Człowiek wobec przyrodykataklizmy

 

 

 

Kataklizm- a co to takiego? Słowo to pochodzi od greckiego „kataklysmós” co znaczy „powódź”, „potop”. Jednak co nazywamy kataklizmem dzisiaj? Próbowałem znaleźć wyjaśnienie w encyklopedii ,jednak go tam nie znalazłem. Postanowiłem szukać dalej, aż w końcu w moje zgrabne rączki trafiła książka pt.: „Wyrazy trudne, ważne i ciekawe”. Otóż według niej kataklizmem nazywamy „klęskę żywiołową wywołującą duże zniszczenia i zmiany w powierzchni Ziemi. Kataklizmami są gwałtowne powodzie, silne trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, potężne huragany”.

Słowa „kataklizm” możemy oczywiście używać w przenośni, na określenie klęski spowodowanej przez ludzi. Jednak nie tym pragnę się zająć. Nie interesują mnie kataklizmy wywołane przez ludzi gdyż zależą one od nas samych, od gatunku ludzkiego. Mamy na nie wpływ. To od nas zależy czy wywołamy wojnę, czy należycie zabezpieczymy obiekty wojskowe, aby żaden szaleniec nie doprowadził do zagłady świata… Natomiast klęski żywiołowe są kaprysem Boga, Natury, Obcych(?)…I my zwykli śmiertelnicy nic na nie nie poradzimy…Musimy przyjąć je z pokorą, ewentualnie starając się aby straty były jak najmniejsze.

Rozszalały żywioł potrafi w jednej chwili zniszczyć dorobek całego życia, ba nawet pokoleń. Jednak to co z jednej strony staje się udręką i przyczyną tragedii, może być przydatne, a nawet ,zaryzykuje stwierdzenie, potrzebne człowiekowi do życia. Nie chodzi mi tutaj oczywiście o egzystencje w ogóle, a o bytowanie na „godziwym” standardzie społeczno-ekonomicznym.

Pamiętam, że kiedyś rodzice przywieźli mi kawałek zastygłej magmy z Wezuwiusza. Dając mi go, ojciec opowiedział historię pogrzebania Pompei. Zacząłem się wtedy zastanawiać, ile lat może mieć ten kawałek skały? Ile katastrof „pamięta”? Czy „brał udział” w zniszczeniu Pompejów w 79 roku naszej ery? Cóż na te pytania nie znalazłem odpowiedzi? Jednak zacząłem się zastanawiać jak to jest, że podczas erupcji giną ludzie? Skąd biorą się oni w pobliżu wulkanu w trakcie wybuchu? Chyba nie mieszkają tam… Nikt chyba nie jest na tyle głupi żeby mieszkać w pobliżu śmiertelnego zagrożenia. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest. Dopiero później dowiedziałem się dlaczego.

Najpierw jednak powiem nieco o samym zjawisku wulkanizmu. Przede wszystkim po co komu wulkany? Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, ze nam po nic (za chwile okaże się, ze jednak są dla człowieka „przydatne” ). Pamiętajmy jednak ,że nic w naturze nie istnieje bez potrzeby. Mianowicie wiemy doskonale, że wnętrze Ziemi jest płynne. W wielu miejscach ten płynny materiał skalny, pod wpływem ruchu płyt tektonicznych, dostaje się do skorupy ziemskiej, tworząc tak zwane komory magmowe. Ruchy płyt powodują zwiększenie ciśnienia w komorze magmowej, co w efekcie wywołuje erupcję. Zatem wulkany można traktować jako swego rodzaju zawory bezpieczeństwa Ziemi.

Jednak powyższe słowa mimo, iż prawdziwe (mam nadzieję), nie przywrócą życia 22.000 osób, które zginęły 13 listopada 1985 roku w Armero w Kolumbii, w strumieniach lawy i błota. Nie wskrzeszą 1700 ludzi zaczadzonych wyziewami wulkanu Nyos w 1986 roku, czy 2942 osób spalonych przez żarzącą się chmurę gazów z wulkanu Lamington (Nowa Gwinea) w 1951. Nie wspominając już o 6 metrowej warstwie pyłu, która żywcem pogrzebała mieszkańców wspomnianych już Pompei.

Jak widać wulkany posiadają dość duży „arsenał” broni, z których każda sieje spustoszenie i śmierć. Jednak człowiek zdaje się wytrwale ignorować to zagrożenie. Dzieje się tak dlatego, iż Człowiek nauczył się żyć z tak kapryśnym sąsiadem jakim jest wulkan. Ten zaś również zdał się „polubić” ludzi. Mianowicie „ostrzega” ich przed wybuchem, wypuszczając zamiast śnieżno białego, szary dym, świecąc w nocy kraterem, wysuszając wodę w studniach. Widać zatem, że zginąć z „rąk” wulkanu nie jest aż tak łatwo (gdzieś nawet czytałem, że istnieje większe prawdopodobieństwo śmierci z powodu raka płuc, wywołanego paleniem papierosów, niż zejścia w wyniku wybuchu wulkanu!) . Jednak dlaczego ludzie decydują się na ten ciągły stres, to zagrożenie. Co więcej oni, przeżywszy kataklizm, wracają na to samo miejsce, aby zacząć wszystko od nowa. Z tego wynika, że musi im się to opłacać. Najwyraźniej warto zaryzykować utratę całego majątku. Po dłuższym zastanowieniu wydaje się to być całkiem logiczne i rozsądne. Weźmy na przykład Neapol (znowu ten Wezuwiusz). Jedno z większych miast włoskich, wielki ośrodek przemysłowy. Setki tysięcy ludzi znajduje zatrudnienie w tamtejszych zakładach przemysłowych, gdzie zarabiają na prawdę duże pieniądze (zwykły robotnik zarabia kilkakrotnie więcej niż jego kolega z Polski, a ceny we Włoszech nie są znowu aż tak ogromne). Dlatego ludziom nie opłaca się rezygnować ze stałego i co tu kryć atrakcyjnego źródła dochodów. Tak sytuacja ma się w miastach. A co z wioskami, rolnictwem? Wygląda to zupełnie podobnie. Tereny wokół wulkanów charakteryzują się doskonałymi glebami, powstającymi na osadach wulkanicznych. Stwarza to wspaniałe warunki dla rolnictwa, hodowli zwierząt, wykorzystującej wyśmienite (jak mniemam) pasze, upraw najlepszych gatunków winorośli, oliwek, cytrusów. Po prostu zyski z tych upraw są tak wysokie, ze warto ponieść ryzyko, zwłaszcza, że jak już wspomniałem można nauczyć się żyć z wulkanem.

To tyle jeśli chodzi o osiedlanie się na terenach zagrożonych. Ale jak wytłumaczyć powrót na nie po klęsce żywiołowej. Otóż mam na ten temat pewna teorie. Zwróćmy uwagę, że uprawa najlepszych gatunków roślin i hodowla zwierząt przynoszą zyski i do dość duże. Zatem stać tych ludzi na ubezpieczanie swoich domostw na niebagatelne sumy. W związku z tym można zaryzykować twierdzenie, ze oni, no może nie zarabiają, ale na pewno niemal nic nie tracą. Moja teoria może lec w gruzach jeśli okaże się, że firmy ubezpieczeniowe nie ubezpieczają domów położonych w sąsiedztwie wulkanu. Jednak erupcje nie zdarzają się tak często, a składkę ubezpieczeniową płacić trzeba regularnie, więc raczej ubezpieczają.

Oprócz wymienionych już (finansowych) korzyści istnieje jeszcze jedna (również finansowa). Mianowicie kto z nas nie chciałby zobaczyć wulkanu z bliska? A zobaczywszy go nie zdobyć (często kupić) jakiejś pamiątki. Kto, strudzony po wędrówce na jego szczyt, nie zjadłby krzepiącego posiłku w pobliskiej restauracji? Czy wreszcie nie wykupił kilku nocy w pobliskim hotelu, aby dokładnie obejrzeć tę piękna okolicę? No właśnie chodzi mi oczywiście o turystykę. Każdego roku setki tysięcy kobiet i mężczyzn w krótkich spodenkach i białych koszulkach, z aparatami na szyjach „pstryka” sobie zdjęcia na tle „śmiercionośnych gór”. Tak, tak co roku rzesze turystów zasilają budżety wielu państw, które miały szczęście (lub nieszczęście – zależy od punktu widzenia) mieć wulkan.

Skoro już jesteśmy przy kataklizmach pochodzących, że tak powiem „z ziemi”, nie sposób nie wspomnieć o trzęsieniach ziemi. Czym one w ogóle są? Bynajmniej nie objawem gniewu Gai, czy jakiegoś innego wyimaginowanego paskudztwa. Po prostu są one wynikiem ruchu płyt tektonicznych. A dokładniej: są to „gwałtowne zaburzenia stanu równowagi we wnętrzu Ziemi, wywołane osiągnięciem krytycznych wartości naprężeń”. Tak mówi encyklopedia… Definicja dość zawiła. Ale postaram się ja nieco uprościć. Mianowicie: wszystkim nam wiadomo (z reszta wspominałem już o tym), że skorupa ziemska nie jest jednolita i składa się z płyt. Mało tego płyty te zamiast leżeć spokojnie, dryfują (oczywiście bardzo powoli). Do trzęsienia dochodzi gdy dwie płyty wzajemnie na siebie napierają. Gdy wartość naprężenia wywołanego tym parciem przekroczy pewną wartość, płyty przesuwają się równolegle względem siebie. Ich nieregularne krawędzie zaczepiają się o siebie. W pewnym momencie nacisk staje się zbyt wielki, w wyniku czego występ odrywa się, ziemia drży i pęka . Wstrząsy tym wywołane, rozchodzą się przez materie we wnętrzu Ziemi, mniej więcej tak jak kręgi na powierzchni wody, gdy wrzucimy kamień do stawu. Te fale sejsmiczne rozprzestrzeniają się w Ziemi. Dlatego też do trzęsień nie dochodzi wszędzie, a właśnie na terenach aktywnych sejsmicznie, to jest w pobliżu styku płyt, zwanego uskokiem.

Ile razy w roku, w różnych miejscach świata trzęsie się ziemia? Może dziesięć? Może pięćdziesiąt? Nie, prawdopodobnie corocznie występuje ponad 100.000 trzęsień ziemi, z czego około 6.000 można zarejestrować za pomocą aparatury naukowej. Naturalnie większość z nich jest zbyt słaba aby wyrządzić jakieś szkody, lub też występują w miejscach odludnych czy na dnie mórz (chociaż te podmorskie mogą być również bardzo niebezpieczne, o czym za moment). Ale około 1.000 powoduje niewielkie szkody, a 15-20 rocznie to wstrząsy tak silne, że zapadają się budynki, a nawet wyginają tory kolejowe ( w skrajnych przypadkach)!

Jeśli chodzi o ten kataklizm to wszyscy z doświadczenia wiemy, że nie jest on zjawiskiem powszechnym w Europie. Z tego co wiem Afrykańczycy też na częste trzęsienia nie narzekają. Natomiast w Ameryce (szczególnie północnej) i Azji to dopiero się dzieje (a raczej zacznie się dziać, o czym za chwilę). O trzęsieniach ziemi w krajach dalekiego wschodu słyszy się (bez przesady, ale…) dość często. Natomiast w Stanach? Czy w tam zdarzają się te kataklizmy? Niemożliwe. A jednak. W ciągu tego stulecia zdarzyło się około 16 trzęsień o sile co najmniej 6 stopni w skali Richtera . Do najtraszniejszego kataklizmu (w Stanach) doszło w 1906 roku w San Francisco (8,3 w skali Richtera!). Miasto zostało niemal zrównane z ziemią, życie straciło 470 osób. W prawdzie nawet jedna śmierć to za dużo, jednak ilość ta jest niczym w porównaniu z kataklizmem, który nawiedził japońskie Kobe 17 stycznia 1995 roku (7,2 w skali Richtera), kiedy śmierć poniosło 5.500 ludzi (!) a ponad 300.000 straciło dach nad głową. Zarówno kiedyś mieszkańcy Frisco, jak i mieszkańcy Kobe nie brali pod uwagę nadejścia kataklizmu. Wiele gmachów w tych miastach nie miało należytych zabezpieczeń (chodzi szczególnie o amortyzatory antysejsmiczne). Jednak obecnie, po tych straszliwych doświadczeniach konstruktorzy zadbali o bezpieczeństwo. Mianowicie buduje się wieżowce o szerokich podstawach, zwężające się ku górze (np.: TransAmerica we Frisco), lub też wysokie budynki posiadają mocna podporę środkową, która powoduje wahanie się gmachu,

a nie drganie, które prowadzi zazwyczaj do katastrofy. Ponad to większość drapaczy chmur stoi na litym skalnym podłożu .

Ludzie już od dawna starali się przewidzieć wstrząsy sejsmiczne (bo o zapobieżeniu im nie ma mowy -). Chińczycy już w 132 roku naszej ery wynaleźli przyrządy ostrzegające przed trzęsieniem ziemi (chciałem opisać budowę, ale doszedłem do wniosku, że brzmiałoby to bardzo głupio -). Był to instrument bardzo prymitywny. Co innego dzisiaj. Współczesne sejsmografy są w stanie zarejestrować nawet najmniejszą aktywność sejsmiczną. Również niezwykle rozwinęła się sejsmologia (właśnie dzięki badaniu trzęsień ziemi). W związku z dość wysokim poziomem rozwoju tej dziedziny wiedzy możliwe jest dość dalekosiężne prognozowanie. O tym ,że San Francisco może w każdej chwili nawiedzić osławiony „Big One” wie chyba każdy. Ale niewielu zdaje sobie sprawę, że sejsmolodzy alarmują, iż w najbliższym czasie Nowy Jork legnie w gruzach! Fakt, iż mijające stulecie należało do najspokojniejszych jest prawdopodobnie „ciszą przed burzą”… Miasto jest zupełnie nieprzygotowane. Potężne trzęsienie ziemi obróci w perzynę Statuę Wolności i niezliczone domy na Manhattanie. Wszystkie budynki na podłożu miękkim (a jest ich baaaardzo dużo) będą jak karciane domki z przepowiedni Nostradamusa.

A dlaczego ludzie żyją w tych zagrożonych miastach? A czy ktoś może wyobrazić sobie wyludnienie Nowego Jorku z powodu zagrożenia? Stratę posady, dochodów? Zamknięcie ogromnych firm, koncernów, syndykatów. To nie byłoby dla nikogo opłacalne, a co tu kryć „pieniądz rządzi światem…”

„Przez falę widziałem światła miasteczka. Nagle zgasły, gdy woda uderzyła w budynki… Ludzie krzyczeli z przerażenia”- wspomina Scott Willson, jeden z ocalałych po ataku tsunami na San Juan del Sur w Nikaragui…

„Tsunami” oznacza po japońsku „falę w porcie”. Nie sposób nie wspomnieć o tym żywiole. Powstaje on w wyniku podmorskiego trzęsienia ziemi (dlatego pisałem, że jest ono groźne). Ruchy, drgania dna powodują spiętrzenie się wody, która natychmiast opada pod wpływem grawitacji, odbija się od dna… i tak dalej (woda rozchodzi się koncentrycznie). Początkowo fala ma długość 160 kilometrów i wysokość zaledwie 30-60 cm. Do brzegu pędzi z prędkością 750 km/godz. (!). Na płyciźnie zwalnia, w związku z czym spiętrza się osiągając w najlepszym wypadku 1-2 metrów, natomiast wizja „apokaliptyczna” zakłada 36 lub nawet 260 metrów .

Niestety nie ma skutecznej metody wczesnego wykrywania tsunami. Również zapobieżenie stratom w ludziach jest bardzo trudne (w 1986 ostrzeżono mieszkańców Hawajów przed nadciągającym żywiołem; okazało się to niemal katastrofą, gdyż tysiące ludzi uciekając utknęło w korkach, na drogach, nad samym morzem; na szczęście fala miała wysokość 1 metra…)

W przypadku tsunami trudno właściwie mówić o jakichkolwiek korzyściach dla człowieka. Przyczyny zamieszkiwania terenów zagrożonych są takie same jak w przypadku trzęsień ziemi (w końcu „fale w porcie” są ich konsekwencją). Możemy jednak spojrzeć na to z innej strony. Otóż nie da się ukryć, że tsunami jest rodzajem fali morskiej. A ta oprócz tego, że daje niezapomniane wrażenia „surferom” , może jak się okazuje być niewyczerpanym źródłem energii, na podobieństwo wiatru, czy energii słonecznej. Niejaki Fred Gardner stworzył projekt pierwszej podmorskiej elektrowni „Archimedes Wave Swings”. Jej działanie uwarunkowane będzie umieszczeniem w miejscu gdzie występują wysokie fale . AWS zbudowany jest z kopuły umieszczonej na ruchomej głowicy. Pod wpływem falowania woda wypiera powietrze spod kopuły i powoduje jej ruch, co w konsekwencji prowadzi do wytworzenia energii. Owe podwodne bąki mają być jakoby najlepszym źródłem energii w przyszłości, lepszym od wiatru i słońca. Jak będzie w rzeczywistości pokaże czas .

Silny, stały ruch mas powietrza potrafi przenosić góry. Ziarnko po ziarnku przesuwa okruchy piasku. Najpierw usypuje niewielki pagórek a potem toczy go przed sobą, tworząc wydmę. Im silniejsze podmuchy tym szybszy marsz wydmy. Iście gigantyczne powstają na Saharze w środkowej Algierii. Tamtejsze wydmy osiągają wysokość 400 metrów. W przypływie furii wiatr może wzniecić burze piaskową, która w ciągu kilku minut może zasypać karawanę, czy nawet przynieść zagładę całej osadzie. Nic więc dziwnego, że Beduini boją się tych wiatrów i uważają, że kierują nimi złośliwe demony. Z drugiej jednak strony wiatr jest im niejednokrotnie niezbędny do życia (podobnie z resztą jak ludziom w wielu innych regionach Afryki). Mianowicie w klimacie suchym, z definicji trudno o wodę. Trzeba ją wydobywać spod ziemi. Do tego celu miejscowa ludność używa między innymi wiatraków, które pełnią rolę pomp.

Innym rodzajem wiatru, który z jednej strony niesie zagładę, z drugiej zaś jest największym dobroczyńcą jest monsun. Jest to wiatr wiejący tam, gdzie wielkie masy wody graniczą z dużymi obszarami lądowymi . Mamy dwa rodzaje monsunów: letni i zimowy. Ten pierwszy jest ciepły i niezwykle wilgotny. Przynosi ogromne opady, wywołujące katastrofalne powodzie. Rzeki występują z koryt i niszczą miasta i wioski. Jednak te same opady potrzebne są ludziom do życia. Pozwalają one spragnionej roślinności rozwijać się. Dzięki temu ludzie mają co jeść. Dlatego powodzie są niczym w porównaniu z klęska głodu, która miałaby miejsce, gdyby monsun nie przyniósł opadów…

Na koniec zostawiłem „najsmaczniejszy” kąsek. Mianowicie tornado. Jest to nieposkromiony żywioł. Niszczycielski, ale jednak piękny i fascynujący. Stał on się przyczyną tragedii wielu ludzi, jednak chciałbym choć raz w życiu zobaczyć go na własne oczy (miejmy nadzieję, że nie byłaby to ostatnia rzecz, którą bym zobaczył).

Tornado jest potężną trąbą powietrzną w kształcie leja, z wiatrami wirującymi z ogromna szybkością wokół osi, biorącej swój początek od chmury burzowej. By powstał taki wir musi dojść do starcia mas powietrza o różnych temperaturach i wilgotności oraz pojawić się impuls rotacyjny. Tornado przesuwa się z prędkością około 50 km/godz., natomiast prędkość wiatrów w jego wnętrzu dochodzić może nawet (w ekstremalnych wypadkach) do 500 km/godz.

Najwięcej tornad wieje w USA . Jednak ludzie mieszkają na terenach zagrożonych. Mają tam swoje gospodarstwa, uprawiają ziemię. Myślę, że dzieje się tak dlatego, iż po prostu na tak wielkich obszarach prawdopodobieństwo zniszczenia domu, gospodarstwa, nawet przy 300 tornadach rocznie , nie jest aż tak duże. Poza tym ludzie nauczyli się żyć z żywiołem i o ile trudno uratować dobytek, o tyle ofiary śmiertelne nie zdarzają się tak często. Dzieje się tak z tego względu, że uczeni potrafią przewidzieć tornado na kilkanaście minut przed jego nadejściem, co oczywiście nie wystarczy do ewakuacji całego dobytku, ale na zejście do schronu, a w takowy wyposażony jest każdy dom na tych terenach, owszem.

W ten sposób nasza wędrówka po kataklizmach dobiega końca. A końce mają to do siebie, że zawierają podsumowanie. W związku z tym zaczynam (a raczej kończę).

Z powyższych dywagacji jasno wynika, że wszelkie kataklizmy przynoszą tragedię, śmierć i zniszczenie, jednak są nieodłącznym elementem życia na naszej Ziemi. My jako istoty rozumne, najdoskonalsze ewolucyjnie potrafimy przystosować się do życia w warunkach nawet ekstremalnych. Powiem więcej: my nawet w niektórych przypadkach umiemy pośród tego co niszczy znaleźć i to co buduje i w umiejętny sposób to wykorzystać.