Czternasta część

Ulica Kwietna była przed kilkunastu laty jedną z ulic miasta Ongrodu najcichszych i najbardziej wiejski pozór mających. Nie brukowana, piaszczysta w lecie, a błotnista w jesieni, z dwoma szerokimi szlakami trawy w miejscu chodników, jednym końcem dotykała ona obszernej, zielonej łąki, drugim łączyła się z wąskim zaułkiem, którego wysokie kamienice niby murem granicznym oddzielały ją z gwarnym i turkocącym środkiem miasta. Z obu stron ulicy tej stały w znacznych od siebie odległościach drewniane, jednopiętrowe domy, błękitnawe lub różowe, sztachetami na zielono pomalowanymi albo białawymi płotami ze sobą rozdzielone. Zza sztachet czy płotów wychylały się rozłożyste gałęzie drzew owocowych i przeświecały zagony usiewane warzywem. Przez otwarte bramy lub furtki widać było dziedzińce nieobszeme, wpółwiejskie, bo nie brukowane najczęściej i trawą zarosłe, szarymi budowlami osławione. Na dziedzińcach tych uwijały się i na przechodniów poszczekiwały psy i pieski różnych wielkości i gatunków, nierzadko około wschodu i zachodu słońca krowy przeciągle i rozgłośnie ryczały, po dachach przechadzały się poważne, wypasione koty, a we wszystkich prawie oknach zieleniły się i kwitły rośliny hodowane w wazonach, bujne i pachnące geranie, laki, balsaminy, hortensje, rozłożyste, gwiazdowate aurykle.

Przechodząc ulicą tą, w letniej porze i około zachodu słońca szczególniej, dostrzegać można było po drodze drobne, lecz rozmaite rodzajowe obrazki. Tu i ówdzie zza niskich, białawych płotów wychylały się śród zieleni szeregi małych głów dziecięcych, z roztarganym włosem, grubymi rysami, rumianą cerą, z oczami roziskrzonymi swawolą, z bujnym owocem albo sporą krajanką sera przy pulchnych, śmiejących się wargach. Tam, u dalekiego końca ulicy podnosiła się przezroczysta i promieniami słonecznymi przenikniona chmura kurzawy, a śród niej, jak w różowozłocistym obłoku, sunęła zwolna liczna trzoda krów wracających z pola, chóralnym ryczeniem napełniając powietrze. Tu hoża gosposia z donicą w ręku żwawo przebiegała dziedziniec, tam podstarzały gospodarz z uśmiechem zadowolenia podpierał w ogródku swym krzewy i oczyszczał drzewa, ówdzie jeszcze widać było w altanie, utworzonej z prętów owiniętych kwitnącą fasolą, stół zastawiony do rodzinnej wieczerzy, gdzie indziej dziecię małe, w koszulce i bosonogie, na wschodkach gankowych siedząc, z miłością cisnęło do piersi potulne kocię młode albo inne, doroślejsze już, wyprawiało po piasku dziedzińca harce i gonitwy z gorliwym, lecz łagodnym stróżem domowym, pstrokatym, ogromnym kundlem. W niektórych domkach dźwięczały za oknami struny fortepianików, starych widocznie, bo ochrypłych lub zbyt krzykliwych; w jednym zaś z domów, w największym ze wszystkich, długimi niekiedy godzinami z zawziętością szczególną rzępoliły skrzypce wygrywające najrozmaitsze z kolei tańce. Na zewnętrznej ścianie domu tego wisiała tablica z napisem: „Ernest Robek, metr tańców. Lanciery, imperiale oraz kaczucze, pas de deux i wszystkie inne tańce solowe najmodniejsze, zgrabność figury i grację damską najlepiej wyrabiające”.

Bezpośrednio za przybytkiem tym muzy tańca i gracji, bo niewielkim tylko warzywnym ogrodem z nim przedzielony, stał bardzo porządnie wyglądający dom o sześciu oknach, drewniany i jednopiętrowy tak jak inne, lecz na wysokim podmurowaniu wzniesiony, biały i z błękitnymi okiennicami. Na strychu domu tego urządzonym był pokój, zwany salką, którego małe okienko, bokiem zwrócone do bramy, wychodziło na dziedziniec, a tak już wysoko umieszczonym było, że górując nad otaczającymi budynkami pozwalało swobodnie toczyć wzrokiem po łące obszernej, ścielącej się u końca ulicy, po długim pasie ciemnego lasu zamykającym widnokrąg, po szerokiej, drzewami osadzonej drodze przerzynającej łąkę i po wznoszącej się nad tym wszystkim niczym nie zakrytej kopule niebios.

Okienko to codziennie o zachodzie słońca otwartym bywało na oścież, a w oprawie grubych ram jego, nad szeroko wystającym daszkiem gontowym widać było głowę i ramiona siedzącej u okienka kobiety. Ramiona te były szczupłe, lecz kształtne i spadziste, czarną, wełnianą suknią po szyję okryte, twarz drobna, zmięta, lecz okrągła i różowa. Wśród tej różowej, wpółstarej, a wpółdziecinnej twarzy wielkie, piękne oczy z dala już świeciły głębokim i świeżym szafirem bławatków.

Siadywała czasem w otwartym okienku salki swej z igłą lub drutami w ręku, a wtedy pracowała tak pilnie i pochylała głowę tak nisko, że utopiona w zajęciu swym zdawała się nic nie widzieć i nie słyszeć, a żywe rumieńce okrywające zwykle okrągłe jej policzki podnosiły się aż ku figlarnym i młodziutko wyglądającym kędziorkom osypującym pomarszczone jej czoło. Wtedy z głębi salki wylatywały ptaki z gorącopąsowym pierzem, siadywały na jej ramionach, czepiały się ram okienka, a szczebiot ich, złożony z donośnych, gwiżdżących tonów, rozlegał się daleko po dziedzińcu i ulicy. Były to same gile oswojone, wypieszczone znać i szczęśliwe w niewoli — dobrowolnej, bo jakkolwiek zajęta robotą swą kobieta godzinami całymi nieraz nie zwracała na nie najmniejszej uwagi, żaden z nich nie odleciał nigdy dalej jak na rosnącą u samej ściany brzozę rozłożystą, która obwisłe, giętkie gałęzie swe zarzucała aż na wystający u dołu okienka daszek gontowy, a w gęstwinie swej chroniła roje małych, świegotliwych wróbli, szaro i pospolicie wyglądających przy hodowanych w salce ptakach z papuzimi główkami i szkarłatną piersią. Jakkolwiek jednak szarą i pospolitą była ta drobna rzesza żyjąca w gałęziach brzozy płaczącej, szczupłe ramię kobiety czarnym rękawem okryte wyciągało się ku niej często, rzucając na daszek lub pomiędzy gałęzie garstki okruch czy ziarn. Lubiła znać ptaki, a gdy po kilkogodzinnej pilnej pracy podnosiła głowę i spoglądała na szare wróble, które obecnością jej nie spłoszone przechadzały się w poskokach po gontach daszku, i na gile, które podlatywały, pogwizdywały lub, kołysząc się na gałęziach brzozy, jak płomyki migotały w świetle zachodu, uśmiech wesoły twarz jej oblewał i w szczególny sposób odmładzał.

Lecz więcej jeszcze niż ptaki lubiła ona znać dzieci, bo często bardzo, co dzień prawie, w okienku salki ukazywał się czteroletni pyzaty chłopak, ten sam, co po dziedzińcu wyprawiał głośne harce z pstrokatym kundlem Filonem, i ukazywała się też mniejsza znacznie od niego, zupełnie malutka dziewczynka, ta sama, która na schodkach gankowych siedząc w miłosnym uścisku tuliła często do piersi białe, żałośnie miauczące kocię. Dzieci te, przepędzające całe dnie letnie na dziedzińcu domu, zostawały widocznie z mieszkanką salki w stosunkach ścisłej i czułej przyjaźni. Chłopak wdrapywał się na jej okienko i siedząc tam w spencerku swym, na którym piasek dziedzińca i walki z kudłatym Filonem zostawiły liczne ślady pyłu i sierści, opowiadał jej rozgłośnie liczne i nigdy nie kończące się dziecięce historie, dziewczynka siadywała na jej kolanach i z rozkoszą widoczną przyglądała się gilom i wróblom. Wtedy śród gwizdu i szczebiotu ptaków rozlegały się głośne, liczne pocałunki. W rękach kobiety ukazywały się przysmaki przerozmaite, które podawała dzieciom, we włosy dziewczynki wplatała ona barwne wstążeczki, a raz postawiwszy ją na swych kolanach ubrała ją w ładną błękitną sukienkę, którą przez dni parę gorliwie szyła i haftowała, a która wywołała z piersi dziecka hałaśliwe krzyki radości. Radość ta cieszyła kobietę widocznie i niezmiernie, twarz jej cała śmiała się i jaśniała wyrazem i świeżością pierwszej młodości.

Nie zawsze jednak w okienku tak wesoło było i gwarnie. Po zachodzie słońca nie ukazywały się tam ani ptaki, ani dzieci; jedne i drugie spały już we wnętrzu domostwa. Kobieta siedziała sama jedna wśród ram okienka swego, zawieszona jakby pomiędzy rozłożystym wierzchołkiem brzozy a niebem, po którym nad samą, zda się, głową jej płynęły ostatnie światłości dzienne, puszyste, jaskrawe, szkarłatno-złote obłoki. Wtedy ciekawy wzrok zapuszczała ona w głąb ulicy widzialnej zza płotu i niskiej bramy i z zajęciem widocznym przyglądała się najliczniejszym w tej porze przechodniom; często jednak zapominała o ulicy i patrzała daleko, daleko, poprzez dachy domostw, szare i nierówne, na widniejącą za nimi łąkę rozległą i czerniejącą dwoma rzędami drzew, szeroką zamiejską drogę. Wtedy ogarniała ją znać zaduma głęboka ze wspomnień może albo trwóg złożona, bo drobna twarz jej, różowa zwykle, bladła pod spadającym na nią mrokiem wieczora, a gdy tak siedziała nieruchoma, z grubą chmurą zmarszczek nad oczami w dal wpatrzonymi, wyglądała na istotę starą już, samotną i smutną.

Raz w tej przedwieczornej, mrocznej i cichej chwili trzymała w ręku wielki liść akacji i obrywając zeń drobne, składające go listki szeptała zwolna i głośno: „Wróci? nie wróci?” Ostatni listek wypadł z jej ręki z wyrazem: „Nie wróci”. Pochyliła głowę nisko, westchnęła głęboko i szepnęła: „Chyba że już nie wróci!”

Innym razem, w jesieni, gdy od zamiejskiej pożółkłej łąki chłodne powiewy niosły aż ku otwartemu okienku szmaty mgły wilgotnej, a pod niebem zamiast świetlistych, ruchliwych obłoków letnich wisiały chmury nieruchome i deszczem nabrzmiałe, obrywała ona zwarzone zimnem listki białej astry szepcząc: „W głowie, w mowie, w myśli, w sercu, na kobiercu, nigdzie!” Kiedy ostatni listek wypadł z jej ręki wraz z wyrazem: „Nigdzie”, obu dłońmi twarz zakryła i płakała długo, tak długo, aż na dziedzińcu ozwał się głos męski, gniewnie wołający:

— Teosiu! Teosiu! a czemu to okna swego nie zamykasz? Czy chcesz, aby ci wiatr szyby potłukł? Niech tłucze! ja szklarzowi płacić nie będę! zapłacisz sama!

Słowom tym zawtórował z ganku małej oficyny głosik kobiecy, dźwięczny i pieszczony, lecz który teraz bez cienia pieszczotliwego uczucia wołał:

— Ona, Klemensie, zaziębić się chce i żebyśmy potem, jak dwa lata temu, doktora i aptekę z jej łaski płacili, sobie skąpiąc, a ją od suchot ratując!

Płacząca kobieta porwała się z miejsca i wyprostowała w okienku szczupłą swą kibić. Rozpościerając ramiona dla zamknięcia okienka zawołała z gniewem:

— Co macie mi wiecznie wymawiać doktora tego i tę aptekę! Albom wam jeszcze za pieniądze te nie odpracowała? Cóż to? Okna nawet w pokoju swoim otworzyć nie mam prawa? Ja tu nie przybłęda jestem żadna, ale takie same dziecko swego ojca jak i Klemens!

Wszystko to wykrzykiwała donośnie, zaostrzającym się wciąż, swarliwym głosem, a ze stukiem zamykając okienko dodała jeszcze, ale już dla siebie tylko i ze śmiechem rozjątrzonego szyderstwa:

— Aha! takie same dziecko! to prawda!… Czternasta część!

Po raz pierwszy poznałam Teodorę Końcówną w parę dni po zamieszkaniu w domu jej brata, w domu tym z sześciu oknami wychodzącymi na ulicę Kwietną i małym okienkiem, wyrzniętym od strony dziedzińca, w salce urządzonej na strychu.

W czarnej, wełnianej, lecz bardzo porządnie wyglądającej sukni, mała, szczupła, lecz, zgrabna, zatrzymała się chwilę w progu i ogarnęła mię naprzód spojrzeniem swych szafirowych oczu trochę nieśmiałym, lecz bardziej ciekawym. Potem zbliżając się ku mnie rzekła, że przyszła w celu zabrania znajomości z lokatorką swego brata.

– Dawniej – dodała – za życia nieboszczyka ojca mego, powiedziałabym, że pani jesteś lokatorką naszą… ale teraz… dom ten należy do mego brata… a ja? cóż ja?… zwyczajnie czternasta część!

Zapytałam ją o znaczenie ostatnich wyrazów jej, niezrozumiałych mi zrazu. Zapytanie to nie tylko nie wydało się jej niedyskretnym, ale owszem, pochwyciła je w locie i z przyjemnością widoczną, jako punkt wyjścia dla długiego opowiadania i zwierzania się. Rozgadała się od razu. Znać było, że posiadała usposobienie gadatliwe, a zarazem otwarte, dobroduszne, ufne i że mieszkańców domu brata swego uważała za naturalnych powierników swych, a może też i usiłowała zyskiwać w nich dla siebie obrońców i sprzymierzeńców.

Osóbka to była skromna i nic wcale w świecie nie znacząca, lecz jakkolwiek dziwnym wydać się to komu może, osóbki takie, skromne i nic wcale nie znaczące, bywają często i bardzo zajmującymi dla tych, którzy z zamiłowania i obowiązku badają ludzkie dusze i dole. Rzec by można, iż są to w świecie ludzkim owe drobniutkie żyjątka, których nagim okiem nie dostrzega ogół, lecz które przed wzrokiem spostrzegacza uzbrojonym w pomocnicze narzędzia widzenia migocą, wirują, pracują, cierpią, po swojemu marzą i budują, słowem, żyją w sposób ciekawy i ze wszechżyciem tysiącznymi węzłami złączony.

– Na imię mi Teodora, ale czternasta część to, pani droga, drugie moje imię… Pierwsze dął mi ksiądz na chrzcie świętym, drugie nie wiem kto… Pytałam się nieraz i siebie samej, i rozumnych ludzi, dlaczego byłam zawsze i jestem czternastą częścią, ale sama nie odgadłam i nikt mi tego nie wytłumaczył… Jedni mówią, że taki już obyczaj, drudzy, że takie prawo, a ja tylko myślę sobie zawsze, że to wielka niedola i że nie daj Boże człowiekowi, w naszym stanie szczególniej, urodzić się kobietą… Ojciec mój… Nie znała pani ojca mego? Pewno nie! Ogrodnikiem on był bardzo doskonałym i pracowitym, a i człowiekiem poczciwym, nie ma co mówić, bardzo poczciwym, ale srogim i – jakby to powiedzieć? – serca twardego, a i ręki także niemiękkiej, o! niemiękkiej wcale… Z matką nieboszczką żyli podobno w zgodzie, ale ja tego już dobrze nie pamiętam, bo miałam, lat osiem, kiedy urodził się brat mój, Klemens, a wnet potem matka tak zachorowała, że z łóżka nie wstała już nigdy, aż dopiero podnieśli ją zeń ludzie, aby znowu do trumny na wieczny spoczynek włożyć. Chorowała jednak lat z dziesięć, a ja od ośmiu lat życia mego i gospodynią domu, i niańką małego brata byłam. Często, bywało, po całych nocach przy chorej matce siedzę, a jak świt, do miasta lecieć muszę, żeby wszystkiego, co trzeba, do gospodarstwa kupić… w deszcz ulewny czy w mróz trzaskający — lecę… a tego tylko boję się, żeby nie zabawić długo i nie spóźnić się ze śniadaniem dla ojca, który co dzień z rana wychodził do wielkich ogrodów, które za miastem dzierżawił i z których taki miał dochód, że plac ten kupił i dom ten zbudował wtedy, kiedy ja jeszcze w kołysce byłam. Wracam do domu, a tu matka w łóżku jęczy i narzeka, że jej w czas lekarstwa albo śniadania nie podałam, brat do szkółki, a potem i do szkoły wychodzi, przyodziać go i nakarmić trzeba, ojciec jak w dobrym humorze, to w dobrym, ale jak w złym, to swarzy się, łaje, a czasem, ot, pani droga, zwyczajnie jak człowiek prosty i chorowaniem żony albo nieurodzajem w ogrodach zgryziony — i uderzy… Było mi tam wszystkiego… pracy, kłopotów, szturchańców i poniewierki różnej… ręce sobie przy kuchni parzyłam… prania doglądając od pary i żelazek czadziałam… na wiosnę i w jesieni robotników w tym oto własnym ogródku dopilnowywać musiałam, a nierzadko ojciec kazał i samej zagonik jaki skopać lub opleć… pieszczoty nie znałam ani odpoczynku, ani też… pani droga… nauki! Czytać na książce do nabożeństwa nauczyła mię matka w łóżku leżąc… pisania i rachowania uczył trochę guwerner, co do brata przychodził, ale takie tam było uczenie! Ojciec, bywało, mówi: „Chłopca mi pan pilnuj, a dziewczyna czy tam mądra będzie albo nie, to jej wszystko jedno. Byle gospodynią dobrą była!” Toteż i niczego mię nie nauczyli, tyle tylko, że z książki do nabożeństwa pomodlić się w kościele potrafię i oczka albo ściegi w robocie policzyć. Robót różnych i szycia nauczyłam się nie wiedzieć jak, tak jakoś, to stąd, to zowąd zarwałam, bo miałam do tego ochotę wielką i zdolność, a zawsze chciało mi się modniarką zostać. Ale ojciec nieboszczyk mówił: „Po co dziewczynie rzemiosło? Za mąż pójdzie i dzieci hodować będzie!” Ot, pani droga, za mąż nie poszłam jeszcze, dzieci swoich nie hoduję i rzemiosła w ręku nie mam, aby nim sobie na swój własny kawałek chleba zarobić…

Tu umilkła. Mała, ruchliwa zwykle jej osóbka zesztywniała i znieruchomiała na chwilę, zdjęta jakby wielkim nad własną dolą zdumieniem. Uderzyły mię w mowie jej wyrazy. „Nie wyszłam jeszcze za mąż”. Więc nie utraciła dotąd nadziei, iż stać się to mogło! Po chwili zaczęła znowu:

– Z bratem, pani droga, co innego było, o! zupełnie co innego. Nie pieścił go ojciec wprawdzie, bo nie do pieszczot to był człowiek, ale dbał o niego jak o prawe oko i jeżeli karcił, to chyba tylko za zbytnią swawolę. Swawolnik bo był chłopiec straszny… Kiedy ja, bywało, pracuję, haruję i dobrego słowa od nikogo za to nie usłyszę, on po dniach całych, ledwie lekcję odbywszy, bąki po ulicach zbija, z kolegami psoty różne wyprawia, a gdy przyjdzie do domu, to po to tylko, aby zjeść, wyspać się i mnie jeszcze zburczeć, jeżeli mu w czym nie dogodzę… Kiedy mu przypomnę, że go na ręku moim wyhodowałam, że ledwie sił moich nie zmogłam nosząc go po stancji, kiedy był chory, i nie śpiąc nad nim nocami całymi, rozczuli się czasem i pocałuje, ale pomóc w robocie, nigdy nie pomoże. Gdzie mu tam było! Z wielką dumą i fukaniem mi mówił, że dość już pracy ma z lekcjami, że mężczyzną jest, a dom i wszystko, co w nim dzieje się i robi, do kobiety należy… Uczył się bo Klemens, to prawda, że się uczył. Naprzód guwerner do niego chodził, potem i sam do gimnazjum chodzić zaczął. Ojciec okrutnie chciał, żeby gimnazjum skończył i urzędnikiem był, ale Klemens jak doszedł do czwartej klasy, tak ani rusz! W czwartej klasie dwa lata siedział i do piątej nie puścili, a dłużej już w jednej klasie siedzieć nie pozwolili. Cóż pani droga myśli, że ojciec na to powiedział? Zgryzł się z początku, ale potem ręką machnął: „Mniejsza o to! dla mężczyzny wszystkie drogi otworem., Urzędnikiem zostać nie może, rzemieślnikiem będzie”. Ja wtedy już dwadzieścia cztery lat miałam i słysząc, jak ojciec to mówił, rzewnie, choć po cichu zapłakałam sobie. „Mój ty Boże! – myślałam – a dlaczegóż przede mną wszystkie drogi zamknięte? co ze mną kiedyś będzie?” Prawda, że był to czas, w którym ja często i gorzko płakałam i po całych nocach, bywało, pytałam się siebie: „Co ze mną kiedyś będzie?” A płakałam ja i pytałam się tak dlatego, że wtedy to zgasła jedyna moja przez całe życie gwiazdeczka szczęścia. Zaświeciła i… zgasła… no, może nie na zawsze i da Bóg, że zaświeci znowu, ale długo czekać i… ciężko!

Tu spuściła oczy i żywsze jeszcze niż zwykle rumieńce twarz jej oblały; potem podnosząc na mnie spojrzenie zawstydzone, naiwne, a jednak w głębi źrenicy gorącą iskrą rozpalone, ciszej niż wprzódy, wahającym się głosem ciągnęła:

– Muszę już pani wszystko opowiedzieć… tak jakoś od pierwszego spojrzenia zaraz przylgnęłam do pani… Nie słyszała pani nigdy o panu Laurentym Tyrkiewiczu? Pewnie nie! Otóż… kiedy miałam dwadzieścia lat, poznaliśmy się z sobą i… i… w cztery lata potem… w tej tam altance — widzi pani? w ogródku? — w tej altance z chmielu… raz wieczorem… nie bardzo wieczorem, o szarej godzinie… oświadczył mi się. Byliśmy po przyrzeczeniu… pani droga! jakam ja była wtedy szczęśliwa! raz tylko w życiu! Po dwóch tygodniach pan Laurenty wyjechał, żeby sobie lepszego miejsca starać się, bo to, pani. urzędnika syn i sam urzędnikiem był, ale prędko miał wrócić i ze mną ślub wziąć… Pojechał, miejsce otrzymał doskonałe, ale jeszcze nie wrócił…

Znowu: jeszcze! Spodziewała się więc powrotu narzeczonego.

— Jakże dawno pan Tyrkiewicz Ongród opuścił? — zapytałam.

Wahała się chwilę z odpowiedzią. Widocznym było, że nienawiść do chronologii wszelkiej walczyła w niej z napadem bezgranicznej szczerości. Szczerość zwyciężyła.

— Pani droga! — szepnęła — na świętą Annę skończy się już od wyjazdu jego lat osiemnaście…

I wnet zapominając o tym, że wygadała się już przed chwilą z ilością wiosen, które w szczęśliwej porze onej liczyła sobie, dodała:

— Ja byłam wtedy taka młodziutka…

— Sądzisz więc pani, że pan Tyrkiewicz wróci jeszcze?

Spuściła znowu oczy na wpół z zawstydzeniem, na wpół ze smutkiem:

— Pewną tego nie jestem — szepnęła — ale mam nadzieję… Kiedyś — dodała — kiedyś, gdy pani opowiem wszystko, wszystko, pani sama osądzi, że to tak przejść nie mogło w żaden sposób i że on wrócić musi…

— Czy pisuje?

— Pisał do mnie z początku kilka razy, ale teraz tylko do ciotki swojej, pani Antoniowej, pisuje czasem…

I z odcieniem radosnej figlarności w spojrzeniu szepnęła:

— Nie ożenił się!…

— Widzi pani — mówiła po chwili dalej — ja wtedy nie byłam taka, jak teraz jestem. Choć dzieciństwo w męce mi przeszło, w młodości rozkwitłam jak róża, a dnia tego, była to niedziela… miałam na sobie białą perkalową suknię, którą sobie własnymi rękami uszyłam i wyhaftowałam czerwoną bawełną, a włosy ubrałam w bez koralowy, którego w ogrodzie naszym moc jest wielka… Suknię tę i listki od tego bzu mam dotychczas w komodzie schowane i… jeżeli on nie wróci… poproszę, aby mi je do trumny włożyli…

Głos jej zadrżał, w oczach mignęła łza.

– Potem, pani droga, po tej jedynej szczęśliwej godzinie, powlokło się znowu trybem swoim ciężkie moje życie… Matka umarła… ojciec zachorzał… Klemens był już wtedy zecerem i w drukarni rządowej pracował, tak jak i teraz pracuje, a grosz swój już mając, po dniach i po nocach całych nieraz w domu nie bywał. Pracował on, to prawda, ale i odpoczynek, i zabawę miał. Bywało, w cukierniach przesiaduje, w bilard grywa, na wieczorki chodzi i do panienek umizga się… A ja z ojcem chorym jedna… Ojciec swarliwy zawsze, w chorobie zrobił się jak ogień… A przez oszczędność sługi porządnej nigdy nie pozwolił mi wziąć, ale podlotków jakichś trzymaliśmy zawsze, tyle tylko co do samych najgrubszych robót… Zresztą… wszystko ja… I gotuję, i piorę, krowy i ogrodu doglądam, i nocami przy chorym siedzę, i do apteki po lekarstwa latami a w wieczory zimowe, długie takie… Bożeż mój, Boże… dom jak grób… ojciec nikogo prócz mnie przy sobie nie znosił, leży i stęka albo swarzy się i wyrzeka, a ja przy lampce osłoniętej siedzę i szyję… szyję… aż mi kark od nachylenia, a palce od trzymania igły zdrętwieją i po godzin kilka ust nie otworzę… Takie było życie moje, dopóki żył ojciec, ale sześć lat temu umarł on i oto po śmierci jego właśnie dowiedziałam się, że mi na drugie imię: czternasta część!

– Jakże to było?

– Oto tak. Na kilka miesięcy przed śmiercią swoją ojciec zaczął mi łaskę swoją okazywać. Patrzy się, bywało, na mnie długo, długo, a ja widzę, że oczy jego robią się smutne i inne jakieś, niż zwykle bywały. Raz, kiedy Klemens z wieczorynki jakiejś do domu przyszedł, ojciec swarzyć się nań zaczął, że nigdy w domu nie siedzi. „Ty tam hulasz sobie, a tu przy gospodarstwie i przy mnie chorym siostra zawsze jedna! Dziewczyna zamęczy się!” Tak mię, pani droga, rozczuliły te słowa ojcowskie, żem z płaczem do łóżka jego przypadła i ręce jego całować zaczęła, i mówić, że nie jest to mi męką żadną, kiedy ojca rodzonego doglądam. Wtedy, pani moja, ojciec mię pierwszy raz w życiu za szyję objął, głowę moją do piersi swojej przycisnął, a Klemensowi powiedział: „Tylko ty mnie, po śmierci mojej, siostry nie skrzywdź”. Kiedy sobie teraz tę chwilę przypominam, do oczu mi łzy idą i z żałości, i z radości. Żal mi ojca, który choć twardy był i srogi człowiek, wykrzyczał i wyszturchał nieraz, aleć zawsze ojcem rodzonym i kochanym mi był, ale też i raduję się, gdy pomyślę sobie, żem mu znać dogodzić potrafiła, kiedy w ostatnich dniach życia swego okazywał mi on takie ojcowskie serce, a przed samą śmiercią, nic już mówić nie mogąc, rękę swą na głowie mojej z błogosławieństwem położył i patrząc na twarz moją wynędzniałą od smutku, pracy i niespania — zapłakał. Klemens żałował też ojca, nie ma co powiedzieć, żałował bardzo, kiedy do trumny go kładli, jak bóbr płakał i na grobie mu śliczny krzyż z blaszaną tablicą i pięknym napisem postawić kazał. Prędzej przecież łzy jego oschły niż moje i nic dziwnego! Całe boże dnie i wieczory na mieście przepędzając, to w pracy, to w towarzystwach, rozrywki miał i nadzieje różne, których dla mnie… nie było. Jakoż w rok potem, zaledwie żałobę zdjął, już i ożenić się zamyślił. Cieszyłam się z zamysłu tego. Brata na ręku moim wyhodowałam, on mi jeden rodzonym krewnym na świecie pozostał, szczęścia jego pragnęłam. Ale kiedy Klemens powiedział mi, z kim chce się żenić, pani droga! ledwie nie zemdlałam! Córka modniarki! rozhukana, rozbawiona, do pracy niezwykła, a kokietka! Z początku perswadować mu zaczęłam, a potem i gniewać się na niego za ten głupi wybór, który on zrobił. I miałam rację! O! zobaczy pani, jak tu dłużej pomieszka, kogo to on wziął sobie i jaką to lalę wprowadził do rodzicielskiego naszego domu… Dość powiedzieć, że zaczęliśmy kłócić się z bratem. Raz w kłótni powiedział mi: „Jeżeli ci kobieta, którą ja za żonę biorę, nie w guście, możesz manatki swoje zabrać i iść sobie w świat!” We mnie, na słowa te, zawrzało wszystko. „Dobrze! — mówię — pójdę, ale oddaj mi to, co mi się po rodzicach należy… połowę tego, co warte domostwo to, i całe w nim gospodarstwo!” Klemens aż zaśmiał się ze złości i krzyknął: „Połowę! figa ci, nie połowa ojcowskiego majątku! Kobietą jesteś, siostrą, nie bratem… czternasta część należy ci się, nie zaś połowa!” „Kłamiesz — mówię — czy to nas czternaścioro było u rodziców? Dwoje nas tylko było i ja takie same dziecko matki i ojca naszego jak i ty!” Klemens wciąż śmiał się. „No — rzekł — idź do ludzi i pytaj się ich, kiedy mnie nie wierzysz!” Byłam na brata gniewna i zażalona, poszłam do ludzi. Naraili mi ludzie adwokata pewnego, bardzo uczonego i uczciwego człowieka. Opowiedziałam mu rzecz całą. Wysłuchał mię i pyta: „Czy ojciec pani zostawił rozporządzenie jakie?” Powiedziałam, jak było. Ojciec nie myślał nigdy o robieniu testamentu. Dwoje nas tylko miał. Na co tu testament? Pan adwokat uśmiechał się, kiedy mu to mówiłam. „Ojciec pani — powiedział — nie znał widać prawa spadkowego panującego u nas albo też, jak najczęściej bywa, mniej dbał o córkę niż o syna. Brat pani ma słuszność. Jeżeli ojciec rozporządzenia żadnego nie zostawił, należy się pani czternasta część spadku po nim… i nie ma co o tym mówić!” Ale! nie ma co mówić! Ja uszom moim wierzyć nie chciałam. „Panie drogi! – zawołałam – dlaczegóż to tak?” „Prawo jest takie!” – odpowiedział. „Panie drogi! – mówię – brat edukację otrzymał, w szkołach był, rzemiosła korzystnego wyuczył się… a ja nic!” Pan adwokat odpowiedział mi: „Taki to już obyczaj”. Ja znowu na to: „Lata moje młode terałam nad chorymi rodzicami i gospodarskim zachodem, dobra i dostatku w domu przysparzałam, kiedy on bawił się sobie, hulał, a co zapracował, to na swoje własne przyjemności używał… Czemuż to zawsze i wiecznie taka pomiędzy nami różnica?” Pan adwokat odpowiedział: „Tak to już, proszę pani, świat ustanowił”. Wróciwszy do domu cała w łzach utonęłam. Nie za tą już połową spadku łzy mi płynęły, ale niesprawiedliwość, której doznałam, sztyletem zanurzyła mi się w serce. Srogi żal uczułam i do ojca, i do prawa, i do obyczaju, i do całego świata. Dlaczego ojciec dbał więcej o brata niż o mnie, dlaczego też i prawo, i obyczaj, i serce ojcowskie, i świat cały wyznaczyli mi czternastą część we wszystkim, ale to we wszystkim, i w familii, i w edukacji, i w swobodzie, i w szczęściu, i w majątku? No, czternasta część to czternasta część! nie ma co o tym i mówić! – jak powiedział pan adwokat. Poszłam do brata i zapytałam się go, ile tam wynosi ta moja czternasta część. Powiedział, że wedle ocenienia majętności całej, zrobionego zaraz po śmierci ojca, należy mi się trzysta rubli. A kiedy mu na to śmiechem w oczy parsknęłam i razem też wielkim płaczem się zaniosłam, zawstydził się czy też rozczulił i wziąwszy mię za rękę rzekł: „Jeżeli zostaniesz przy mnie, nigdy nędzy nie zaznasz. Będziesz sobie na salce mieszkać i z nami razem jadać. Od twoich zaś trzystu rubli procent ci płacić będę… siostrą mi jesteś. Żonie przykażę, żeby dobrą dla ciebie była”. Zostałam. I cóż miałam uczynić? Drogie mi ściany rodzicielskiego domu i ogródek ten mymi rękami skopany i zasadzony, i ta altanka z chmielu, i wszystko, na co oczy moje od dzieciństwa patrzyły i do czego serce przyrosło… Zostałam i mieszkam na salce, do stołu braterstwa siadam, w gospodarstwie im i w hodowaniu dziatek pomagam… Zdaje się, że nieźle mi być powinno… A jednak… ot, jak pani pomieszka tu dłużej, to zobaczy, co się tu u nas dzieje… Powiem pani szczerze, dwie rzeczy tylko przy życiu mię utrzymują: dzieciaki te braterskie, które tak samo, jak kiedyś brata, na ręku moim hoduję i – nadzieja ta, że jeszcze zaświeci dla mnie ta gwiazdeczka szczęścia, która kiedyś zaświeciła była i – zgasła. Ot, taką jakąś czasem pewność mam, że jeszcze zaświeci… i czekam!

Skończyła mówić i splótłszy na kolanach drobne, spracowane ręce patrzała w przestrzeń nieruchomym wzrokiem. W naiwnych bławatkowych oczach jej kręciły się łzy, ale na zwiędłych, choć kształtnych jeszcze wargach zawisł uśmiech, objaw wytrwałej, żyjącej jeszcze w sercu nadziei; czoło jej sfałdowało się w mnóstwo zmarszczek i szczególną utworzyło sprzeczność z opadającymi na nie figlarnymi kędziorkami włosów i żywymi rumieńcami, które okrywały policzki. Twarz ta posiadała tę szczególność, że wyglądała zarazem i staro, i młodo. Steranie objawiało się w niej obok świeżości, gorycz i żałość obok nie znikłych złudzeń i nadziei, zmęczenie życiem obok przechowanej dotąd, dziecięcej niemal naiwności.

Po chwili zaczęła opowiadać mi o zajęciach swych, gustach, codziennych zwyczajach i zapraszała mię, abym przyszła na salkę zobaczyć ptaki jej i roboty. Chętnie przyrzekłam, że odwiedzać ją będę, i wzajem prosiłam, aby zaglądała do mnie czasem, a gdyśmy tak rozmawiały, na dziedzińcu zabrzmiał głos kobiecy, dźwięczny i donośny:

— Teosiu! Teosiu!

W tejże chwili za otwartym oknem stanęła młoda i piękna kobieta, brunetka, z ognistym, złotawym okiem, wysoka, silnie zbudowana, strojna, w kapelusiku z białym piórem, kosztownym, lecz trochę śmiesznym, bo pióro dla lepszego wykazania całej jego długości postawionym było niemal pionowo, co kapeluszowi nadawało pozór rycerskiego szyszaku.

Znałam już trochę panią Jadwigę Końcową, toteż podeszła ona do okna mego i bardzo uprzejmie rzekła:

— Przepraszam panią za śmiałość moją, ale… chciałam dowiedzieć się, czy nie ma tu Teosi?

Zauważyłam, że na głos i widok bratowej twarz panny Teodory drgnęła nerwowo i okryła się wyrazem złośliwego rozjątrzenia, którego wprzódy w niej nie spostrzegłam.

— Jestem tu — odkrzyknęła — no, jestem! Albo co?

— Idź, popilnuj obiadu w kuchni, bo ja do miasta wychodzę!

— Ani myślę! — zawołała panna Teodora rumieniąc się gorąco. — Mam inną robotę! Klemensowi koszule szyć muszę. Pilnuj obiadu sama. Teraz nie pora na spacery!

Złotawe oczy Końcowej zaiskrzyły się. Zdaje się, że gdyby nie obecność moja, powiedziałaby coś ostrego. Wstydziła się jednak kłótni jawnej i wzrokiem tylko przebijając siostrę męża jak sztyletem, drżącym od hamowanego gniewu głosem rzekła:

— To może choć dzieci popilnujesz… jeszcze tam na nie kipiątek w kuchni wyleją…

Teodora zerwała się z krzesła jak sprężyną ruszona.

– Dlaboga! – krzyknęła – toś ty dzieci w kuchni zostawiła! Ani chybi, Janka mi oparzą, a Maniusię ze stołu zrzucą jak roku zeszłego… O! Boże mój! dzieci w kuchni same…

I zapominając nawet o pożegnaniu mię, rozrumieniona cała, drżąca i piorunujące spojrzenia na bratową rzucając wybiegła.

Pani Klemensowa pozostała jeszcze chwilę pod moim oknem. Do mieszkania mego wejść nie chciała.

– Jeżeli pani pozwoli, odwiedzimy ją później, razem z mężem. Teraz nie mam czasu. Iść muszę po sprawunki różne z siostrą, która na mnie czeka; nie dla siebie kupować będę, o! nie! ja nigdy dla siebie nic nie kupuję! alboż my możemy w stanie naszym wydatki jakie robić? Ale matka moja zajmuje się szyciem sukien i strojów damskich, a my z siostrą kupujemy jej zawsze fasony wszystkie i dodatki: pióra, kwiaty, wstążki. Trzebaż matce dopomóc! Czy pani tu w Ongrodzie suknię tę kupowała? Śliczna materia…

Suknie wszelkie zajmowały ją widocznie, ale zajmowało ją też i co innego jeszcze. W bramie dziedzińca znajdująca się furtka otwartą była na oścież. Za nią rozległy się parę razy męskie kroki przechodniów. Za każdym razem Końcowa oglądała się żywo, machinalnie poprawiała na sobie jedwabną zarzutkę, a oczy jej nabierały gorętszego połysku. Zalotność uderzała w kobiecie tej od pierwszego na nią spojrzenia. Znać też w niej było pewien przebiegły i chytry sprycik, a także ostrość usposobień osłoniętą słodyczą, na którą się siliła. Piękne, pąsowe, wydatne jej wargi drgały od chwili do chwili nerwowymi uśmieszkami, to znowu układały się w zarys pełen goryczy. Rzucało to na fizjonomię jej wyraz męczącego i chorobliwego niepokoju. Jakoż w pierwszej już tej dłuższej rozmowie ze mną skarżyła się, że pracy w domu ma bardzo wiele i że dotąd jeszcze przyzwyczaić się do niej nie może. U matki swej pracy nie miała żadnej prawie i przed zamążpójściem bawiła się doskonale. Teraz mąż… dzieci… gospodarstwo… nie podobna już myśleć o własnych przyjemnościach i jakkolwiek ciężko to trochę tak żyć po mieszczańsku, cóż jednak robić. Kto już raz z kamieniem u szyi w wodę rzucił się – ten tonąć musi!

Ręce jej jednak, dość białe i delikatne, nie nosiły na sobie zbyt widocznych śladów pracy, o której mówiła, a strój kosztowny i pretensjonalny zdradzał, owszem, bardzo pilną myśl o przyjemnościach własnych.

Z rozmowy tej wyniosłam przekonanie, iż Jadwiga Końcowa uważała się za ofiarę niestosownego ze wszech miar zamążpójścia i że wszechwzględnie czując się niezadowoloną, siostry męża szczególniej nienawidziła głęboko i namiętnie. Widać to było z ostrych blasków, które przy wzmiankach o niej rzucały jej oczy, i z kilku słów, które wymówiła.

— Czy uwierzy pani temu, że Teosia myśli jeszcze, iż jest młodą i ładną… Miała kiedyś narzeczonego jakiegoś… różnie ludzie mówili o tym… porzucił ją, a ona wciąż myśli, że wróci jeszcze do niej… chybaby rozum postradał!…

Zaledwie pani Klemensowa wyszła za bramę, pod okno moje przybiegła panna Teodora.

— A co? — szeptała — widziała pani, jaka wystrojona! Czy to na nasz stan? Ale Klemens przepada za nią i oddaje jej na stroje połowę swego zarobku i dochodu z domu. Ale nie dość tego! I siostrzyczkę swoją jeszcze za jego pieniądze stroi, a mnie szklanki herbaty i kawałka bułki żałuje… Poszła dla matki sprawunki robić? O! już co za matką i siostrą swoją, to prawda, że przepada i wszystko by im z domu mężowskiego oddała. Będą z siostrunią za sprawunkami latać i ludziom na oczy nawijać się. Ręczę, że tam gdzieś oczekuje na nie Ernest Robek, ten metr tańców, co tu obok mieszka, i że razem spacerować będą… Ten Ernest Robek, młokos, frant, niby to do siostry jej, Helki, umizga się, ale to parawanik tylko, a w samej rzeczy co innego, o! wcale innego się tam święci… Wiem ja, widzę wiele rzeczy i żal mi brata, bo choć on mię skrzywdził, ależ zawsze to brat rodzony i jedyny…

Tu śpiesznie bardzo odbiegła od okna i malutką dziewczynkę w błękitnej sukience zniósłszy ze wschodów gankowych, poniosła ją do ogródka. W ogródku usiadła wśród zagonów usianych warzywem i poczęła rwać sałatę; przy niej, pomiędzy gęstymi makami siedziała mała Maniusia, z drugiej strony starszy o parę lat Janek budował na ścieżce domek z piasku i kamyczków, wkrótce przywlókł się do ogrodu wielki kundel pstrokaty, małe, białe kocię wysunęło się spośród zieleni i para gilów siedzących dotąd na gałęzi brzozy pod ścianą domu rosnącej wleciała do ogródka i usiadła na szerokim krzewie koralowego bzu. Długo potem w cieniu krzewu tego słychać było dźwięczny głosik panny Teodory wciąż o czymś prawiącej dzieciom, szczebiot dwojga dzieci, głośne pocałunki, miauczenie kotka, wesołe poszczekiwanie psa i zawzięte gwizdanie gilów kąpiących w słońcu szkarłatne swe pierze… Ładnie i wesoło było wtedy w ogródku, ale całkiem inne sceny rozegrały się w rodzinie Końców zaraz następnego wieczora.

Widziałam przez okno, jak o zmroku panna Teodora znalazłszy brata samego na dziedzińcu długo mu o czymś szeptała, a on słuchał ją nieruchomy, stroskany, w ziemię posępnie wpatrzony i grubą, ciemną ręką gniewnie targał bujnego, rudego wąsa. Potem, gdy wszystko uciszyło się na dworze, w oficynce, w której mieszkali Końcowie, wybuchła wrzawa dwóch głosów. Męski głos był basowy, gruby, porywczy, kobiecy zanosił się przeraźliwie i wpadał w piskliwe tony. Była to zawzięta kłótnia małżeńska, w której jednak ostatnie słowo otrzymała kobieta, bo głos męski miękł stopniowo, łagodniał, odzywał się coraz rzadziej, aż z łajania i wyrzutów przeszedł wyraźnie w prośby czy przeprosiny. Potem w oficynie uciszyło się wszystko, a pan Klemens biegł śpiesznie na salkę, w której mieszkała siostra jego, zabawił tam krótko, lecz gdy wyszedł, nad sufitem pokoju, w którym siedziałam, rozległ się głośny płacz panny Teodory.

Nazajutrz, gdy wychodząc z domu spotkałam ją na dziedzińcu, oczy miała zabrzęknięte od płaczu i z cicha skarżyć mi się zaczęła:

– Widzi pani! tak to zawsze! czyj grzech, a moja pokuta. Ostrzegłam go wczoraj co do tych spacerów jej i co do tego Robka. Zrazu rozgniewał się na nią, a mnie dziękował, bo strasznie jest zazdrosny, ale potem, gdy z nią porozmawiał, tak mu się wykłamała, tak go sobie ujęła, że przyleciał do mnie jak szalony i złajał za to, że to niby plotki na żonę jego robię i potwarze rzucam… I tak bywa zawsze…

Uczyniłam jej uwagę, że lepiej by może było, żeby przestała całkiem wdawać się w sprawy małżeńskie i zwracać uwagę brata na postępowanie żony. Zarumieniła się gorąco i zawołała:

– Niedoczekanie jej, żebym ja na grzechy jej patrzała i milczała. Obchodzi mię przecież honor i spokój brata rodzonego, ale gdyby i nie to, czy ona mię mało zawsze nakrzywdzi? Wyśmiewa mię przed kim może, ogaduje, to żem z panem Laurentym romans miała, to że on mię porzucił, to żem stara i brzydka… A skąpi mi wszystkiego, zamyka przede mną w domu wszystko jak przed złodziejem… Nieraz to i umyślnie wleje mi wody do rosołu albo herbatę czym brudnym zmąci i kiedy jeść albo pić nie mogę, w żywe oczy mi mówi, żebym darowanemu koniowi w zęby nie patrzała, że na łasce u nich siedzę, to wszystko mi dobrym być powinno… Bratu krzywdę moją przebaczyłam, ale jej… przebaczyć i pobłażać! nigdy! Cudza mi jest! do naszego domu przybłęda! Wyszła za Klemensa dlatego, żeby dostatek mieć, a teraz obdziera go i oszukuje!

Chcieć pogodzić dwie te kobiety, zmuszone jednak wciąż żyć razem, byłoby tym samym, co chcieć pogodzić wodę z ogniem. Nienawidziły się. Skąd pochodziła nienawiść ta? Ze sprzeczności może dwóch natur całkiem odmiennych, a koniecznością do jednego miejsca przykutych, z drobiazgów codziennego życia, z niczego i ze wszystkiego. Wynikały stąd nędze moralne, drobniutkie, ale nieustanne i których ciężar główny spadał na tę, która w sercu gospodarza i pana domu zajmowała miejsce mniejsze. Pani Klemensowa, młoda, piękna, ze swą wspaniałą kibicią i ognistym, zalotnym okiem, znosiła niekiedy grubiańskie napady zazdrości lub skąpstwa męża, ale w gruncie panowała nad nim wszechwładnie i ze wszystkich starć i zajść rodzinnych wychodziła zawsze zwycięsko. Wyrzuty, łajania, upokorzenia i prywacje wszech rodzajów dostawały się w udziale małej tej istotce o różowej twarzy i gęsto zbrużdżonym czole, która samotnie na salce swej siedząc i cierpiąc srodze, z wytrwałością niezmordowaną marzyła o lepszej przyszłości.

Codziennie z rana przez okna mieszkania mego widywałam Klemensa Końca krzątającego się około zagrody swej czynnie i gorliwie. Wysoki, barczysty, z rudawym włosem i twarzą jak u siostry okrągłą i rumianą, o świcie już wychodził na dziedziniec, dopatrywał sam pięknej i tłustej krowy stojącej w obórce, kopał w ogrodzie zagony lub przesadzał krzewy, nierzadko drzewo rąbał albo z siekierą i motyką w ręku coś około płotów i zabudowań poprawiał. Wszystko to czynił z powagą, ale i z przyjemnością widoczną, a gdy wnet po wschodzie słońca z ganku lub otwartego okna oficynki rozlegał się głos pani Jadwigi wołającej go na śniadanie, podnosił znad roboty swej twarz oblaną często potem zmęczenia, lecz i zadowoleniem rozjaśnioną i starannie złożywszy w małym składziku narzędzia gospodarskie, śpiesznym, szerokim krokiem szedł ku mieszkaniu swemu.

Wtedy we wnętrzu oficynki rozlegał się brzęk naczyń stołowych, ożywać się zaczynały głosiki obudzonych dzieci, ranny czepeczek pani Jadwigi, śnieżnie biały zawsze, migotał za otwartymi oknami i widać było Klemensa Końca siedzącego przy błyszczącym jak złoto samowarze i trzymającego na kolanach syna lub córkę. Ramionami ubranymi w rękawy białej koszuli czule ogarniał on dziecko, pochylał wielką, rumianą twarz swą ku małej jego twarzyczce i zaglądał mu figlarnie w śmiejące się oczy, czasem też z dużego, fajansowego spodka wlewał herbatę lub mleko w otwarte po ptaszęcemu dziecięce usta.

W rannej tej porze dnia znać w nim było poważnego gospodarza domu i szczęśliwego ojca rodziny, ale gdy po skończeniu śniadania wychodził na miasto do drukarni rządowej, w której od lat już wielu jako pierwszy zecer pracował, wyglądał znowu wcale inaczej. W czarnym i czystym zawsze odzieniu, w staroświeckim, ale starannie wyczyszczonym cylindrze na głowie, gdy ranek chłodny był, w dostatnim paltocie, miał on pozór zamożnego obywatela miasta, dbającego wielce o porządne pozory i do mody już trochę zastosować się umiejącego, i osobistą godność swą ceniącego wysoce. Krok jego, poważny zwykle, na ulicy stawał się jeszcze poważniejszym, a szafirowe, tak jak u siostry, oczy patrzyły spod niskiego czoła z wyrazem roztropności pewnej i doskonałego spokoju. Gruby w obejściu się i grubość tę zmieniający na łagodne uśmiechy i czułe spojrzenia wtedy tylko, gdy pieścił dzieci swe i do nich przemawiał, Klemens Koniec niezupełnie obcym był wszystkiemu, co nazwać się może światłem umysłowym. Ukończone cztery klasy gimnazjalne pozostawiły mu w głowie ślady wiadomości pewnych, wpółzatarte wprawdzie późniejszym odłogowaniem umysłu, ale nie dopuszczające już obskurantyzmu zupełnego. Książek nie czytywał nigdy i otwarcie przyznawał się do tego.

– Książki – mówił mi raz – rzecz to dla mnie za mądra i za długa. Ile tylko razy brałem je do ręki, tyle razy po przeczytaniu dwóch stronic albo zasnąłem, albo zacząłem myśleć o czym innym. Gazety to co innego, prędko człowiek je może przeczytać, łatwo zrozumieć i dowiedzieć się z nich o wszystkim, co dzieje się na świecie…

Parę też razy na tydzień wracając z drukarni zachodził do cukierni i czytywał gazetę. Obchodziły go też żywo sprawy miejskie, lubił rozprawiać o niedołężności burmistrza, o niewłaściwości przyjętego w Ongrodzie systemu opodatkowania, o różnych niezaspokojonych potrzebach miasta, a najgorętszym marzeniem jego i szczytem ambicji było zostać urzędnikiem magistratu, radcą zasiadającym obok burmistrza i wotującym za lub przeciw wybrukowaniu Kwietnej ulicy, za lub przeciw zapaleniu na tejże ulicy jednej latarni więcej. W domu pomimo zamiłowania do polityki i różnych bieżących wiadomości, które bawiły go niezmiernie, dziennika żadnego nie miał. W mieszkaniu Końców, oprócz dwóch książek do nabożeństwa leżących w bawialnym pokoju na komodzie, pomiędzy dwoma posrebrzanymi lichtarzami i szkatułką zdobną w konchy, ani jednej litery drukowanej znaleźć nie było można.

Prostota i staroświecki, mieszczański obyczaj cechowały mieszkanie Końców. Składało się ono z niewielkiej bawialni jasno oświetlonej dwoma weneckimi oknami, na zielony ogródek wychodzącymi, z obszernej sypialni i czystej, widnej kuchni. Główną ozdobą bawialni była owa komoda opatrzona w szkatułkę wyklejoną konchami i srebrzyste lichtarze, a także u okien firanki siatkowe, misterne i pracowite dzieło rąk panny Teodory. Zresztą proste jesionowe sprzęty żółciały tam śród ścian umalowanych w szafirowe wieńce i esy i jedynymi przedmiotami zakrawającymi na zbytek, a przez panią Jadwigę tu wprowadzonymi, były: lusterko w złoconych ramach nad komodą wiszące i spora lampa stojąca na stole przed żółtą kanapą. Kiedy do pokoju tego weszłam po raz pierwszy, z panną Teodorą, wskazywać mi ona zaczęła firanki, serwetę stół okrywającą, patarafki pod lichtarzami i mnóstwo innych drobnostek z włóczki i bawełny wyrobionych.

— Wszystko to moje roboty — szeptała — z duszy i serca chciałabym zrobić przyjemność jaką bratu, mieszkanie jego przyozdobić, zasłużyć się mu i serce jego dla siebie ująć!… Nocami całymi pracuję czasem, sukienki sobie nie kupię, aby mu tylko siurpryzę jakąś zrobić…

W sypialni znać było także pracowitą i usłużną jej rękę. Tam także znajdowało się mnóstwo drobnostek bądź do gospodarskiego użytku, bądź do ozdoby przeznaczonych, a przez nią starannie i dość ładnie wykonanych. Łóżeczka dziecinne okryte były bielizną przez nią wyhaftowaną, a przy nich stało po kilka par malutkich, różnobarwnych bucików. Tu szerokie okno wychodziło już nie na ogródek Końców, ale na spory ogród warzywny, za którym znajdowało się mieszkanie metra tańców. Pod tym oknem z robotą w ręku lub i bez roboty lubiła najlepiej przesiadywać pani Jadwiga. Za ogrodem warzywnym widać było okna Ernesta Robka, które w ciche, letnie wieczory otwierały się na oścież i dając niby sygnały jakieś, powiewały białymi sztorami. W jesieni i zimie mieszkanie metra tańców jaśniało od zapalonych w nim świateł, nad pustymi zagonami unosiły się dźwięki skrzypiec i fortepianu, a u weneckiego okna sypialni piękna żona pana Klemensa stała z czołem przyciśniętym do szyby, z twarzą rozpaloną, oczami wpatrzonymi w okna błyskające zza mgły deszczowej lub śnieżnej, z piersią pełną buntu i westchnień. Cała istota jej wyrywała się z cichych tych, ciasnych pokoików do owej sali tańców, dusznej, gorącej, pełnej kurzu, lecz pełnej też ludzi, muzyki, śmiechów i szeptów. Czasem w chwilach owych przez dziedziniec przebiegała szybko i do sypialni wsuwała się wysmukła, zgrabna postać kobieca, klękała przed zamyśloną i łzy swe połykającą kobietą, a obejmując kibić jej i palcem wskazując oświetlone za ogrodem okna z gorącą prośbą szeptała:

– Jadziu! pójdźmy tam! pójdźmy tam! Końcowa załamywała ręce.

– Lękam się… Klemens nadejść może…

– Nie nadejdzie z pewnością i nie dowie się!

– A! nie dowie się! prawda? a taż… donosicielka przebrzydła, co tam na górze siedzi!…

– Nie powie może?

– Ona by powiedzieć nie miała!

– Poprosić ją trzeba!

– Ja! prosić ją! za nic!

Zgrabna, wysmukła dziewczyna całowała ją po rękach.

– Jadziu! zlituj się! kiedy dziś tam ze mną nie pójdziesz, ja zachoruję! umrę!

Na te słowa pani Jadwiga zrywała się, zapalała świece i obie stroić się zaczynały, a raczej żona pana Klemensa stroiła siostrę, wplatała jej we włosy najpiękniejsze swoje wstążki, do uszu wkładała kolczyki złote, ślubny dar rozkochanego w niej męża, a zapominając prawie o sobie, wciąż przyglądała się pięknej, złotookiej i czarnowłosej jak ona dziewczynie, obejmowała kibić jej, całowała gorąco w czoło i oczy, śmiała się i wyglądała na kobietę doskonale szczęśliwą.

– Moja ty Helko najmilsza – mówiła upinając starannie na kształtnych ramionach dziewczyny wydobytą z szuflady pelerynkę – moja ty siostruniu, żebym ja cię przy sobie ciągle mieć mogła, to bym już niczego więcej nie chciała…

– Aha! – dodała – żeby nie t a, mieszkałybyście z matką obie u nas na salce… wspominałam już o tym Klemensowi, ale odpowiedział: „Siostry nie wypędzę z domu! Pierwsza tu moja siostra niż twoja”. O! ta gadzina! przez nią wy musicie w tym okropnym zaułku i tak daleko ode mnie mieszkać! A żebyśmy się tu wszystkie trzy razem zebrały, i Klemens musiałby zaraz śpiewać inaczej!

– Jadziu! – figlarnie szepnęła dziewczyna – a żeby ona za mąż sobie poszła! Trzeba by ją chyba komu wyswatać!…

– Ona za mąż! ją wyswatać! chyba dziadowi spod kościoła, temu, co to z tym czerwonym nosem pod Farą zawsze siedzi i o Samsonie śpiewa…

Wybuchnęły obie głośnym, serdecznym śmiechem.

– Nie – wołała Helka – ja dla niej lepszą partię znalazłam. Wyswatam ją naszemu kulawemu stróżowi… owdowiał niedawno… mówią, że po pijanemu żonkę zatłukł…

— Jej by i kulawy stróż już nie chciał. Stara taka i straszna… Czy uważałaś, jakie u niej czoło zmarszczone, jak u sześćdziesięcioletniej baby, a loczki sobie zawija młodziuteńkie… przy tym i te jej rumieńce nieznośne… pewno różuje się…

— Burakiem! — śmiejąc się dodała Helka.

A gdy tak dumne młodością i pięknością swą, przed małym lusterkiem włosy sobie trefiąc i kokardki do sukien przypinając, żartowały z kobiety podstarzałej i samotnej, ona, przybyła przed chwilą dla uśpienia dzieci i uporządkowania naczyń kuchennych, w kątku ciemnej kuchni siedząc rozmowy ich słuchała. Siedziała i słuchała, dopóki nie zgasiły świec i nie wymknęły się z domu cichuteńko i ostrożnie. Wtedy wchodziła do sypialni z gorętszymi niż zwykle rumieńcami na twarzy, z ustami drżącymi, zapalała lampę, rozbierała i kładła do kołyski na wpół już uśpioną dziewczynkę, a chłopcu rozkazywała przy sobie odmawiać pacierze. Potem szła do kuchni, z pomocą służącej czyściła i porządkowała wszystko, nastawiała samowar, aby gotów był w razie wcześniejszego niż zwykle powrotu brata, i resztę wieczoru spędzała nad szyciem bielizny lub sukien. Siedząc pomiędzy kołyską a małym, dziecinnym łóżeczkiem i pilnie pracując częste spojrzenia rzucała na dzieci i czujna na każde ich poruszenie, obudzone usypiała znowu kilku pieszczotliwymi słowy albo piosenką wynuconą głosem dźwięcznym, przyciszonym i smutnym.

Najczęściej pani Jadwiga i siostra jej wracały z sali tańca przed powrotem gospodarza domu, a najmniejszej z pozoru nie zwracając uwagi na pracującą i czuwającą przy dzieciach kobietę, zdejmowały pośpiesznie stroje swe i głośno, wesoło rozmawiały z sobą o doznanych przyjemnościach i widzianych osobach. Głównym celem tych rozmów i tej wesołości było rozbudzenie zazdrości i żalu w sercu tej, o której myślały, że zadowoleń podobnych doświadczyć już nie może. Ona rozumiała złośliwe intencje te i mściła się na swój sposób opowiadając bratu zaraz nazajutrz o wczorajszej wycieczce jego żony. Niestety! po krótkiej utarczce z mężem pani Jadwiga zażegnywała burzę czułym słówkiem jakimś, pokorną minką lub zalotną pieszczotą, a grad wyrzutów i łajań spadał z ust pana Klemensa na głowę jego siostry. Pani Jadwiga nie łajała jej głośno nigdy, tylko widząc ją w chwilach owych zupełnie już bezbronną, z cicha, ale nielitościwie z niej szydziła.

— A co? Teosiu — zapytywała z nerwowym uśmieszkiem swym — czy nie miałaś czasem listu od pana Laurentego?

Albo też przymrużając swoje śliczne, błyszczące oczy i przypatrując się jej pilnie, mówiła:

— Ach! moja Teosiu! jakże ty siwiejesz! Pan Laurenty, jak wróci, nie pozna cię z pewnością!

Innym razem dawała jej herbatę bez cukru i kluczyk od cukierniczki chowała do kieszeni albo rozkazującym tonem mówiła jej, aby szła do kuchni i potrawę jaką sporządzała lub rozniecała ogień.

– Ja tego nie umiem – dodawała lekceważącym tonem – a tyś to całe życie robiła… możesz tym bardziej robić i teraz.

Po tym wszystkim szeptała mężowi:

– Mój drogi! żeby to mamę i Helcię na salkę do nas sprowadzić… jaka bym ja była szczęśliwa!…

Białą i wypieszczoną, choć dużą i niezbyt zgrabną ręką głaskała go po niskim czole i z figlarnym śmiechem wołała:

– A jakbym cię kochała! strach!

Salka, ów przedmiot pożądania pani Jadwigi i namiętnie przez nią kochanej jej siostry, była pokoikiem niewielkim, lecz widnym, ciepłym i wesołym. Panna Teodora zrobiła z niej prawdziwą altanę, zieloną i pełną świegotu ptaków. Zarody dobrego smaku i skryta poetyczność samotnego i sponiewieranego serca objawiały się w gęstych uplotach bluszczu oplatającego ze wszech stron ściany śnieżnie białe, w kwitnących gdzieniegdzie roślinach skromnych, lecz starannie pielęgnowanych, w skrupulatnej czystości i doskonałym ładzie ubogich sprzęcików.

Kiedy ją pierwszy raz odwiedzałam, otwierała przede mną z kolei kuferek swój i szuflady sporej komody z cechującą ją zwykle otwartością i wielomównościa, ukazując mi, jak mówiła, „całe dobro swoje”. Majętność to była szczególnej natury; składały ją przeróżnego rodzaju łachmanki: znoszone, stare suknie, okrawki płócien i materii różnych, szmatki wstążek spłowiałych i podartych haftów. Było też tam mnóstwo robót ręcznych pokończonych i pozaczynanych. Szyła czasem suknie dla dawnych znajomych swych, haftowała też ładnie, wyrabiała różne szydełkowe koroneczki i podstawki, a za otrzymywany stąd skromny wielce zarobek czyniła przysługi różne bratu i stroiła jego dzieci. Dla siebie potrzebowała niezmiernie mało. Czarna jej codzienna suknia trwała długie lata.

– Co mi tam! – mawiała – dla kogo ja stroić się będę? Ten, któremu pragnęłabym wydać się piękną, daleko… daleko… a prócz niego nie obchodzi mię świat cały!

Pan Klemens ze skargą i podziwem rzekł raz do mnie:

– Czy pani myśli, że Teosia nie mogłaby dziesięć razy wyjść za mąż, gdyby tylko chciała? Przystojną była dziewczyną, pracowitą i z poczciwego rodu, toteż niejedna jej partia zdarzała się wcale niezła. Chciał się z nią żenić organista farny, człek przystojny i utalentowany, a nie dawniej jeszcze jak pięć lat temu kolega mój jeden, zecer, zamożny, stateczny i zdolny, bywał u mnie, bywał, aż rzekł: „Panie Klemensie, daj mi siostrę swoją za żonę! Co się ma tak poniewierać! podoba mi się! żal mi jej!” Cóż pani myśli? nie chciała. Uparła się jak kozioł; nie i nie! Com się nad nią namordował. Za nic! Odkąd się w Tyrkiewiczu zakochała, na nikogo innego ani spojrzała nigdy. Czy to nie głupota jest, proszę pani, i nie ostateczne dziwactwo! Ona sama potwierdzała to opowiadanie brata.

— Zdarzali się ludzie różni — mówiła — i porządni, ale… nie mogłam! Z początku myślałam sobie zawsze: „Dobrze! pójdę już, pójdę! kącik własny przynajmniej będę miała, bratu ciężarem przestanę być, bratowej z oczu zejdę, a może… może też mię Pan Bóg i własnym dzieckiem, aniołkiem jakim obdarzy…” Ale jak tylko przychodziło do stanowczego słowa, wnet, jakby na zaklęcie, pan Laurenty przed oczami mnie stawał… widzę go, bywało… twarz jego, oczy, uśmiech… jakby żywy stoi przede mną i taki mię żal, i taka mię tęsknota za nim zdejmuje, że zdaje się, ot, już zaraz serce rozedrze się na dwoje… We snach wtedy widywałam go każdej nocy… a raz, gdy już, już przyrzec miałam temu tam organiście, przyśnił się mnie w strasznym niby gniewie i w desperacji, wyciągnął rękę i takim strasznym głosem krzyknął: „Zdrajczyni!”, że ze wstydu i żałości aż obudziłam się! Wie pani, że choć nie po różach ja tu chodzę i nie same karmelki zjadam, wcale a wcale nie żałuję, żem wszystkim im podawała harbuzy… Gdybym była wyszła za mąż, a Laurenty powrócił, utopiłabym się z pewnością… Co to jest, pani droga, kiedy człowiek cztery całe lata kocha kogoś duszą i sercem, a potem oczy za nim wypłacze i serce wytęskni… czy może już zapomnieć i wszelką nadzieję utracić… Ależ i on mnie kochał prawdziwie i ogniście… Czy to ja nie pamiętam? wszystko pamiętam… Tam, w altance, klęczał przede mną, w ręce mię całował i szeptał: „Ja ciebie, Teosiu, kocham nad życie i szczęście i niech mnie Bóg skarze, jeżeli kiedy kochać cię przestanę!” Przyznam się pani jak na spowiedzi…

Tu urwała i zarumieniła się gorąco. Ze spuszczonymi oczami i głosem drżącym od wstydu i łez powstrzymywanych dokończyła:

— Pocałował mię wtedy…

Podniosła głowę i z osłupiałym zdumieniem w naiwnych oczach wymówiła:

— I to wszystko miałoby się tak skończyć? I on miałby mię, jak ludzie mówią, na zawsze porzucić? Nigdy w to nie uwierzę! Pojechał, bo musiał, nie wraca dotąd, bo nie może, ale jak będzie mógł – wróci. Wtedy to, pani droga, ja przed Bogiem na twarz padnę i całe serce moje w dziękowaniu Mu roztopię, a ludziom w oczy śmiechem parsknę i powiem: „A co? kto miał rację? czy ten, kto wierzył i czekał, czy ten, kto nie wierzył i cudzą wiarę wyśmiewał?”

Wszystko to mówiła mi siedząc na ziemi obok wysuniętej szuflady pełnej starych jakichś sukien, okrywek i robótek. Ostrożnie, z obawą nadwerężenia lub zgniecenia szmatek tych zapuściła ręce w głąb szuflady i wydobyła z niej białą perkalową suknię, zdobną w hafty z pąsowej bawełny. Rozłożyła ją przede mną. Perkal był zżółkły i pąsowe szlaki spłowiałe, ale ona wpatrywała się w tę pamiątkę jedynej szczęśliwej chwili swego życia gorąco rozbłysłym okiem.

– I to wszystko tak by przejść i na zawsze już skończyć się mogło? – szeptała.

Kiedy powiedziałam jej, że wszystko na świecie jest prawdopodobnym i że mężczyźni zapominają często o kobietach, którym wieczną miłość przyrzekają, oczy jej zaiskrzyły się, a po ustach przemknął uśmiech niedowierzający.

– Zapominają! – zawołała. – Wiem o tym! Ale on zapomnieć nie może! Takiego dobrego człowieka jak on na całym świecie nie ma! Przy tym… dlaczegóż nie ożenił się dotąd, a pisząc do ciotki swojej zawsze o mnie pyta się i najczulsze ukłony mi przesyła… Żeby zapomniał, to by ożenił się i daremnymi nadziejami nie łudził biednej dziewczyny…

Bywały jednak chwile, w których opuszczała pannę Teodorę nad podziw wytrwała wiara jej i nadzieja. Zdarzało się to wtedy, gdy ciotka pana Laurentego, stara, przygarbiona kobietka z kapitaliku żyjąca i w sąsiednim zaułku mieszkająca, przez kilka miesięcy lub dłużej listu od siostrzeńca nie otrzymywała. Wtedy panna Teodora codziennie, zarzuciwszy na głowę dużą chustkę, biegała na zaułek po wiadomości zapewne, a wracała stamtąd krokiem powolnym, z oczami utkwionymi w ziemię. W porach owych świeże zwykle rumieńce jej bladły i przygasały oczy, a w zmartwiałej i zestarzałej twarzy tej znać było mękę wewnętrzną, znoszoną cicho czasem, a czasem burzliwie. Chwilami opanowywały ją wtedy rozjątrzenie całkiem jej niezwykłe i gorączkowa, nerwowa ruchliwość. Czynna niby, ustawicznie biegała po domu i dziedzińcu nic nie czyniąc. Wszystko jej z rąk wypadało. Zuchwale i porywczo odzywała się do brata, na dokuczania bratowej odpowiadała krzykiem i ostrymi słowy, chwytała się czasem za głowę, jakby uczuwając w niej ból nagły, a wróciwszy do salki swej, zalana łzami upadała na łóżko swe, o nakarmieniu gilów swych zapominając nawet. Potem stawała się znowu cicha, łagodna, obojętna dla wszystkiego i wszystkich. Szyła pilnie, w kuchni nad praniem i gotowaniem pracowała, a docinki i żarciki pani Jadwigi puszczała mimo uszów, jakby nie słyszała ich wcale.

— Cóż robić — mówiła mi, kiedym raz przyszła do niej na salkę — cóż robić? nie wróci, to nie wróci! niech Bóg mu przebaczy i da mu wszystko dobre. Ja tak już do końca mego przeżyję w salce tej, z ptakami mymi i — z robotą. Umrę przynajmniej w tym kochanym domu rodzicielskim, dobrej doli nie zaznawszy, ale i tułaczki po świecie nie doświadczywszy, a brata, choć skrzywdził on mię i krzywdzi ciągle, błogosławiąc. Boć to brat mój rodzony i jedyny, a dzieci jego rączętami swymi kiedyś mi powieki do snu wiekuistego zawrą,

I pieściła, stroiła, na rękach huśtała dzieci te i czuwała nad nimi, w dwójnasób, zda się, kochając je w porach tych zwątpienia i cichej rozpaczy.

Byle co przecież rozwiewało zwątpienia te i rozpacz przemieniało w odrodzoną na nowo nadzieję. Wpadała do mnie, w wielkiej chustce na głowie, prosto z zaułka wracając i z namiętną radością szeptała:

— Jest list! jest! Wczoraj go pani Antoniowa otrzymała i mnie do przeczytania dała. Na własne oczy czytałam: „Pannie Teodorze Końcównie rączki całuję i proszę, żeby o dawnym przyjacielu nie zapominała!” A co? widzi pani? prosi, żebym nie zapominała o nim! a po cóż by mu pamięć moja, gdyby o niczym już nie myślał?

Innym razem wróciwszy z tajemniczej jakiejś wycieczki na miasto zwierzała mi się poufnie:

— U kabalarki byłam, ona tam na ulicy Nadniemeńskiej mieszka i wszyscy mówią, że doskonale zgaduje i przepowiada… kładła mi kabałę… i powiedziała, że ktoś wybiera się do mnie w podróż, że wszystkie moje zgryzoty skończą się wkrótce i że ludzie zazdrościć mi będą, taka będę szczęśliwa!…

Oczy jej błyszczały jak dwa szafiry pod promieniem słońca; śmiała się i wołała:

— Spodziewam się, że niejedna pozazdrości mi szczęścia i takiego wiernego kochania…

Ze wszystkiego, co istniało w naturze, ciągnęła sobie dobre lub złe wróżby. Pająk ujrzany z rana martwił ją, a wieczorem cieszył. W gronach bzowego kwiecia szukała pilnie pięciolistnych kwiatków, o znaczenie snów swoich zapytywała sennika, podartej i wyplamionej książczyny leżącej na komodzie obok „Złotego ołtarzyka”. Jakkolwiek wszystkie wróżby otrzymane i doświadczone stąd uczucia w tajemnicy zachowywała, nie ukrywały się one przed nienawistnie śledzącą ją panią Jadwigą i żywą, figlarną Helką, która też całym sercem dzieliła uczucia siostry. Był to dla rodziny całej nieprzebrany przedmiot do żartów i śmiechów, w których pan Klemens, uradowany wesołością żony, rozweselony figlarnymi minkami Helki, a przy tym czujący całą swą umysłową wyższość nad siostrą, żywy brał udział.

Przy stole zapytywano ją, o której dziś godzinie zobaczyła pająka albo czy śniły się ryby na wędkę ułowione, niechybna przepowiednia ułowienia pięknego kawalera. W oficynie rozlegał się gruby śmiech pana Klemensa i podniesione, cienkie głosiki dwóch młodych kobiet. Panna Teodora zrywała się od stołu rozrumieniona, ze łzami w oczach, uciekała do salki swej i bez obiadu już zostawała. W kilka godzin potem pan Klemens, zobaczywszy ją znowu, ze zwykłą sobie powagą i grubością obejścia się mówił:

– Głupia jesteś i gniewasz się jeszcze, kiedy ci to ludzie mówią. Nie wierz w głupstwa, to i nikt z ciebie śmiać się nie będzie!

Co prawda, panu Klemensowi zdarzało się też wierzyć w głupstwa – tylko w inne. Druk był dla niego rzeczą świętą i niezaprzeczalną, a że czytywał gazety, wszystkie kaczki i bąki dziennikarskie budziły w nim wiarę nieograniczoną. Przy tym mnóstwa rzeczy wyczytanych albo zasłyszanych nie rozumiał, przeinaczał je na swój sposób, a wróciwszy do domu opowiadał nieraz o wężach czarujących oczami każdego, na kogo spojrzą, o roślinach porywających człowieka i zjadających go żywcem, o miastach podmorskich przez wielorybów zamieszkiwanych. Prawił też czasem o polityce łącząc narody i państwa w najdziwaczniejsze koalicje różnego kalibru, oświadczając się z sympatią swą dla Hiszpanów, a antypatią dla Szwedów albo Niemców, przepowiadając wojnę lub pokój, rzeczy straszne lub szczęśliwe. I gdy przesądne wróżby panny Teodory czyniły z niej przedmiot ogólnych żartów i złośliwych docinków, rozprawy i opowiadania pana Klemensa uważanymi były w rodzinie całej za wielce pożądany wszystkim objaw dobrego jego humoru i u wszystkich przytomnych, nie wyłączając samej Teodory, budziły wiarę bezwzględną i wysoką admirację dla rozumu i ukształcenia jego. Pani Jadwiga nawet stawała się dlań wtedy czulszą i mniej często spoglądała przez okno swej sypialni na okna Ernesta Robka, Helka słuchając go otwierała szeroko piękne swe oczy i oświadczała głośno, że chciałaby mieć takiego rozumnego męża, co się zaś tyczy panny Teodory, ta powtarzała mi co do słowa wszystko, co usłyszała od brata, mówiąc przy tym:

— Już to nie darmo ojciec nieboszczyk na edukację jego pieniądze tracił… Człowiekiem jest co się zowie…

Drugi rok upłynął, odkąd poznałam rodzinę Końców, gdy raz około południa do pokoju mego wbiegła panna Teodora. Na pierwszy rzut oka na nią poznałam, że coś nadzwyczajnego stać się musiało. Blada była jak papier, ręce jej trzęsły się, z oczu strumieniem płynęły łzy, ale twarz całą okrywał wyraz namiętnego, niewymownego uszczęśliwienia.

— Pani moja! pani droga! — zawołała padając przede mną na klęczki i obejmując mię trzęsącymi się ramionami — wie pani?… o, mój Boże… jaka ja szczęśliwa…

Mówić nie mogła. Łkała i zarazem zachodziła się od śmiechu. Starałam się uspokoić ją, prosiłam, aby połknęła kilka kropel uspokajających nerwy. Usłuchała mię, podniosła się z ziemi i z wybuchem głosu nadzwyczajnym zawołała:

— Przyjechał!

— Przyjechał — mówiła po chwili szeptem śpiesznym i przerywanym — nie oznajmił nikomu, nic do nikogo nie napisał i… wczoraj wieczorem… późno… do ciotki przyszedł… Klemens tylko co wpadł do domu i powiedział żonie, żeby śniadanie przygotowała, bo z drukarni wcześnie wyjdzie, zajdzie po niego i tu go przyprowadzi… Poczciwy brat… dobry… przyprowadzi! Pani droga! ja chyba zwariuję! A co? czy nie mówiłam zawsze, że on najlepszy ze wszystkich ludzi… że szczerze mię kochał… nie zapomniał i powróci!… Ot i wrócił! Matko Najświętsza, jak ja się mu tak z zapłakanymi oczyma pokażę? Moja złota, jedyna pani! proszę powiedzieć prawdę! czy ja bardzo staro i brzydko wyglądam?

Kiedy pomogłam jej uporządkować nad czołem rozrzucone w nieładzie loczki, a czarną suknię przyozdobiłam kolorową kokardą, spojrzała w lustro i z wahaniem rzekła:

— Może ja się nie bardzo jeszcze zmieniłam? Potem usiadła i uspokojona już trochę, twarz na obie dłonie pochylając szepnęła:

— Niech się już, co chce, stanie… zo