Co Kurta robił w podwórku?

Pan Kurta miał w podwórku niemało roboty: za dużo nawet jak na psa o trzech tylko nogach, bo czwarta już dawno postradał w jakiejś wojennej przeprawie.

Zaledwie z rana. pan Pieluch Pietusiński, czerwony kogut z drugiego podwórka, krzyknął mu przez płot: „Dzień dobry, sąsiedzie!” — zrywał się zaraz Kurta, biegł do sionki i łapą we drzwi skrobał, póki gospodyni po wodę z wiadrem nie wyszła. Skakał wtedy koło niej pan Kurta wesoło, bo wiedział, że ta woda to na barszcz, na śniadanie, i że jak się gospodarze najedzą, to mu też resztkę dadzą.

Ale do tego śniadania to jeszcze daleko. Gospodyni wodę do chaty wniosła, skopek wypłukała, wzięła stołek i poszła do obórki krowę doić. Pan Kurta wie, że tam niepotrzebny, mógłby jeszcze mleko wylać. Nie idzie więc do obórki, tylko się uwija koło gospodarza, który kosę na progu chaty klepie i wybiera się kosić łąkę. Słonko weszło pogodnie, rosa aż pachnie z pola, skowronki w powietrzu dzwonią jak te dzwoneczki boże. Gospodarz rad z takiego złotego dzionka, tylko sobie pogwizduje, a pan Kurta ogonem macha i także się raduje, choć sam nie wie czego.

— Pamiętaj, Kurta — mówi gospodarz — żebyś mi tu domu pilnował, jak gospodyni poniesie w pole śniadanie albo i obiad. Niech cię Bóg broni, żebyś tu jakiej szkody dopuścił, miałbyś ze mną sprawę!

Pan Kurta wie, że sprawa z gospodarzem nie bardzo bezpieczna dla jego grzbietu, podwinął tylko ogon i łasi się, i naszczekuje z cicha, jakby mówił: „Już tylko wy się nie bójcie, gospodarzu, już tu wszystko będzie dobrze”.

Wyleciały z gniazda jaskółki na świat boży, a z izby wyszedł Maciuś i dalejże do Kurty.

— A mój Kurta! A moje psisko’ A cóżeś ty w nocy robił?

Tu mój Kurta opowiada jak umie, a wtem już gospodyni od doju wraca. Zaraz też Maciuś krajką się podpasuje, bierze w rękę okrutne biczysko i krówkę na pole wygania. Za krową pędzi cielak zadarłszy ogona. Pan Kurta w skok za nim. Wiadome rzeczy, cielę głupie, w szkodę wpaść może, a i krowa też rada skubnąć, co nie dla niej: rozsadę albo co. Więc Maciuś biczem śmiga, a Kurta zagania to od prawej, to od lewej strony. aż ich wszystko troje szczęśliwie za wrota wyprawił. Okrutnie się przy tym naszczekał i zmęczył, więc wpadł do chaty i siadł sobie na dwóch łapach przed kominem, gdzie gospodyni właśnie gotowała śniadanie. Woda wre, kipi, mój Kurta tylko macha ogonem z uciechy; wtem mała Maryś odecknęła i zapłakała w kołysce. Pan Kurta niezmiernie lubi małą Marysię, zrywa się tedy od komina i sztykut, sztykut, biegnie do kąta, gdzie kołyska stoi, i łeb na nią zakłada, i Marysiną buzię czerwonym językiem liźnie raz i drugi. Jak tylko Maryś Kurtę zobaczyła, zaraz się rozśmiała: a tu już gospodyni barszcz dymiący na miskę wylewa, dwojaki szykuje, jedne dla gospodarza, drugie dla Maciusia; sama też podjadła, do reszty trochę wody dolała i zawołała:

— Na tu. Kurta, na!

Pan Kurta nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Bywał on zwykle przy dobrym apetycie, a z rana to mu się zdawało, że byłby zjadł całego wołu, naturalnie, gdyby tak był… wilkiem. Skoczył tedy do misy, łeb w niej zanurzył i chlap, chlap, chlap, chlap; wychlapał wszystko do czysta, a resztę dobrze wylizał. Gospodyni tymczasem małą Marysię nakarmiła, umyła, włoski jej zaczesała, koszulkę czystą włożyła i posadziła ją na piasku przed chałupą.

A tu już kury gdaczą w komórce, wypuścić je trzeba; poszła gospodyni do komórki zobaczyć, czy która kokoszka jajka nie zniosła. Zaledwie drzwi otworzyła, wszystkie kury z okrutnym gdakaniem i trzepotem wyleciały na podwórko, ponad głową, ponad płotem, gdzie! kto je tam dogoni! A mój Kurta za nimi! Kury gdaczą. Kurta szczeka, niby to je zagania, a jeszcze bardziej płoszy, gospodyni krzyczy: — Kurta tu! Kurta na! Do nogi. Kurta! tu!

Wszystko na nic! Jak zaczął gonić jarzębiatą kokoszkę, tak jej wyrwał dwa pióra z ogona i dopiero wtedy się uspokoił zgrzany, zziajany, z wywieszonym językiem.

Więc go gospodyni raz i drugi przez łeb trzepnęła, ale niewiele, bo jej było pilno nieść w pole śniadanie. Wzięła dwojaki. Kurta za nią miłosiernie patrzy, rad by też w pole razem…

Ale gospodyni nogą tupnęła: — A leżeć! — więc się zaraz przy Marysi położył, bo wiedział, że to jego rzecz dziecka pilnować, kiedy starsi w polu.

Skrzypnęła furtka, gospodyni wyszła; Marysia w piasku grzebie się jak ten wróbel, a Kurta muchy łapie, ale nic złapać nie może. Co mu która mucha na nosie usiądzie, to on kłap! pyskiem, a moja mucha już gdzie… daleko…

Aż mu się to sprzykrzyło, więc się wyciągnął i chrapnął sobie. Tak chrapał, że nie słyszał nawet, jak Marysia płakać zaczęła. Płacze Marysia, płacze, a tu gospodyni do domu wraca. Usłyszała głos dziecka i z daleka już woła:

— Co ci to, Maryś, co? Cichoj, córeczko, cichoj!

Zerwał się Kurta, jakby nigdy nic, i raduje się a ogonem macha, i w oczy gospodyni .patrzy, właśnie jakby mówił: — A to czysta bieda z tymi dziećmi, proszę pani gospodyni! Co się tu tej Marysi nie nabawiłem, nie naperswadowałem, i to wszystko na nic! Maże się to, maże, sama nie wie czego.

A o tym, że spał przez ten czas, to ani piśnie.

Nakarmiła gospodyni Marysię, uśpiła, ugotowała obiad, zjadła, statki pomyła. Kurcie też zacierek z serwatką dała. Mój Kurta, jakby jeszczenic dziś w pysku nie miał, chlap, chlap! wychlapał i wylizał wszystko do czysta. Przygotowała gospodyni znów dwojaki i niesie obiad w pole, a Kurcie przykazuje: — Pamiętaj, Kurta, żebyś tu chałupy pilnował. Niech ręka boska broni, żeby się tu co miało stać!

Pan Kurta ogonem macha, podskakuje, zupełnie jakby obiecywał, że wszystko będzie dobrze, a kiedy gospodyni na skobelek izbę zamknęła, położył się na progu i warczy.

— Będę warczał — myśli sobie — to jak tu przyjdzie jaki dziad albo kto, to zaraz sobie pomyśli: „To jakieś zjadliwe psisko”, i pójdzie dalej.

Warczy więc i nogi pod siebie podkulił, żeby nie było widać, że ma tylko trzy, boby go się może nie bali.

A tu słonko przygrzewa silnie, a drogą, co wóz przejedzie, to kurzawa taka powstaje, że strach. Z dala, z daleka słychać klepanie kos i stukot grabi, i glos Maciusia, jak zawodzi na pastwisku: „Dana. oj dana!”. I tak to wszystko jakoś razem zmorzyło pana Kurtę, że warczał coraz ciszej, aż nareszcie westchnął, ogon pod siebie podwinął i znów chrapnął.

Aż tu furtka skrzyp… skrzyp… Wszedł dziadek siwy, żebrzący, z sakwami na plecach i koszturem w ręce. Wszedł i od furtki zaraz się odzywa:

„Niech będzie pochwalony!” — a mój Kurta jak nie skoczy, jak się na dziadka nie porwie, jak nie zacznie ujadać: ham! ham! ham! ham! aż ochrypł. A co go najbardziej gniewało, to, że dziadek nic sobie jakoś z tego szczekania nie robi, tylko się z wolna koszturem opędza, a pacierz sobie mówi. Już głosu z siebie Kurta dobycTnie mógł, tak się zmordował, kiedy gospodyni nareszcie wróciła z pola. Jak zobaczyła dziadka, tak zaraz na Kurtę: — A cicho! a leżeć! do nogi! a nie rusz!

Uspokoił się też Kurta nieco i pod próg leżeć poszedł. Ale co spojrzał na dziada, to się w nim jeszcze gotowało ze złości, i coraz to warknął i zęby pokazał.

Leży sobie mój Kurta i zęby pokazuje, aż tu wieprzak wyrwał się z chlewka. Gospodyni za nim: — A do chlewa! a do chlewa! a ciu!

Zerwał się i Kurta i dalej za wieprzkiem; co prawda, nie bardzo mu się chciało tak uganiać, bo się z tym dziadem okrutnie zmordował, ale bał się gospodyni. Mogłaby mu kartofli na wieczór nie dać i dopiero by było!

A gospodyni, jak na złość, woła: — Huź go. Kurta! — niby tego wieprzka, a mój wieprzak w ogród. Kurta za nim, tylko smyrgnął przez płot. Zaleciał z prawej strony, wieprzak w lewo; zaleciał z lewej, wieprzak w prawo. Oj, namęczył się niemało, zanim go nareszcie przy pomocy gospodyni z ogrodu wypłoszył i do chlewka zapędził.

Dopadł potem do studni i z koryta wody się napił, a potem pod gruszą, co na podwórku rosła, na trawę się rzucił i dyszał, wywiesiwszy język.

Właśnie i słońce zniżać się poczęło. Od pastwisk, od boru słychać było klaskanie biczów i poryk wracającego bydła, gospodyni nawoływała swoje kokosze na grzędę, wieprzak krzaka! przy pełnym korycie, a siwy dym ulatywał z białego komina, bo już się warzyła wieczerza.

Słuchał tego i patrzył na to Kurta, bijąc lekko ogonem o ziemię, aż gdy usłyszał Maciusiowe granie na fujarce, skoczył, żeby mu pomóc zapędzić krówkę do obory. A nie tak krowę, jak cielę, bo krówka zawsze sama do obory szła, a cielęciu to się coraz zachciewało gdzieś bieżeć. Więc Maciuś za nim, za Maciusiem Kurta, a cielę bryka! Byliby tak w kółko do północka biegali; ale że gospodarz nadszedł z kosą na ramieniu i cielęciu drogę zastąpił, więc je już potem łatwo Maciuś do obórki nawrócił.

Gospodarzowi od dziennej roboty na skwarze słonecznym aż koszula do pleców przylgnęła, a pot mu na czole stał, jakoby rosa. Siadł też ciężko na lawie przed chatą, a koło siebie oparł kosę, błyszczącą jak srebro. Nim gospodyni misę z ziemniakami i z mlekiem kwaśnym wyniosła, poklepał Kurtę po łbie, a widząc, że wszystko w porządku, rzekł: — Dobre psisko! Dobre psisko!

Uradował się Kurta z tej pochwały, aż zaskomlał z uciechy, a kiedy wreszcie ogień w izbie zgasł i wszystko się uciszyło, on zasiadł przed progiem i patrzył dokoła, pilnując chaty swoich gospodarzy.

Gwiazdy już weszły i księżyc błysnął, a Kurta przez sen jeszcze poszczekiwał i mruczał, jak na wiernego stróża przystało.