Czego szukał po świecie smutek?

Było to pole rozległe, żyzne, bardzo pięknie przez naturę ubrane; lecz cóż z tego, skoro nieustannie chodził po niem Smutek, sprawiając wszędzie, gdziekolwiek się ukazał, niezliczone szkody i spustoszenia. Zwoje krep czarnych, w które był przyobleczony, wzbijały się aż pod niebo i zachmurzały jasność słoneczną; od bladości jego oblicza padała na kwiaty barwa trupia, a od ciężkich westchnień kłosy zginały się ku ziemi i marnie roniły napełniające je ziarna.

Nie dziw więc, że wśród ludzi zamieszkujących to wielkie, piękne pole, powszechne przeciw marze złowrogiej powstało szemranie.

— O, maro złowroga! — wołali — o, widmo ponure! Dlaczegoś wyszło z tej otchłani podniebieskiej, w której przebywają istoty zaświatowe, i wszystko, co na świecie wzrasta, kwitnie, uśmiecha się i raduje, czynisz płonnem, zwiędłem, spłowiałem, zatrułem? Odejdź! Zniknij! Przestań z róż zwlekać królewską purpurę, odejmować blask słońcu i woń pomarańczom, wsączać gorycz w ziarna kłosów, a w drzew owoce wszczepiać obrzydłe robaki. Przestań być niepozbytem przekleństwem tego pola!

Smutek cierpliwie słuchał wyrzutów i złorzeczeń, bo sam był smutny. Odwieczna włóczęga, wśród której oblewały go wciąż łzy gorzkie, bardzo go już utrudziła, i dotkliwie uczuwał brzemię przekleństwa wszystkiego, co żyło. Więc, ciężko wzdychając, mówił:

— Ach, ukażcie mi tę mieszkankę otchłani zaświatowej, której dotąd wśród pola tego nadare mnie upatruję, a zniknę, jako wszystko, co było, a już nie jest. Lecz dopóki nie znajdę tej, której szukam, nie przestanę chodzić po niem, jak niepozbyte przekleństwo!

Ludzie wiedzieli o tem, że w niezmierzonej otchłani podniebieskiej przebywają istoty, których ani dotknąć ani zobaczyć nie mogą, które jednak to przybywają na świat, to odchodzą, to są, to nie są, tu są, tam ich niema. Każda z nich przynosi z sobą coś innego, a od darów ich, dobroczynnych lub złowrogich, zależą gładkie lub chropawe przędze wszystkich bytów świata. Więc wzbiło się ku otchłani ogromne, błagalne wzywanie tej, której imienia nikt nie znał, lecz której szukał Smutek.

Najpierwsza, dlatego może, że najlżejsza, z ot chłani niezgłębionej zleciała nad wielkie pole Wesołość. Postać miała leciuchną, ruchy taneczne, suknię z obłoczku różanego, rozmigotaną iskrami srebrnemi, a w dłoniach przerzucała drobne rzeczy błyszczące, brzęczące, dzwoniące, lekkie, kolorowe. Przed Smutkiem stanąwszy, zaszczebiotał:

— Mnie zapewne szukasz, maro posępna? Oto jestem! Patrz, jąkam powabna! Umiem śpiewać srebrzyście, tańczyć ślicznie, śmiać się byle z czego. Oddech mój to zefir, który po świecie roznosi miody kwiatowe i soki winnych jagód, a ze ślicznych zabawek, które przerzucam w dłoniach, jak z zaczarowanego zdroju płynie upajająca woda zapomnienia. Mnie szukasz, widmo ciemne, nieprawdaż? Oto jestem! Uciekaj przedemną, znikaj!

Ale Smutek przecząco wstrząsnął głową.

— Nie, nie — odrzekł tyś miła, lecz płocha i jeden powiew zasłony mojej wystarcza, aby zamienić cię w mgłę i w szlak tęsknoty, po tem, co było, a już nie jest…

Mówiąc to rąbkami tylko krep swych poruszył, a Wesołość zamieniła się w mgłę i z tęsknym jękiem zapadła pomiędzy uwiędłe kwiaty.

Wówczas, z postawą wyprostowaną i obliczem nieskazitelnie białem, drogę Smutkowi zastąpiła Prawość:

— Jam czysta jak woda krynicy i prosta jak marmurowa kolumna. Nie mam na sobie plam od brzydkiej śliny kłamstwa, ani skaz wypalonych przez łzy, któremi płacze krzywda. Może więc na mój widok pole to od obecności swojej uwolnisz? Przychylnie Smutek na Prawość popatrzał, ale odpowiedź jego była przeczącą:

— Nie jesteś istotą, której szukam, bo nietylko władzy nade mną nie posiadasz, lecz owszem twarz swą w zasłony me ukrywasz, ilekroć zajrzy ci w oczy Obłuda, Fałsz albo Krzywda.

Na samą wzmiankę o wrogach swoich Prawość smutnie pochyliła głowę i odeszła, a w zamian wyprostowując grzbiet zgięty od robót ciężkich i dłonią z czoła pot ocierając, naprzeciw Smutkowi wystąpiła Praca.

— Przeze mnie, tylko przeze mnie — rzekła — przy życiu i dostatku utrzymuje się wszystko, cokolwiek w te dary zaopatrzyła natura. Jestem pierwszą uczennicą i pomocnicą natury, a nawet nieraz mistrzynię swoją w pomysłach i mocy przewyższam. Ja to pustynie przerabiam na żyzne role, w gór łonach i na wód powierzchniach toruję bezpieczne drogi, wznoszę miasta wspaniałe, cudami sztuki napełniam ogromne pałace, w głowach ludzkich pielęgnuję iskry myśli i nie pozwalam ginąć marnie wątkom fantazyi…

Smutnie mowę tę przerwał Smutek:

— Tak, tak! — mówił — czynisz to wszystko, ale i wiele innych rzeczy również… Janusowem jest twe oblicze… Wykuwasz lemiesze i miecze… orzesz dla głodu i siejesz dla pychy… w płuca jedne sączysz soki słodkie, a w inne wszczepiasz jady trujące… tu rozścielasz kobierce rozkoszy, a tam budujesz progi obrazy… Jesteś wielką i światu niezbędną, ale nie jesteś sama sobą…

— Czemże więc jestem? — ze zdziwieniem zapytała Praca.

Smutek odpowiedział:

— Narzędziem, które jest dobre w ręku dobrem, a złe w ręku złem…

Praca pochyliła nizko czoło zorane, szepnęła: — To prawda! — i ze łzami w oczach odeszła. A w tejże chwili nad polem uczyniło się szumno, czerwono, żółto i dwa straszliwe ptaki, czy smoki, leciały powietrzem z szumem, hukiem, rykiem i syczeniem, od których zadrżało i ku ziemi przypadło wszystko, co żyło. Jeden z ptaków czy smoków był krwisto-czerwony, drugi ognisto-żółty, a z paszcz ich i skrzydeł ziały i rozlewały się dokoła krew i płomienie W strwożonych mieszkańcach pola na dnie trwogi zatrzepotała nadzieja:

— Sąż to może te potwory, które mają pożreć Smutek i ichże to może szukał on po świecie? Kto wie?

Lecz w tej samej właśnie chwili Smutek z wielką nagłością wyrósł na niebosiężnego olbrzyma i, bladem obliczem swem zasłaniając słońce, a zwojami krep czarnych oblekając błękit niebieski, ogromnym głosem przestrachu i rozpaczy wolał:

Gniew! Zamsta! O, Gniewie i Zemsto! Żywiciele moi! O potęgi, które napełniacie mię coraz nową trwałością i mocą! Skoro jesteście, ja również być muszę, i dopokąd pozostaniecie, pozostanę, i jeżeliści nieśmiertelne, moja wędrówka po świecie końca mieć nie bedzie. Biada mnie! Biada polu temu! I biada jego mieszkańcom!

A mieszkańcy pola, słysząc to, cisnęli dłonie do serc, przez nieznośne bóle zdejmowanych, i usiłowali skryć się przed widokiem ciemności, krwi i płomieni pomiędzy gęstwiny drzew, kwiatów i kłosów. Ale z drzew osypywały się wszystkie liście, na kwiatach więdły wszystkie płatki i z kłosów upadłych na ziemię wysypywały się wszystkie ziarna. I trwało to tak długo, aż szum, świst, ryczenie Zemsty i Gniewu ucichły, a krwista purpura i ognista żółtość ich przygasły w oddaleniu. Sprawiwszy na polu tem wszystko, co tylko sprawić mogły, uleciały, na inne, a wtedy czarne zasłony Smutku, zwijając się znowu dokoła jego widomej postaci, odsłoniły słońce z blaskiem przygasłym i pobladły błękit nieba.

Wówczas z pod nieba pobladłego uciszonem powietrzem spłynęła i wśród pomordowanych kwiatów stanęła postać spokojna, wyniosła, biała i głosem przyjaznym do bladego w czarnych zasłonach swych Smutku przemówiła:

— Wiele przenikam, rozumiem, wiem, i dlatego z bliska znam cię, o, Smutku! Na imię mi Mądrość. Nauczam wszystkich, a oddechy twe wiecznie napełniają mi łono dlatego, że umiem tak mało. Nieraz z rozkoszą mówię: wiem, ale częściej z męką wyznaję: nie wiem! Beze mnie świat byłby ciemnym, lecz doskonałą światłością nie jestem. Złe moce smoków ognistych i krwistych powściągam, lecz sprawić, by istnieć przestały, nie mogę. Z bliska, o Smutku, spokrewnionymi z sobą jesteśmy. Jesteśmy nawet, o Smutku, jako rodzeństwo, od poczęcia samego zrosłe z sobą sercami, bo ktokolwiek nie bywał smutnym, mądrym być nie może, a kto jest mądrym, smutnym bywać musi. Nie mogę więc sprawić, abyś uchylił głowę z pod złorzeczeń wszystkiego, co żyje, lecz więcej wiedząc i jaśniej widząc od innych, dopomogę ci może do znalezienia istoty, której szukasz. Kogo szukasz, o, Smutku?

Smutek uczuwał dla Mądrości cześć i miłość, więc po krótkim namyśle rzekł:

— Być może, o, Mądrości, że ty wskazówką skuteczną mnie od świata, a świat ode mnie uwolnić potrafisz; wiedz zatem — jakże nie wiele przenikasz i rozumiesz, skoro tej tajemnicy nie odgadłaś sama! — wiedz, że w tłumie istot, które z otchłani podniebieskich na świat zstępują, od wieków szukam — Dobroci!

Na spokojnem jak marmur, chociaż śladami cierpień zbrużdżonem obliczu Mądrości, odmalowało się zmartwienie, a Smutek mówił dalej:

— Gdyby Dobroć nad polem tem zapanowała, wędrówka moja po niem byłaby skończoną, mógłbym powrócić do zaświatowej otchłani i w ciszy jej spocząć na wieki!

Skończył, a Mądrość, w zamyśleniu pogrążona, długo wspierała na dłoni czoło marmurowe, aż rzekła:

— Lituję się nad tobą, mój bracie, i zarazem nad wszystkiem, co żyje…

— Jakto! Mniemasz może, iż jej wcale na tem polu niema? — głosem od niepokoju drżącym zapytał Smutek.

Mądrość po długim namyśle odpowiedziała:

— Nie wiem.

I oboje w zamyśleniu pogrążeni: Mądrość, ze wspartem na dłoni czołem marmurowem, i blady Smutek, w rozwiewających się zasłonach czarnych, — stali pośród drzew opadłych z liścia, kwiatów po więdłych i kłosów opustoszałych z ziarna. A nad niemi, wysoko, Dobroć czarowne lica swe i anielskie skrzydła wychylała z za szarych mgieł, z za ciemnych chmur, z za bladych jutrzni, w oddali… w oddali…