? — zapytał.
— Ja?
Ku szczytowi góry i bielejącej nad nim willi ręką wskazała.
— U tych państwa, które tu na lato przyjechali, w obowiązku jestem, pokojowa… Wzięli mnie zimą i do końca lata jeszcze wybędę u nich… a jak jesienią do miasta wrócę, odprawię się… dłużej jak do jesieni nie chcę…
— A czemuż to? czy bardzo łają? — z uśmiechem przerwał.
Wyprostowała się, rumieńcem nagle oblana i z rozbłysłymi oczami.
— Oho! niechby tylko spróbowali! Na łajanie jest odłajanie! Ja nie taka, abym sobie ubliżać pozwalała! Ojciec mój w kancelarii służył, z dobrej familii pochodzę i niechby mię kto złym słowem skrzywdził, tak bym jemu parsknęła, że i dziesięć lat by popamiętał. A choćby potem i do sądu… bywałam ja i w sądach! Nie zlęknę się!
Teraz ze zdziwieniem i prawie przerażeniem na nią patrzał, ale wnet znowu wzrok odwrócił, bo z rumieńców tej kobiety i błysków jej oczu żar na niego padał.
— To i czegóż odprawiać się? — zapytał.
— Czego? Ot, tak sobie! Już ja nigdzie długo ubyć nie mogę. Żeby nie wiem jaka dobra służba była, na jednym miejscu znudzę się zawsze i a d i e ! Na Berdyczów drobnymi literami do mnie pisujcie! Taka już moja natura! Ale ja bardzo wiedzieć bym chciała, kto wy taki?
— Kto ja taki? Ot, ciekawość! Robak…
Z zamyśleniem uśmiechał się; ona głośno zachichotała.
— Nie ma czego śmiać się — mówił zwolna — człowiek a robak — mała różnica! robaka ryba je, a człowieka ziemia. Czy pan, czy chłop, czy król, czy parobek, każdego ziemia zjeść musi, jak ryba robaka. Ot co!
Słuchała ciekawie z trochę otwartymi usty; gdy umilkł, zauważyła:
— Rozumnie gadacie, ale smutno. Co tam o śmierci myśleć, kiedy i żyć czasem dobrze, nie zawsze, ale czasem.., dobrze! A czymże zajmujecie się?
— Ryby łapię.
— A gdzież mieszkacie?
Wymienił nazwę wsi, w której mieszkał.
— Włościanin? — z niejakim wahaniem w głosie zapytała.
Potwierdzająco głową skinął.
— Patrzajcie, moi państwo! Jak żyję, tak długo z żadnym włościaninem nie rozmawiałam! A czemuż gadacie nie po chłopsku?
— A czemuż mnie nie gadać tak samo, jak wy… kiedy umiem?
— Patrzajcie, moi państwo! I taki grzeczny, rozumny! A wiecie, że z bliska wyglądacie daleko starzej niż z daleka? Kiedyście na środku rzeki byli, myślałam, że to jakiś młody chłopiec płynie, a teraz widzę, że wam już pewno i ze czterdzieści lat będzie!
Dziwiła się, chichotała, rękami poruszała, to jedną, to drugą z kolei stopą wyrzucała małe fontanny wody lub na jej powierzchni zakreślała kręgi; jak iskra drgająca, mieniła się przed nim złotawością swego ciała, kruczą czarnością włosów, płomiennością oczu, białością zębów.
— To nic — dodała — choć i czterdzieści lat macie, przystojny z was mężczyzna.
A mówiąc to głosu nie zniżyła ani powiek nie spuściła; owszem, ciemną, giętką, wilgotną rękę o dziób czółna jego oparła, jakby zbliżyć się doń lub je przy sobie zatrzymać pragnęła. Ale i on przestał już wstydliwie wzrok od niej odwracać. Z otwartymi trochę usty zapatrzył się w nią jak w tęczę. Ona także z bliska mniej młodo wyglądała niż z daleka. Twarz jej ze szczupłymi i ładnie zakreślonymi rysami przywiędła była i zmięta, cera niezdrowa, wielkie oczy głęboko zapadłe pod czołem, na którym nici kruczych włosów krzyżowały się z kilku cienkimi też jak włosy rysami zmarszczek. Miała najpewniej lat trzydzieści parę, które też, znać to było, ani po różach jej nie przechodziły, ani kąpały się w kryształach. Tylko była w niej żywość, gibkość, ognistość płomyka i w oczach, ruchach, uśmiechach, w zmiętej nawet śniadości cery coś takiego, co wzrok przykuwało i ku niej ciągnęło. Było też w niej szczególnie, ale uderzające połączenie cech, na pozór zupełnie sprzecznych: wezbranej siły ciała i jego niezdrowia, rozhasanej prawie swawoli i dręczącego cierpienia. Gdy zaciskała czasem drobne wargi, a oczy jej ponury przybierały wyraz, można by myśleć, że wnętrzem jej wstrząsa spazm bólu czy złości.
— I nie nudno wam ciągle pływać i ryby łapać? — rękę o dziób czółna opierając zapytała.
— Gdzie tam nudno! dobrze! — odpowiedział.
— Weźcie mię kiedy z sobą na rzekę… ot tak, na godzinkę, na dwie… nigdy nie zdarzyło się tak długo pływać, a zawsze jakaś straszna bierze mnie ciekawość tego, co jeszcze nigdy nie zdarzyło się… Żebyście wiedzieli, jak mnie tu nudno… nudno… nudno!
— A czegóż tak nudno? Robotę pewno macie…
— Żeby nie! Robotą tylko tu i żyj! Ja u państwa jedna, a kucharka druga, więcej nikogo nie ma; ani furmana, ani lokaja nie trzymają. Pan stary, ciągle książki czyta; pani ze złości, że pan stary, czepia się tylko do wszystkiego i jak sroka krekcze: wszystko jej źle, niezgrabnie, to za prędko, to za pomału, to za zimno, to za gorąco… Dziecisków aż troje i nieznośne takie, że niech Pan Bóg broni! Goście prawie nigdy nie bywają. Ot, tylko jak ten koń w deptaku od rana do wieczora kręć się i kręć się, a ciągle to samo… dobrego słowa nawet nie posłyszysz, ludzkiej twarzy nie zobaczysz… żeby tę wieś diabli wzięli! w mieście lepiej!
Słuchał uważnie, potem poważną i powolną swoją mową odpowiedział:
— E! nie ma czego wsi przeklinać! Dobremu wszędzie dobrze, a złemu źle…
Spłonęła właściwym sobie, nagłym, krwistym i szybko znikającym rumieńcem.
— Znaczy, że ja zła?
Aż zatrzęsła się cała i w wodę spluwając do siebie wyrzekła:
— Ot, nie byłby cham!
Nie dosłyszał albo też słowa jej wcale go nie obeszły; ręką powoli skinął:
— Ej, nie! A skąd mnie wiedzieć, czy wy zła, czy dobra? Tak sobie powiedziałem… A kiedyż zechcecie, żebym po was przypłynął?
W zaciśniętych jej wargach i ponurym wejrzeniu dostrzegł ów kurcz bólu czy złości, który ją okrywał nie dającym się w słowa ująć wyrazem cierpienia, i żal mu się jej zrobiło. Oprócz powagi i zamyślenia, w przezroczystych jego oczach bywała też czasem i głębia litości.
— Wszyscy na świecie jedni drugich jedzą, nie dziwno, że i was licho jakieś je… czy ja wiem jakie? Jeżeli chcecie, powożę was trochę dla wesołości po rzece. Czemu nie? Czółna mi od tego nie ubędzie! Którego dnia po was przypłynąć?
— W niedzielę, oj, bądźcie łaskawi, w niedzielą przypłyńcie!… Państwo z dziećmi do miasta pojadą, a ja samiutka w domu, tylko z kucharką zostanę… Oj, taki z was dobry człowiek! Niech wam Pan Bóg nagrodzi! Toż będą bawić się! No, nie spodziewałam się, że na tej pustyni taką miłą znajomość zrobię.
Pochwały jej pochlebiały mu widocznie i może dla innej jeszcze przyczyny przyjemność mu sprawiały, bo uśmiechał się coraz szerzej i cały przeradzać się zdawał w jej szybko po smutku i gniewie odrodzonej, gadatliwej, śmiejącej się wesołości.
— W niedzielę przypłyńcie… dziś co? środa! aj, cztery dni jeszcze! No, cóż robić? Na co dobrego i poczekać dobrze. Otóż sobie na Niemnie pohulamy! A teraz, bywajcie zdrowi, do widzenia, bo w nogi już strasznie zimno!
— Ej, woda ciepła! nie kapryście! — zażartował.
— Ej, nie! nogi skostniały! i do domu lecieć trzeba, samowar nastawiać, bo jak obudzą się, a samowara na stole nie będzie, krechtać jak sroki zaczną. Do widzenia! Dziękuję!
Stopy jej jak ryby plusnęły w wodzie, dwa skoki uczyniła i na piaszczystym wybrzeżu schylona, stos lekkich gałganków z wody wyjmowała. On wiosłem z lekka wodę zagarniał i bardzo powoli odpływał. Znacznie już jednak od brzegu odpłynął, kiedy za sobą usłyszał wołanie:
— Poczekajcie, człowieku, hej, poczekajcie!
Obejrzał się; czółno stanęło na fali. Cała w blasku słońca, którego tarcza w pełni już na skłonie nieba jaśniała, stała ona z więcej jeszcze niż wprzódy rozrzuconymi włosami, ze zwojem mokrych gałganków w rękach i ku niemu wołała:
— A jak nazywacie się? jak nazywacie się?
— Paweł Kobycki! — odkrzyknął.
— A ja Franciszka Chomcówna! — zawołała jeszcze i pędem po zroszonej trawie puściła się ku szczytowi góry. Pośrodku góry stanęła, za pomykającym już w dali czółnem spojrzenie rzuciła, zza warg jej bladawych, przywiędłych błysnęły białe zęby.
— Przystojny cham! choć nie tak to już młody, ale przystojny i jakiś taki miły… miły!
Głowę pochyliła, palcami mokre gałganki skubała, zamyśliła się.
W niedzielę ani na chwilę nie opuszczała okna kuchni, z którego Niemen widzieć było można. Przez ubiegłe dni cztery bardziej jeszcze zmizerniała i powieki jej pociemniały nieco. Obuta w cienkie i zgrabne trzewiki, w wykrochmalonej sukni z jasnego perkalu, w jedwabnej żółtawej chusteczce na gładko dziś uczesanych, lecz tak jak i wówczas rozpuszczonych, niedługich włosach, siedziała u okna nieruchoma, w rzekę zapatrzona, z zaciśniętymi wargami, oniemiała. W willi było pusto i cicho. Stara kucharka daremnie dziś, krzątając się po kuchni, towarzyszkę do rozmowy wyzywała, więc obiad zjadłszy i twarz chustką od much osłoniwszy usnęła. Franka nie jadła nic; wypiła z rana szklankę herbaty, a gdy do obiadu przyszło, parę razy łyżkę do ust poniósłszy, z brzękiem na talerz ją rzuciła i znowu przy oknie usiadła. Widać było, że jadło dziś jej przez gardło przejść nie mogło. Im więcej upływało godzin, tym większe ogarniało, ją zniecierpliwienie. Stopą o ziemię uderzała; wśród ponurej jej twarzy białe zęby błysnęły parę razy w szyderskim, wzgardliwym uśmiechu.
— Nie przyjedzie, może i nie przyjedzie! głupiec! chamisko!
Nagle zatrzęsła się od stóp do głowy, ze stołka się porwała i krzyknąwszy: "edblbase;Jedzie! dalibóg jedzie!” jak szalona z willi wypadła, jak ptak z zielonej góry zleciała i na piaszczystym wybrzeżu, krwisto zarumieniona, rękami ku nadpływającemu czółnu trzepocząc wołała:
— Dobry wieczór! dobry wieczór! A czemu tak późno? Myślałam, że pan Paweł obietnicy nie dotrzyma i wcale już nie przejedzie! Czy to pięknie, żebym ja na pana tak długo czekała? Czemu tak późno?
Widać było po niej, że za rozrywką i zabawą, za wrażeniem wywieranym na nią przez człowieka, który się jej podobał, na koniec świata polecieć byłaby zdolną, że brak ich o chwilowe przynajmniej szaleństwo mógł ją przyprawiać.
Popłynęli. Z początku lękała się wody, z którą oswojoną nie była, i za każdym zakołysaniem. się czółna wydawała piskliwe krzyki, chwytała towarzysza za ramiona i odzież. Jego to rozśmieszało. Nie pomyślał o tym nigdy, aby ktokolwiek mógł na wodzie doświadczać jakiejkolwiek trwogi. Przy tym, gdy ze strachu krzyczała, wyginała się w obie strony, ręce wyciągała, stawała się podobną trochę do elastycznej i miauczącej kotki, a trochę do przelękniętego dziecka. Więc poważnymi upewnieniami o braku wszelkiego niebezpieczeństwa uspokoić ją usiłując zaśmiał się też tak głośno i serdecznie, jak mu się to może kilka razy w życiu zaledwie zdarzyło. Ale i ona widząc, że czółno pomimo kołysania nie wywraca się wcale, uspokoiła się wkrótce i wybornie bawić się zaczęła. Woda była cichą, błękitną, od staczającego się ku zachodowi słońca blado pozłoconą, okrytą niezliczonym mnóstwem drobnych zmarszczek, które płynęły wciąż jedna za drugą, jednostajnie, bez szelestu, czasem tylko perląc się białymi kroplami lub drobnymi ognikami pobłyskując. Nad brzegiem czółna schylona Franka swawolnie w ciemną, małą swą rękę łowiła te ukazujące się na wodzie perły i ogniki, a potem, ciekawie i z przyjemnością przypatrywała się wyciekającym z jej palców strugom roztopionego kryształu.
— A jej! — zawołała — żeby to znizać i zrobić z tego paciorki na szyję i kolczyki! Jedna moja pani miała takie paciorki i kolczyki… mówili, że z kryształu i że drogie, a mnie one tak w guście były, że wytrzymać nie mogłam i jak tylko pani z domu wychodziła, a mnie do jakiej kompanii zaproszono, zawsze na siebie je kładłam…
— To źle robiliście — zauważył Paweł.
— Ot! nie ukradłam ich przecież i nawet nie ugryzłam… Przyjdę, bywało, do domu, zdejmę, na miejscu położę i znaku nie ma, że brałam…
— To co? zawsze ruszaliście cudzą własność, a Pan Bóg tego robić zabronił. Ja bym i wstydził się cokolwiek cudzego poruszyć.
Filuternie na niego patrząc pełną garść wody nabrała, w twarz mu ją rzuciła i śmiechem parsknęła.
— Oj, oj! jaki srogi!
Nie mógł wcale przy tej dziewczynie powagi swej utrzymać. Twarz rękawem siermiężnego surduta ocierając zaśmiał się znowu.
— Czyste dziecko! Oj, żeby was! aż mnie dziw bierze, że taka, jak wy, jest na świecie!
Ona zadziwiła się w tej chwili nad ogromną kępą rozłożonych na wodzie liści, nad którymi strzelały żółte i białe kielichy lilii wodnych i kręto, zawrotnie latało nieprzeliczone mnóstwo małych jaskółek. Każdą z tych lotnych postaci podwajało odzwierciedlenie jej w wodzie.
— Oj, co ich jest! co ich tu jest, tych ptaków! Więcej jeszcze wychylając się z czółna zerwała żółtą lilię i mokrą jej łodygę do stanika przymocowała.
— Pachnie! — z przyjemnością zauważyła i wnet palcem jakiś punkt rzeki wskazując zawołała:
— A to co?
Był to zapewne wielki szczupak, może som, który gwałtownie rzuciwszy się nad wodą wnet ukrył się pod nią, na powierzchni jej pozostawiając szerokie, wzburzone kręgi.
— Aha! ty tu! — na wzburzony punkt wody patrząc uśmiechnął się Paweł — niedługie panowanie twoje. Jutro cię złapię.
Pokazywał jej potem z kolei skrzynię do połowy stojącą w wodzie, w której przechowywał drobne, na przynętę złowione ryby, a do której wnętrza przez podziurawione boki napływała woda rybie do życia potrzebna. Drugą taką skrzynię, tylko daleko większą, do zachowywania w świeżości połowów na sprzedaż przeznaczonych, posiadał w bliskości swojej chaty. Z wielkim zajęciem zapytywać go zaczęła, gdzie towar swój sprzedaje i ile ma zarobku, a gdy chętnie i ze zwyczajnym spokojem wszystko, o czym wiedzieć chciała, powiedział, wargi zacisnęła i głową ponuro zatrzęsła
— Dobrze wam! — westchnęła — chatę swoją z ogrodem macie i zarobek niezły… jak pan żyć sobie możecie! To wcale co innego niż całe życie włóczyć się ze służby na służbę, cudze kąty wycierać, od ludzkich kaprysów zależeć i ludzkie złości znosić… Bywa czasem, że człowiek zabawi się i przyjemności jakiej doświadczy, ale zawszeż niech takie życie diabli wezmą… podłe!
— Wołoczaszcze życie! kiepskie życie! — patrząc na nią i głową kiwając, po chłopsku przemówił Paweł.
Znowu żal mu się jej zrobiło.
— Może chcecie wysiąść troszkę i po tej wyspie pochodzić? — zapytał.
Zatrzepotała cała z radości.
— Aj, dobrze, dobrze! Przypłyńcie do tej wyspy! jaka śliczna wyspa! jak tu pachnie! Od czego tu tak ślicznie pachnie? Tak pachnie, że aż w głowie zawraca…
Po samym środku szerokiej rzeki, pomiędzy wysoką, gliniastą ścianą z jednej strony a ciemnym borem z drugiej, na pozłoconym błękicie wody leżał owalny szmat piaszczystej ziemi olbrzymią dziewanną i białymi gwoździkami cały porosły. Olbrzymie dziewanny na sztywnych łodygach kosmatymi liśćmi okrytych podnosiły wysoko ogromne, żółte kity, a spodem rosło takie mnóstwo gwoździków, że z dala wyspa zdawała się śniegiem okrytą. Bił też z niej i daleko po rzece rozlewał się zapach słodki, mocny, leśny, z którym jeszcze mieszały się wonie ziół liliowym i różowym szlakiem ścielących się u stóp przeciwległego boru.
Franka jak oszalała, jak pijana po wyspie biegała, zrywała gwoździki, wąchała je, kładła we włosy, z których dawno zsunęła się i na kark opadła żółtawa chustka, pełnymi garśćmi z głośnym śmiechem rzucała je na Pawła. On powoli nachylając się i prostując porządnie i pilnie układał z nich bukiet. Nieraz z tej wyspy przywoził on takie białe bukiety i stawił je w małym dzbanku na oknie swej chaty albo siostrze oddawał, aby nimi święty obraz przystrajała. Nabawiwszy się gwoździkami Franka formalnie przepadła w lesie dziewanny. Rosło jej w jednym miejscu tak wiele, że tylko jasna suknia dziewczyny w taj zielonożółtej gęstwinie pobłyskiwała. Paweł przestał rwać gwoździki, ręce opuścił i zamyślił się. Wkrótce przecież znowu uśmiechać się zaczął. Franka, jak ptak szeleszcząc w gęstwinie, co chwilę głowę z niej ukazywała, a głos jej cienki, ostry rozlegał się bez ustanku:
— Ależ zielę! no, zielę! od człowieka wyższe! jak las! Co to za zielę takie?
— Niedźwiedzie ucho — objaśnił Paweł.
Powoli, powoli na ogorzałe policzki jego wybijał się rumieniec, jakby odblask krwistego obłoku, który po tarczy słonecznej, za bór już zapadłej, na niebie pozostał.
Swawolnie, chyłkiem Franka wybiegła z gęstwiny łodyg, których parę zakołysało się w powietrzu żółtymi kitami. Z twarzą w ogniu, z włosami pełnymi białych gwoździków, z żółtawą chustką na kark zsuniętą, przy jednej z nich stanęła i wielki, bladozielony liść jej w palce ujmując znowu gadała:
— A! to prawda! zupełnie jak ucho jakiego zwierzątka! Taki kosmaty, mięcieńki, mileńki, jak aksamit! U jednej mojej pani był piesek, co miał takie same mięcieńkie, aksamitne uszki!
Lubowała się miękką, puszystą powierzchnią liścia, głaskała go i pieściła, tak zupełnie jakby on był naprawdę miłym jakimś zwierzątkiem. Nagle zwróciła się ku Pawłowi, wprost ku niemu skoczyła i obu rękami na ramionach jego zawisłszy zapadłe swe oczy, w wilgotnej mgle rozmiękłe i przygaszone, ku niemu wzniosła.
— Jak tu dobrze, ładnie, wesoło! — wołała — jaki z was dobry człowiek, że biednej dziewczynie i nieznajomej zrobiliście taką przyjemność! Ja, widzicie, mam taką naturę, że bardzo wdzięczna jestem, kiedy mnie kto co dobrego zrobi.
Ale w tej chwili z tym powolnym, poważnym człowiekiem zrobiło się coś dziwnego. Rumieniec, który wprzódy okrył mu policzki, rozpostarł się aż na czoło, tak błękitne i spokojne zwykle oczy ściemniały i strzeliły prawie ponurym błyskiem. W silne ramię wątłą kibić jej pochwycił, do piersi swej przycisnął i już nad głową jej schylony usta do ust przybliżał, kiedy dziwnie zwinna, z prawie przeraźliwym krzykiem wysunęła się mu z objęcia i odskoczywszy, znowu pod dziewannami stanęła. Od stóp do głowy drżąc i głośno śmiejąc się zawołała:
— Ot, pięknie! Za to, że raz na spacer powiózł, już i wynagrodzenia żąda!… Taki sam jak i wszyscy!…
Paweł z zakłopotaniem głowy ręką dotknął i po chłopsku zaszeptał:
— Ot tobie na! oś szczo prydumała! Podszedł i łagodnie za rękę ją wziął.
— Głupstwo! — ze zmieszaniem zaczął — albo ja co takiego myślał? Niech mnie Pan Bóg od takiego grzechu zachowa, żebym ja was z taką myślą na spacer wiózł! Ot tak, fiksacja jakaś do głowy przyszła. Nie gniewajcie się i bądźcie spokojni. Siądźcie sobie i odpocznijcie, a ja tymczasem czółno tu przyprowadzę i zaraz do domu was odwiozę…
Na gwoździkach usiadła i z całej siły obu rękoma połę surduta jego schwyciła
— Ja nie chcę do domu! — wołała. — Jaki to dom? Piekło nie dom! I nie idźcie ode mnie! zlitujcie się, nie idźcie! Ja bym z wami ani na minuteczkę nie rozstawała się! ja bym za wami do wody skoczyła! Siądźcie przy mnie! siądźcie!
Z ustami trochę od zdziwienia i zmieszania otwartymi, ujęty jednak jej słowy, obok niej usiadł.
— Bliżej — prosiła — bliżej przysuńcie się… ot tak, bliziusieńko!
Ciągnęła go ku sobie dopóty, dopóki ramię jego nie dotknęło jej ramienia, po czym ucichła i oczy wlepiła w rzekę, która tuż pod ich stopami u piaszczystego skraju wyspy toczyła stalowe wody. Nie była już ona błękitną, bo zmrok nadchodził, niebo zbladło, i tylko płynące po nim jasne obłoki w stalowych jej głębiach przebłyskiwały srebrem.
— Jak ta woda płynie… płynie… płynie! — zaszemrała Franka i upojone prawie rozmarzenie czuć było w osłabłym jej głosie.
— Powiedzcie mnie… — z zamyśleniem zaczął Paweł i wnet umilkłszy palcami w gęstwinie gwoździków grzebał.
— Czego chcecie? — ledwie dosłyszalnie zapytała. Wyrwał nagle z piasku całą garść kwiatów i z niespodzianą u niego gwałtownością zaszeptał:
— Kab ciebie! Kołem język w gębie stanął! Nu! Kto wy taka?
Franka nagłym ruchem wyprostowała się i prędko, żywo przemówiła:
— Jeżeli chcecie, to wszystko wam powiem: kto ja i jaka. Kiedy dobry człowiek pyta się, dlaczego nie powiedzieć! Jednego już nie zawstydzę się pewno, to swojej familii. U dziadunia dwa domy własne były, ojciec w kancelarii służył, ciotecznego brata mam bogatego! bogatego! W jednym dużym mieście adwokatem jest, nazywa się Kluczkiewicz, żonkę także z pańskiego domu wziął i jak pan żyje. Ot, z jakiej ja familii! Sroce spod ogona nie wyskoczyłam, a że w służbę poszłam, to już taka dola moja nieszczęśliwa… Rodziców szelmów Pan Bóg mnie dał…
— A o rodzicach grzech tak gadać! — prawie z przestrachem upomniał Paweł.
— Ot! — sarknęła — u was wszystko grzech! A u mnie co prawda, to prawda. Ja nigdy nie łgę. Posłuchajcież sami, czy nie prawda.
Poprawiła się na swoim kwiecistym siedzeniu i tak przed siebie wyciągnęła nogi, że stopy jej w prunelowe trzewiki obute sterczały tuż nad wodą. Jak ta woda, tak i jej mowa, żywa, tłumna, z chichotami i westchnieniami zmieszana, płynęła nieustannie, nieustannie.
Dziad jej, ongrodzki mieszczanin, posiadał dwa własne domy — zapewne domki, bo taką wymieniła ulicę, przy której same drewniane klitki stoją — i za życia swego jeszcze syna do kancelarii oddał. Kancelarski urząd jej ojca musiał być najpodrzędniejszym, bo brał on pensyjkę malutką i często w podartych butach chodził. Tym więcej w podartych butach chodzić musiał, że był pijakiem. Za młodu jeszcze, w złych kompaniach podobno, pić polubił, a potem coraz mniejszą w tym lubieniu miarę zachowywał. Matka była z dobrego domu, Kluczkiewiczówna; na fortepianie nawet grać umiała i kiedy jeszcze miała fortepian, to jak zacznie, bywało, grać jaką polkę czy mazura, to aż na dwóch ulicach wszyscy słyszą. Przystojna sobie była, stroje bardzo lubiła i — kawalerów. Czasem też bywało u nich bardzo wesoło. Jak ojca w domu nie ma, schodzą się, grają, śpiewają, tańcują, a potem ojciec przychodzi i pijany albo nawet i niepijany, gości rozpędza, a matkę łaje albo bije. Z początku tylko łajał, a potem i bił. Sześć lat miała, kiedy po raz pierwszy zobaczyła matkę całującą się z kawalerem, a osiem, kiedy matka do familii swojej od męża uciekła. Wtedy ona i dwaj starsi jej bracia żyć zaczęli jak te wróble, co tylko zjedzą, ile gdzie ziarna skubną, i tyle ogrzeją się, ile im pod strych jaki uda się wlecieć. litowali się ludzie nad nimi, to ten, to ów nakarmił i na czas jakiś przytulił. Chłopcom lepiej było; jeden podrósłszy trochę do wojska wstąpił, a drugi do mularki poszedł, choć ta mularka i przeciwna jego urodzeniu była, ale co robić? z nędzy! Niedługo też w poniżeniu tym pożył. Bladzieńki był i szczupleńki jak robaczek; raz mu widać głowa zakręciła się na rusztowaniu, spadł na bruk, skaleczył się okropnie i choć na razie go wyleczyli, niedługo potem zmarł. Starszy, żołnierz, na koniec świata powędrował i żadnego już słuchu o nim nie było. Chłopcy tedy, jak chłopcy — zawsze im lepiej na świecie! ale ona prawdziwe piekło znosiła i z ojcem, i z głodem, i z chłodem, i z tymi głupcami, którzy, kiedy jeszcze dwanaście lat miała, dawali jej ciastka i orzechy za to, aby] pozwoliła im siebie całować. Mówili, że jest ładną, i jej się to podobało, ale oni sami wcale się jej podówczas nie podobali; bała się ich bardzo i wyrzekając się nawet orzechów i ciastek chowała się od nich jak mogła. Ale zupełnie schować się nie mogła, bo często na ulicy bywała, to z dziećmi różnymi bawiąc się, to do dobrych ludzi z prośbą o kawałek chleba albo o parę drewek na opał chodząc. Domy ojciec dawno już sprzedał i pieniądze razem z matką jeszcze stracił. A matka kilka lat u familii swojej zabawiwszy do męża powróciła. Bo to wujaszek, Kluczkiewicz, wtenczas umarł, a dzieci jego porozjeżdżały się po świecie (jeden syn w dużym mieście adwokatem teraz jest i bogaty! bogaty!). Nie było już więc gdzie siedzieć, do męża powróciła. Ale już ojciec wtedy w kancelarii miejsce stracił, do reszty rozpił się i na tę wariację, co to od wódki pochodzi, z pół roku pochorowawszy, w szpitalu zmarł. Matka jeszcze ze trzy lata żyła, okropnie biedna i mizerna.
Robótki różne robiła i po domach roznosiła. Czasem i bieliznę do szycia brała. O kawalerach już wtedy nie myślała wcale, po całych nocach kaszlała i płakała, ją też przy sobie trzymała, czytać i szyć uczyła, a przed samą już śmiercią wystarała się dla niej o służbę u jednej pani i do tej pani ją przyprowadziwszy u nóg jej pełzała o opiekę dla niej prosząc.
— Ot, nieszczęśliwa — zauważył Paweł.
— Aha! — z zaciętą i nienawistną zapamiętałością krzyknęła Franka — a pieniądze te, co za domy wzięli, razem z ojcem na stroje i kawalerów traciła! a nas troje jak te szczenięta porzuciwszy sama do familii na wygody i rozkosze uciekła! To co, że upamiętała się później i przed śmiercią trzęsła się nade mną jak kura nad kurczęciem? Ja jej nigdy już tego nie darowałam, co ona wprzód na zgubienie moje robiła! Wielka rzecz, że upamiętała się wtenczas, kiedy już z niej tylko skóra i kości zostały, a nikt i spojrzeć w jej stronę nie chciał. I wtedy, żeby kto choć palcem na nią kiwnął, poleciałaby i o mnie by znów zapomniała… aj, aj, jakby poleciała! już ja wiem! już ja ją znałam! Tylko, że Bóg i ludzie opuścili, to ona do mnie przykleiła się… a wprzódy co? Żeby takich matek świat nie widział!
— To prawda! Kab hetakich matek świat nie widział! — z przekonaniem mruknął Paweł.
Pani ta, do której na pierwszą służbę poszła, była może i dobrą, obchodziła się z nią łagodnie, szydełkowych robót i prania koronek ją nauczyła, ale pan, ot, przyczepił się do niej, i choć wykręcała się z początku, lękając się i wstydząc, nie wykręciła się jednak. Podobał się jej bardzo; był to pierwszy mężczyzna, w którym się jak wariatka zakochała. Był też to pierwszy jej kochanek, bo tamci ciastka i orzechy tylko za całowanie jej dawali. Ten, kiedy ją Pani dowiedziawszy się o wszystkim odprawiła, dał jej pięćdziesiąt rubli, które ona w miesiąc przeżyła nic nie robiąc, tylko po nim płacząc i dla pociechy w wesołych kompaniach hulając. Potem w drugim domu służbę znalazła i — poszło! Gdyby nie wiedzieć jak długo liczyła, nie potrafiłaby przypomnieć sobie i zliczyć wszystkich służb, które od czasu tego zmieniła. Najdłużej, jeżeli gdzie rok ubędzie, i to się jej zdarzyło tylko dwa razy. A zwykle za pierwsze złe słowo usłyszane odprawia się; i kiedy roboty ma za wiele albo czasu na zabawę za mało, odprawia się; i jak ją jedne twarze, na które co dzień patrzy, znudzą, odprawia się także. I ją też często państwo sami odprawiają; za dwie rzeczy tylko odprawiają: za kawalerów i za złość. U niektórych taka srogość, że nie lubią, aby pokojówka w przyjaźni z kim była, i jak tylko co takiego spostrzegą, zaraz odprawią. Inni znów prędkiego charakteru znieść nie mogą, a ona prędka, ubliżać sobie nie pozwala, na jedno słowo dziesięć odpowie, a czasem to tak parsknie, że państwu z samego zdziwienia i wstydu pozamykają się gęby. Parę razy jednak za takie parsknięcie proces jej wytoczyli i przed sądem stawała. Za pierwszym razem bardzo lękała się sądu, ale za drugim była tam już jak u siebie i choć karę pieniężną zapłaciła, tak za to oskarżycieli swych odmalowała, że do śmierci już pewno żadnej służącej procesu nie wytoczą. Raz gorzej z nią było: przez trzy dni w policyjnym areszcie siedziała, i to — najniewinniej. U jednej jej pani drogi pierścionek zginął, a ta, dobrze go nawet nie poszukawszy, zaraz do niej: "edblbase;Ty ukradłaś! ty i ty!” Co naprzysięgała się wtedy, co wypłakała! nic nie pomogło. Policjantów zawołali, do aresztu wzięli. I cóż?
Pierścionek znalazł się, pani sama za komodę go zarzuciła. Co ona wtedy wypłakała! co wypłakała! Potem ta pani za niewinne oskarżenie pieniądze jej dawała, ale ona z rąk jej asygnatę wyrwawszy podarła ją, podarła, podarła, nogami zdeptała i panią wyłajawszy poszła sobie. Nigdy jej nikt tak nie skrzywdził, jak ta pani. Bo co prawda, to prawda, a co nieprawda, to nieprawda. Czasem; rzadko nawet, zdarzało się, że jakąś rzecz do pani należącą na siebie kładła, ale zawsze ją odnosiła i nie tylko nie przywłaszczała sobie, lecz nawet nigdy nie zepsuła. Co jak co, ale trzech rzeczy nie robi nigdy: nie pije, nie kradnie i nie kłamie. Taka już jej natura, że tych trzech rzeczy robić jej się nie chce. Gdyby bardzo się jej chciało, pewnie by robiła, ale pokusy żadnej do tego nie czuje. Owszem, wódki nie cierpi, piękne ubrania choć i lubi, ale nie tak bardzo, aby dla nich na kompromitację się narażać, a kłamać, to by po prostu nie potrafiła, bo gdy raz zacznie gadać, wszystko wygadać musi, wszystko, co tylko ślina da gęby przyniesie, i gdyby nawet chciała język powstrzymać, nie może — ale i nie powstrzymuje, bo co jej tam! Ona o nikogo i o nic nie dba!
I teraz także mówiła, mówiła. Powiedziała, że w życiu swoim kochanków miała kilku, a z tych jeden chciał się z nią ożenić, ale ona odmówiła, bo był brzydki, mazgaj i sprzykrzył się jej prędko. Za paru innych wyszłaby była chętnie, bo i kochała się w nich jak szalona, i byli to ludzie delikatni, z dobrych familii pochodzący, ale oni znowu o żenieniu się z nią ani myśleli i porzucali ją właśnie wtedy, kiedy do nich najwięcej przywiązania uczuwała. Z początku po każdym takim nie przez nią zerwanym związku desperowała, włosy sobie z głowy wyrywała, wszystkie łzy z oczu wypłakiwała. Ale z czasem przywykła do tego, że u ludzi żadnej stałości ani poczciwości znaleźć nie można, i teraz już o nic i o nikogo nie dba. Nie będzie tego, to będzie drugi — mówi sobie i nie zawodzi się nigdy. Nie widziała jeszcze, żeby do jakiej kobiety mężczyźni czepiali się tak jak do niej. Mówią, że tańcuje ładnie, strasznie też tańczyć lubi i nigdy żadnej takiej kompanii, w której by potańczyć i pohulać sobie mogła, nie opuszcza, choć ją czasem za to nazajutrz po wesołej zabawie ze służby odprawiają. Ale ona dba o służbę jak pies o piątą nogę. Wie dobrze, że zaraz drugą znajdzie, a zupełnie jej wszystko jedno, gdzie i u kogo służy. Wszędzie ściany cudze i ludzie cudzy, wszędzie jest sierotą, której nikt prawdziwie nie polubi i nie przygarnie.
Teraz płakać zaczęła i z płaczem mówić, że jest sama na świecie, że żadna dusza ludzka nie dba i nie troszczy się o nią, że gdy raz w życiu na gorączkę jakąś zachorowała, była zmuszona pójść do szpitala, że tak samo. jak ojciec, w szpitalu też pewno umrze albo i gorzej jeszcze — pod jakimś cudzym płotem śmierć ją zaskoczy, a kiedy umrze, to i pies po niej nie zapłacze, bo komu ona na świecie potrzebna i kto ją prawdziwie lubi? Opowiadała także o wszystkich krzywdach, jakich od ludzi doświadczyła kiedykolwiek, o ciężkich pracach, które spełniała, o kaprysach, które znosiła.
— Każdy ma kogoś takiego, do kogo w smutku przygarnąć się może, kto w biedzie pocieszy i poratuje… matkę czy siostrę, czy brata, czy męża… Ja nie. Sierotą mię Pan Bóg zrobił i tułać się po tym świecie kazał, a za każdą kropelkę przyjemności cały dzbanek trucizny wypijać…
Łzy, które po twarzy jej ciekły, końcami jedwabnej chustki na kark zsuniętej ocierała; chwilami aż zanosiła się od płaczu, a mówić jednak nie przestawała i zdawać się mogło, że nie przestanie nigdy. We wszystkim, co mówiła, czuć było nie cynizm sumienia, ale prawie zupełny jego niebyt, a zarazem popędliwą, szorstką, hardą szczerość. Czuć w niej było także ogromne, przez długie lata dokonywające się nagromadzenie swawoli instynktów i gorzkiej, złej, zniecierpliwionej urazy do świata i ludzi. W łkaniach, jej odzywały się histeryczne szlochania i jęki; pochwyciła się nagle za głowę i krzyknęła, że w skroniach zabolało ją strasznie. Był to może wpływ odurzającego zapachu gwoździków albo też tajemniczego procesu choroby, która mózg jej nurtować zaczynała. Nie od dziś zaczynała. Poskarżyła się jeszcze, że już od lat kilku takie bóle głowy chwytać ją zaczęły i chwytają coraz częściej, najczęściej wtedy, kiedy martwi się albo rozgniewa, albo też po jakiej bardzo już wesołej zabawie. Powiedziawszy to umilkła na koniec, skurczyła się trochę i z łokciami o kolana opartymi, a głową ściśniętą w dłoniach, śród zmroku, pod ścianą wysokiej dziewanny, nad wodą coraz ciemniejszą i nieustannie, nieustannie płynącą zwolna, w obie strony kołysała swą wątłą, zgrabną, niespokojną postać.
Co słuchając długiej jej mowy myślał i czuł ten obok niej siedzący poważny, spokojny człowiek, którego najdłuższą podróżą bywały wycieczki do pobliskich miasteczek, gdzie sprzedawał swoje połowy, którego ciało i dusza zżyły się z wolnymi przestworami rzeki i nieba, z niepokalanie czystym powietrzem, z głęboką ciszą samotnych dni i nocy, którego źrenice pomimo lat dość długich zachowały niewinność i przezroczystość dziecięcą? Czy obyczajem chłopskim na bok splunąwszy, grubiańsko popchnie on ją ku czółnu i niechętnie, w pogardliwym milczeniu tam, skąd wziął, odwiezie? Czy dowiedziawszy się jej historii zechce wnet zostać jednym z tych wielu, o których mówiła, i do okrywających ją plam błotnistych przyłączyć jedną więcej? Może zabobonnie za opętaną i przeklętą ją poczyta i przeżegnawszy się wielkim krzyżem od szatana w kobiecej postaci co rychlej ucieknie? Kiedy mówiła, w oczach jego malowało się nieraz przerażenie; nieraz też wstydliwie twarz odwracał i palcami w gęstwinie gwoździków grzebać zaczynał. Chwilami wpatrywał się w coraz ciemniejszą wodę i z podziwem, ze zgrozą głową kołysał. Najpewniej widział wtedy zamiast wody przepaść czarną i niezgłębioną, a w niej ogniste deszcze gorejącej smoły.
Kiedy umilkła, chwilkę tylko pomilczał, a potem mówić zaczął.
— Biedna ty — zaczął — oj, jaka biedna! ze wszystkich już, zdaje się, ludzi na świecie najbiedniejsza! Słyszałem ja, że gdzieściś tam po miastach ludzie tak żyją, ale nie wierzyłem. Teraz widzę, że to prawda. W o ł o c z a s z c z e twoje życie, sieroce życie i takie złe, takie grzeszne, że niech Pan Bóg broni! Porzuć, upamiętaj się, popraw się… bo i na tym świecie dobra tobie żadnego nie będzie, i duszę zgubisz!
W głosie tym, tuż nad jej głową śród zmroku szemrzącym, nic, nic więcej nie było prócz wielkiej litości. Ją ten brak wszelkiej pogardy, wszelkiego lekceważenia dla jaj życia i cierpień uderzył i zadziwił. Zazwyczaj podobne jej wyznania wprawiały mężczyzn w gniew zazdrosny i grubiański albo w nich budziły śmiech lekceważący, z zuchwałym obejściem się połączony. Gdy jednak o poprawie wspomniał, zadziwiła się jeszcze więcej.
— Głupstwo! — zawołała — ciekawa jestem, z czego mam się poprawiać?
Znowu była szczerą; najlżejszego poczucia ani pojęcia jakiejkolwiek winy swojej nie miała. On na słowa jej uwagi nie zwrócił, w myślach własnych zatopiony.
— I na tym świecie dobra żadnego nie zaznasz, i duszę zgubisz — powtórzył. — Czemu poczciwą nie być? Poczciwym być dobrze. Kiedy człowiek żadnego grzechu na duszy nie czuje, to taki robi się lekki jak ten ptak, co pod same niebo lata. I śmierci wtedy nie straszno. Choćby i dziś umrzeć, wszystko jedno, kiedy dusza czysta…
— Co tam dusza! — sarknęła — głupstwo! Jak człowiek umrze, to go w ziemi robaki zjedzą i koniec.
— Nieprawda! — odpowiedział — jest i niebo, i piekło, i wieczne zbawienie, i wieczne potępienie. Ale żeby już niczego na tym świecie nie było, to zawsze w człowieku jest cościś takiego, co w grzechu kąpać się nie chce, tak samo, na przykład, jak ciało w kałuży. Żeby tobie kazali do kałuży wleźć i po uszy tam siedzieć, miło byłoby, a? A toż dusza twoja w kałuży siedzi. Oj, szkoda mnie ciebie, szkoda mnie twojej duszy i na tym, i na tamtym świecie. Wiesz co? Porzuć ty swoje wołoczaszcze życie. Jaka tobie ochota coraz to inne kąty wycierać, jak ta ścierka? Aaaa? Mnie dziw bierze, bo zdaje się, że człowiekowi najlepiej, kiedy długo na jednym miejscu siedzi. Siedź i ty na jednym miejscu, wszystko już lepiej znoś, cierp, a na jednym miejscu siedź. Przyzwyczaisz się, polubisz i do ciebie przyzwyczają się, polubią. I na tych, co ciebie do grzechu prowadzą, pluń! Dobrych ludzi widać między nimi nie ma, bo żeby który był dobry, to by z dziewczyną, co dla niego o poczciwości zapomniała, ożenił się. Zlitowania oni żadnego w sercu nie mają czy co? Pluń ty na nich! I na te wesołe kompanie, co do takich rzeczy prowadzą, pluń! Ustatkuj się, popraw się, a i duszę wyratujesz, i zaraz tobie lepiej na świecie stanie!
Umilkł, a ona w zamian zaszeptała:
— Jak żyję, pierwszy raz takiego człowieka widzę. Czy ty jaki przebrany ksiądz albo pustelnik? No, dziwy!
Parsknęła śmiechem i ruchem zwinnej kotki na równe nogi się porwała.
— No, dość tego gadania! — zawołała — dobrze mnie z wami, ale do domu trzeba. Już wieczór. Z miasta prędko powrócą, a jak do kolacji wpierw nie nakryję i samowara nie nastawię, krakać i gdakać zaczną! Płyńmy!
Wyspę, która na kształt rzuconej na rzekę płachty śniegu w zmroku bielała i z której biły mocne gwoździkowe wonie, opuścili i pod niebem gwiaździstym po ciemnej wodzie mnóstwo gwiazd w sobie odbijającej długo w zupełnym milczeniu płynęli. Rzecz nawet była dziwna, że Franka tak długo milczała. Można było przypuszczać, że zasnęła, tak skurczona i nieruchoma siedziała na dnie czółna, prawie u stóp siedzącego na wąskiej ławeczce Pawła. Jednak błyszczące jej oczy z nieruchomością upartą i osłupiałą tkwiły w rysach jego, zaledwie śród zmroku widzialnych. On milcząc, z nisko pochyloną głową, powoli wiosłem zagarniał wodę, w której odbicia gwiazd przez wiosło roztrącane rojami złotych wężyków i iskier otaczały pomykające czółno. Otaczał też je szmer ciągły, srebrny, łagodny, niby śpiew ciemnej fali, zranione ciała i skołatane dusze do spokojnego snu albo czystych marzeń kołyszący.
Kiedy na wysokiej nadbrzeżnej górze ukazały się smukłe i nieruchome drzewa willi, głowa Franki nagle na kolana Pawła opadła. Z włosów jej wypadły białe gwoździki, a z ust posypały się ciche słowa:
— Oj, jaki ty dobry i jaki miły… miły… miły! Takiego dobrego i miłego, zdaje się, że jak żyję, nie widziałam! Taki przystojny, dobry, miły!
Żeby ty przyjacielem moim został, już bym niczego na świecie nie chciała i nie odstała-bym od ciebie nigdy, choćby pomiędzy nami pioruny biły! Choćby pomiędzy nami sto światów stanęło, przez góry i lasy biegłabym do ciebie! Choćby między nami wielkie morze legło, przez morze płynęłabym do ciebie! A za to najwięcej, że ty taki dobry i tak litujesz się nade mną. Nikt nigdy nade mną litości nie miał i wszyscy mną poniewierali, choć czasem i lubili, a najwięcej ci poniewerali, co niby to lubili. A ty mnie nie sponiewierał, niczego ode mnie nie zażądał i jak ojciec do mnie przemówił, jak przyjaciel najlepszy! Oj, niech tobie Bóg wynagrodzi za wszystko, mój ty mileńki, złoty, brylantowy!
Rękę jego porwała i do ust swoich przycisnęła. Jemu się wydało, że na rękę spadł mu gorejący żużel. Nachylił się, w obie szerokie dłonie głowę jej ujął i usta w gęstwinie jej włosów zatopił. Pod tym pocałunkiem, jak wpółżywe ptaszę, zmartwiała zrazu, a potem cała drżeć zaczęła. Ale on zaraz usta od włosów jej oderwał i zaszeptał:
— Uspokój się, dziecino! Oj, biedna ty dziecino, uspokój się, ucisz się! Spojrzyj, jak na niebie gwiazdy ślicznie świecą! Posłuchaj, jak woda śpiewa! Ja całe życie na te gwiazdy patrzę i tego śpiewania słucham! Popatrz i posłuchaj ty! Może lepiej zrobi się tobie! Może twoja dusza, tak jak moja, te wysokie niebo i tę czystą wodę polubi! Uspokój się, ucisz się! cicho! cicho! cicho!
Głowy jej z dłoni swych nie wypuszczał, a gdy drżeć przestając wzdychała i coraz mocniej tuliła się mu do kolan, kilka razy jeszcze powtórzył:
— Cicho, cicho, dziecino! uspokój się! ucisz się, cicho już! cicho!
Potem wziął wiosło i ku brzegowi skierował. Gdy czółno o brzeg uderzyło, Franka zerwała się na nogi.
— A kiedy zobaczym się? Mileńki mój, kiedyż znów się zobaczym? — zaszeptała.
Chustką, którą zupełnie już z szyi zdjęła, mokrą od łez twarz ocierała; zarazem białe jej zęby w przelotnych, zalotnych uśmiechach błyskały. On namyślał się chwilę, na koniec rzekł:
— Ot, choćby jutro o takiej samej porze w te same miejsce przypłynę. Przyjdź na brzeg, to pogadamy. Dużo ja z tobą do gadania mam, bo szkoda mnie ciebie, strach, jaka szkoda!
Przypływał tam o zmroku ze trzy razy, lecz nie na długo. Raz ona czasu nie miała, bo w willi goście byli i jej potrzebowano więcej niż zwykle. Z grubym przekleństwem powiedziała o tym Pawłowi, który za przeklinanie ludzi, u których chleb jadła, surowo ją upomniał, aby co prędzej do domu wracała, znaglił i ani na prośby jej, ani na gniewne tupanie nogami nie zważając odpłynął. Drugiego wieczora ona miała czasu wiele, dłużej więc nieco z sobą rozmawiali, ale wśród tej rozmowy on znowu stawał się takim niespokojnym, jakim nie bywał nigdy; ciągle poruszał się w czółnie, wzdychał, parę razy, jakby go coś zabolało, syknął i nie pożegnawszy się z nią wcale, zanim spostrzec się i opamiętać mogła, na środku rzeki się znalazł.
Za trzecim razem, kiedy dziewczyna, więcej niż kiedykolwiek roztęskniona i rozswawolona, ręce mu na szyję zarzuciła i ten sam żużel, który już raz czuł na ręku, do twarzy jego przykleiła, odepchnął ją tak silnie, że aż zachwiała się i za dziób czółna pochwycić musiała, aby nie upaść.
— Słuchaj, Franka — posępniej i surowiej niż zwykle zaczął — ty do mnie tak nie czepiaj się, bo jak będziesz, to nie przyjadę nigdy i oczy twoje mnie nie zobaczą. Ja do lę opuszczają. Kiedy dowiedziała się o tym, myślała, że zaraz martwa na ziemię padnie, taki żal jej serce ścisnął. Ona teraz za nic, za nic stąd jechać nie chce! Zginie, a nie pojadzie! jak pies na brzegu rzeki położy się i z głodu zdechnie, a nie pojedzie! Niech tam oni sobie choć do samego piekła jadą, jeszcze by im konie zaprzęgać pomogła, ale dla niej teraz dopiero tu niebo otworzyło się, jak w jakim śnie ukazało się szczęście, i ona go nie porzuci… nie porzuci…
— Nie rozstanę się ja z tobą, gołąbku mój, przyjacielu ty mój najmilszy, ojczulku, nie rozstanę się z tobą!… Odpychaj ty mnie od siebie, bij, zabijaj, a nie rozstanę się… nie pojadę…
Ręce mu pocałunkami i łzami okrywała, głowę do piersi jego tuliła. On z początku słuchał w milczaniu, z głową i zwieszoną, widocznie też usłyszaną wiadomością zgnębiony. Potem namiętnym wykrzykom jej i łkaniom wtórował szeptem:
— To prawda, że bieda! Ja i sam nie spodziewał się tej biedy i nigdy o niej nie pomyślał.
A potem gwałtownie, ponuro, tak jak nie mówił nigdy, po chłopsku mówić zaczął:
— Nie chaczu! nie puszcz u! daliboh nie p u s z c z u! Znów na niedolę i poniewierkę pójdziesz! Nie puszczę! I ciała, i duszy twojej na zginienie nie dam!
Słowa te usłyszawszy z dzikim prawie krzykiem radości u szyi mu zawisła i całym swym wątłym, gibkim ciałem jak wężowymi skrętami silną jego postać owinęła. Wtedy i on znad ziemi ją podniósł, jak dziecko w ramionach zakołysał i z jakimś zachwyconym, bezpamiętnym śmiechem twarz jej pocałunkami okrywał. Wkrótce jednak opanował się znowu i z lekka usunąwszy ją od siebie, cicho rzekł:
— To i pobierzemy się chyba? a co? przyjacielem tobie będę do śmierci i nigdy nie skrzywdzę. Chatę własną będziesz miała, kawałek chleba i życie poczciwe. Nu, Franka, a co?
Czuć było, że mówił to z trwogą. Czy lękał się jej odmowy? czy strachem przejmowały go własne słowa?
Dziewczyna oniemiała zrazu, zmartwiała i po minucie zaledwie rękami splasnąwszy, ze spazmatycznym śmiechem do niego przypadła. O własnym dachu i zapewnionym kawałku chleba przez parę sekund może pomyślała, ale co pewna, to że życie z tym człowiekiem, ciągłe i jawne, rajem wydało się jej w tej chwili. On silnie, lecz spokojnie ramieniem ją objąwszy mówił:
— Bo to, widzisz, innej rady i innego ratunku ani dla ciebie, ani już dla mnie nie ma. Widać tak Pan Bóg chciał, żebyśmy spotkali się, żebym ja ciebie od ostatniej zguby wyratował i sam na tym świecie jeszcze troszkę radości miał. Nigdy mnie do żadnej kobiety tak nie ciągnęło jak do ciebie. Żonę ja miałem poczciwą, ale lubienia żadnego pomiędzy nami nie było i żyła ona niedługo. A potem już, co swatali, co dziewcząt pokazywali, do żadnej ochota nie brała… Każda, zdaje się, nie taka i nie taka, a jakiej ja chciał, to i sam by powiedzieć nie umiał… Pierwsza ty… jak zorza pierwsze światło dzienne… Widać już tak Pan Bóg chciał, takie przeznaczenie nasze… A do tego taki mnie żal, taki żal, takie zlitowanie nad tobą bierze. Od razu, tam na wyspie, do głowy mi wlazło, aby wyratować ciebie; a jakże ja ciebie wyratuję, kiedy ty pojedziesz i znowu swoje nieszczęśliwe i grzeszne życie zaczniesz… To już niech będzie tak! Pobierzem się i żyć będziem, jak Pan Bóg przykazał.
Chciała go znowu obejmować i całować, ale on ją powstrzymał, znowu nieco od siebie usunął.
— Słuchaj, Franka — zaczął — a upamiętasz się ty? poprawisz się? będziesz poczciwa? będziesz żyć, jak Pan Bóg przykazał?
— Będę! będę! — pośpiesznie zaszeptała.
— Przysięgnij! złóż palce na krzyż i przed tym krzyżem przysięgnij, że grzech porzucisz, poczciwą będziesz, diabłu do siebie przystępu nie dasz!
Kiedy to mówił, wysoka jego postać poważnie wyprostowała się w cieniu, głos także nabrał brzmień poważnych i głębokich.
Franka, twarzą zwrócona ku krzyżowi, który cienką, wyniosłą linią odrzynał się od tła zmroku, z palcami skrzyżowanymi, z towarzyszeniem przelotnych szeptów boru, jak zwykle porywczo, śpiesznie, z uganiającymi się i tłoczącymi w ustach jej wyrazami, wymówiła:
— Tak mnie, Boże, dopomóż, żebym ja tak po śmierci oblicze Boga oglądała, żeby tak diabeł duszy mojej nie chciał, jak będę ciebie wiecznie i aż do śmierci kochać i szanować, mój ty gołąbku mileńki, złoty, brylantowy!
Przysięgi tej wysłuchawszy Paweł uspokoił się zupełnie. W szczerość jej bezwarunkowo wierzył; nigdy mu przypuszczenie nawet do głowy nie przyszło, aby ktokolwiek na świecie przysięgać mógł fałszywie. Zresztą, Franka istotnie fałszywie nie przysięgała; czuć to było w jej głosie i widać w postawie. Wydało mu się więc, że od tej chwili już zaślubionym jest z tą kobietą i opuszczać jej nie powinien. Zapewne też i ciężko mu było choć na chwilę ją opuścić. Dlatego wahającym się głosem zapytał:
— A jakże będzie… gdzież ty podziejesz się, nim ślub nasz nastąpi?
— Jak to gdzie? — zawołała — polecę zaraz, za służbę podziękuję, rzeczy zabiorę i za minutkę nazad przylecę…
— Ale! przylecisz! a gdzież podziejesz się?
— A u ciebie! a w twojejże chacie! Uśmiechnął się.
— Dziecina, oj, biedna ty dziecina! Co ty wiesz? Widzę ja, że wiele ty nawet nie wiesz! Jakby w lesie urodziła się! jakby pomiędzy ludźmi nie żyła! Jakże ty w mojej chacie żyć możesz, kiedy my jeszcze przed ludźmi nie jesteśmy mąż i żona? Oczy by tobie w tej samej wiosce ludzie wyjedli, i sprawiedliwie, bo takich rzeczy robić nie trzeba.
Po kilku minutach myślenia powiedział jej, że gdy państwo wyjadą, on ją do siostry swojej zaprowadzi, gdzie też dwa albo trzy tygodnie, nim zapowiedzie w kościele przeczytają, przebędzie. O tym, że ma on siostrę zamężną, Franka wiedziała już wprzódy. Prosić zaczęła, aby dziś, zaraz ją do niej zaprowadził. Jutro poleci za służbę dziękować i po rzeczy, a dziś już w wiosce nocować będzie, blisko niego. Ale on na układ taki nie przystał. Państwo przed wyjazdem pewnie więcej niż zawsze sługi potrzebują. On pańskie zwyczaje zna dobrze, bo za młodu z ojcem-tkaczem kilka lat we dworze mieszkał, a i teraz zdarza ma się często po dworach rybę sprzedawać. Otóż wie on, że gdy panowie wybierają się w drogę, wiele tam jest u nich zachodu i lataniny, a ona, co państwu swemu przyrzekła, to i spełnić powinna. Do ostatniej minuty służyć im powinna, potem zaś, no, skoro za mąż wychodzi, to i oni sami zrozumieją, że odprawić się musi.
— No, idź już, idź! Wszystko im tam, jak należy, zrób, a we czwartek rano ja tam przypłynę, czajką przypłynę, aby i ciebie, i twoje rzeczy zabrać.
Musiała mu być posłuszną, choć zrazu zatrzęsła się cała od zniecierpliwienia i przykrości. To tylko uprosiła, że przed czwartkiem jutro, koniecznie jutro, zobaczą się z sobą.
— Jakbym ja te trzy dni przeżyła bez ciebie?
O to długo prosić nie potrzebowała. Sam pragnął widzieć ją jak najprędzej. Nazajutrz, przy końcu dnia, na zwykłe miejsce przypłynął i z czółnem u samego brzegu stanął. Jej jeszcze na brzegu nie było. Przybiegła niebawem, w krwistych rumieńcach cała, od gniewu tym razem wzburzona.
— Żeby jej dobra na świecie nie było! Żeby ją kolki sparły! Żeby ją diabli porwali!
Przeklinała tak swoją panią za to, że przy układaniu rzeczy do drogi jak konia na deptaku, jak wołu w jarzmie dziś ją pędzała ani na minutkę od roboty nie odpuszczając. I teraz także kazała jej książki pana do kufra składać, ale ona już nie posłuchała, myśląc, że on może czeka na nią, wszystko porzuciła i pobiegła.
Paweł jak zwykle z niezadowoleniem słuchał jej skarg i przekleństw, jednak nie upominając jej tym razem, ręką tylko machnął.
— No, już to ostatnia twoja służba była, już więcej nikomu służyć nie będziesz, to i złość w tobie ustanie. Wiadomo, kiedy wiatr dmie, woda podnosi się i szumi, a kiedy dąć przestanie, opada i cichnie. Uciszysz się i ty… we własnej chacie, na jednym miejscu siedząc, uciszysz się… A powiedziałaś państwu, że za mąż idziesz?
Powiedziała i słyszała potem, jak pani panu śmiejąc się mówiła, że Franka mezalians robi.
— A co to znaczy? — zapytał Paweł.
Wytłumaczyła, że panowie zawsze tak mówią, jeżeli człowiek wyższego urodzenia żeni się z niższą i na odwrót. Pani wyraźnie panu mówiła: "edblbase;Franka głupia, że za chłopa idzie. Taka delikatna dziewczyna, do miasta i do wygód przyzwyczajona…” A pan znad książki nos podniósł i odpowiedział: "edblbase;To prawda, że szkoda jej! nieszpetna!”
Opowiadała to Pawłowi z tryumfującym zrazu chichotem i filuternymi spojrzeniami, a potem nadąsała się czegoś. Usta wydęła i brodę w palce ujmując dodała:
— I mnie już to samo na myśl przychodziło. Chłopów ja nigdy nie znałam i z chłopami nie żyłam. Familia, jak dowie się, wyrzecze się mnie zupełnie, a żeby matka w grobie zobaczyła, jaki ja sobie los obrałam, przewróciliby się w trumnie… pewno!
Wszystkiego tego Paweł słuchał zdziwiony, niewiele rozumiejący, ale po chwili ręką znowu machnął, zaśmiał się.
— Głupstwo! panowie głupstwa gadają, a ty powtarzasz. Jaka tam twoja wyższość i jaka tam moja niższość? Z chłopami ty nie żyła, a z kim żyła? Z łajdakami. Alboż to lepiej żyć z łajdakami niż z chłopami? Dziecina ty! Z inszym życiem tobie i inszy rozum przybędzie. Zobaczysz!
Mówić zaczął o tym, że siostrze i szwagrowi już przybycie jej zapowiedział, że oni chętnie na ten krótki czas do swojej chaty ją przyjmą, że po papiery do miasta zjeździć trzeba będzie, bo bez papierów ksiądz ślubu nie da, że dziś na ryby nie jeździł, bo przez dzień cały chatę swoją mył i bielił. Słuchając go, patrząc na niego, prędko nadąsaną minę utraciła i gdy odpływać miał, z taką samą, jak wczoraj, namiętną radością u szyi mu zawisła, dziękowała, że ją za żonę brał, najśliczniejszym, najmilszym, złotym, brylantowym go nazywała.
Paweł, odmłodzony i rozpromie-niony, choć i w rozpromienieniu tym nawet cichy i poważny, odpłynął.
To jego odmłodzenie i rozpromienienie zauważyli w nim szwagier i siostra od razu, gdy wczoraj w wieczór do chaty ich wszedł. Była to chata niezbyt dostatnia, ale też i nieuboga, przede wszystkim zaś w porządku utrzymywana. Stała ona na samym skraju wsi, piaszczystą drogą tylko z borkiem i cmentarzem rozdzielona, dziedzińcem do ogrodu Pawła przytykając. Dlatego to może Filip Koźlub, wysoki, przystojny, czarnowłosy chłop, tak skwapliwie, gdy jej tylko szesnaście lat było, pochwycił siostrę Pawła, że tak blisko siebie mieszkali.
Roli miał niewiele i młodszego brata, ale po niedawnej śmierci ojca gospodarzem w chacie został i przewożeniem podróżnych przez Niemen na własnym promie trochę pieniędzy zarabiał. Prom ten przed ożenieniem się jeszcze zrobił sam z mocnych desek do dwóch wielkich łodzi przymocowanych; pomieścić się na nim mogło cztery konie z wozami albo bryczkami, a Filip był tak silny, że z pomocą tylko szesnastoletniego brata kilkunastołokciowymi drągami, noszącymi nazwę szosty, z łatwością po rzece go przeprowadzał. Dawniej nigdy tu promu nie było, ale pomysł zaprowadzenia go był widać trafny, bo sporo ludzi teraz zeń korzystało. Zdobycie się na ten pomysł zdradzało w młodym Koźluku roztropność i przemyślność, które łączył on z zupełną trzeźwością, i dlatego pomimo małej ilości należącego do tej chaty gruntu nie była ona wcale ubogą. Owszem, w wewnętrznym jej urządzeniu znać już było dążenie ku niejakiemu pięknu i budzenie się potrzeb nad zupełnie pierwotne liczniejszych. Na czystych ścianach wisiały tam jaskrawe obrazy świętych, na stole stała naftowa lampka, u okna czarny krzyżyk owinięty wiankiem z nieśmiertelników; śmiecia pod progiem i wieprzaka pod ławami charkającego nie było. Na służących za łóżka tapczanach leżały poduszki nie sianem, lecz pierzem wypchane, blaszany samowarek połyskiwał w kącie na czerwonej szafce. Kury tylko nocowały zawsze pod piecem, w którym pieczono chleb i gotowano strawę, u drzwi stały wiadra z wodą, jedynymi sprzętami, oprócz tapczanów, były grube zydle i stoły.
Kiedy Paweł, zaraz po rozmowie z Franką na cmentarzu, do tej chaty wszedł, siostra jego, Ulana, o kilkanaście lat od niego młodsza, więc niespełna trzydziestoletnia, hoża kobieta, z niemowlęciem na ręku przed ogniem stała; Filip, tylko co z promu wróciwszy, na zydlu leżał i obu rękami trzymał stojącego mu na piersi trzyletniego malcu; brat jego, szesnastoletni Daniłko, do rybołówstwa ogromny pociąg mający, przy lampie sieć wiązał.
— Niech będzie pochwalony…
— Na wieki wieków! — odpowiedziały trzy głosy. Ulana podeszła i, od zdrowej młodości swej zarówno jak od ognia gorąco rumiana, brata w rękę pocałowała. Filip podniósł się na zydlu, usiadł prosto i z rąk wypuścił malca, który izbę z wielkim krzykiem przebiegł, matczynej spódnicy uczepił się i ucichł. Wtedy Paweł na zwykłym swym miejscu pod ścianą siedząc, z dłońmi na kolanach i oczami ku ziemi zwróconymi, powoli mówić zaczął:
— Przyszedłem ja dziś do was, moje dziatki, z jenteresem i proszę was bardzo, abyście zrobili tak, jak ja powiem.
Ulana z dziećmi na środku izby stojąc słuchała; Daniłko głowę znad siatki podniósł; Filip odezwał się uprzejmie:
— A czegóż to chcecie?
— Niechaj ja wprzód wszystko, jak potrzeba, wyłuszczę — ciągnął Paweł i na Ulanę wzrok podniósł.
— Czy ja tobie, Ulanka, kiedy nasze b a ć k i pomarli i ciebie maleńką na moich rękach zostawili, złym bratem byłem?
— O Jezu! a któż to mówi? — krzyknęła młoda kobieta.
— Nikt nie mówi, a ja tylko sam chcę przypomnieć i sobie, i wam, moje dziatki, że wszystko, co mogłem dla was zrobić, zrobiłem. Nie krzywdziłem ja ciebie nigdy, moja gołąbko, nie opuszczałem, złego nie nauczałem, przeciwnie, lubiłem, głaskałem i dobra, rozumu uczyłem. Kiedy za mąż wychodziłaś, połowę ogrodu swego wam oddałem, dwie krowy i dziesięć owieczek kupiłem i kilka groszy dałem… Czy prawdę ja mówię?
Ulanka znowu, tym razem już z dwojgiem dzieci, podeszła i w rękę go pocałowała, a Filip odpowiedział:
— Prawda! a któż to mówi, że nieprawda? Ale i my, zdaje się, źli dla was nie byli i, zdaje się, nigdy nie będziem.
— A któż mówi, że wy źli? — powtórzył Paweł. — Dlategoż to, że wy mnie zawsze dobre serce i życzliwość okazywali, ja teraz do was z tym jenteresem przyszedł.
I powoli, z rozwagą, bez najlżejszego wahania się, to, z czym przyszedł do nich, wypowiedział. Kiedy umilkł. przez dobre dwie minuty panowało w izbie milczenie, skwierczeniem niemowlęcia tylko przerywane. Ulana tym, co usłyszała, była tak zadziwiona, że nawet na upominające się o pokarm dziecko uwagi nie zwracała. Czarne oczy Filipa pod gęstymi brwiami słupem stanęły; Daniłko aż krzyknął i zaraz twarz swawolną i roześmianą w zwoje sieci schował. Jakkolwiek Paweł miał tylko czterdzieści dwa lata, z powodu powagi i odludności jego wszyscy przywykli poczytywać go prawie za starca i nikomu zrazu w głowie pomieścić się nie mogło, aby mógł się on jeszcze ożenić. Po ochłonięciu przecież ze zdziwienia Ulana pierwsza zawołała:
— Przyjmiem! czemu nie przyjmiem? ojej! albo to chata ciasna? Wielka rzecz, że sobie ze trzy tygodnie posiedzi! Jeszcze i weselej będzie!
Filip słowa żony potwierdził:
— My dla was i nie to, ale choćby i co więcej zrobić gotowi… Czemu nie? Mało to my dobra od was mieli? Tylko…
Zawahał się, z zydla wstał, do szwagra podszedł i jedną rękę na kłębie opierając, a drugą ku głowie podnosząc z wahaniem przemówił;
— Dziewier! Czy wy tylko dobrze robicie, że z taką żenicie się? Z miasta pochodząca, nieznajoma, niewiadomą… Kto wie jaka? Żebyście tylko, broń Boże, nie nabrali sobie jakiej biedy!
— Otóż to — blisko do brata i męża przysuwając się powtórzyła Ulana — otóż to, żebyście czasem, Pauluczku, jakiej biedy nie nabrali!
Paweł wstał, przyjaźnie na dwoje młodych popatrzył i stanowczo rzekł:
— Nie lękajcie się. Biedy nijakiej nie będzie. Przysięgła mnie jednego szanować i lubić aż do śmierci. Przysięgła. A co do tego, jaka była, to nic! Żeby inna była, może bym ja z nią i nie ożenił się, choćbym i polubił. Ale ja ją i lubię, i wyratować żądam. Ot co. Już inaczej nie będzie. A za dobroć waszą dziękuję wam, dziatki, i da Bóg, może czym jeszcze i odsłużę. We czwartek ją przyprowadzę. Dobranoc.
Kiedy do drzwi szedł, głową trzymał wyżej niż zwykle, ani jednej zmarszczki na czole nie miał i tak jakoś młodo a gibko wyglądał, jakby mu dziesięć lat wieku ubyło.
Ulana i Filip w milczeniu naprzód na siebie spojrzeli. Filip końcem palca czoła swego dotknął.
— Sfiksował Pauluk czy co? — z cicha wymówił. Kobieta z niezadowoleniem oczy odwróciła.
— Jego wola! — szepnęła.
— A czyjaż? Jego! ale żeby tylko jemu z tej woli ciężka niewola nie wyniknęła? Wywłokę jakąś z miasta za żonkę brać, i to na starość! Pfuj!
Splunął. Ulana ku ogniowi znowu odeszła. Szanowała i lubiła brata. Słowa męża o nim trwożyły ją i trochę gniewały. Jednak po kilku minutach odezwała się pierwsza:
— Pilip!
— A co?
— A Pauluk jakiś inny jak zawsze… zdaje się młodszy zrobił się i weselszy…
— Ale! — piskliwym głosem i parskając śmiechem zawołał Daniłko — jak z chaty wychodził, zdaje się, że głową aż do sufitu dostawał!
Dziwili się długo. Nie wiedzieli, że we krwi tego człowieka, z pozoru jak Niemen w pogodę spokojnej, zawrzała pierwsza w życiu nami