Daj kwiatek

Na ulicach miasta Ongrodu ludno i gwarno. Jadą tam, idą, śpieszą, rozmawiają, śmieją się, hałasują na sposób różny. Środkiem ulic suną z łoskotem powozy; bokami, na chodnikach ważkich, tłumnie wymijają się piesi przechodnie, z których każdemu pilno do kogoś, kędyś, po coś…

Wśród tłumu tego, czy spostrzegacie państwo starą kobietę, powoli przesuwającą się najskrajniejszym brzegiem ulicy, u samych ścian kamienic, o które ociera się często łachmaniasta jej odzież, do których też przypiera niekiedy zgarbione plecy, — stając na krótkie wypoczynki z piersią dyszącą ciężko i z kroplami potu występującemi na zmarszczone czoło? Zmęczoną jest widocznie, ale nie dzisiejszą tylko wędrówką. Dnie, miesiące, lata, całe długie życie przewędrowała w sposób podobny, sród tłumu, spychającego ją na miejsca najmniej wygodne, pomiędzy najostrzejsze kamienie bruku, ku najchłodniejszym od mrozów, lub najgorętszym od skwarów, murom domostw miejskich. To też popatrzcie państwo, jak przygarbiła się, rzec można, w łęk zgięła jej postać, jak wychudłą i malutką stała się twarz, okryta zgrubiałą skórą, jak zżółkły i pomiędzy sterczące kości policzków głęboko wpadły jej wargi, jak spłowiały oczy, czarne snadź niegdyś, jak nad spłowiałemi źrenicami drga i mruży się żółta, z rzęs obrana, powieka. A na czole nizkiem, ciemnem, ileż zmarszczek! Wygląda czoło to jak karta papieru, która długo tarzała się po miejscach wilgotnych i mrocznych, a ręka jakaś twarda, nieubłagana, mięła ją i wygniatała w fałdy i zagięcia najrozmaitsze. Nad czołem tem włosów nie widać, bo głowa owinięta jest chustką, która, pomimo starości, zachowała jeszcze barwę żółtą. Końce jej, związane z tyłu głowy, opadają na plecy kobiety, okryte luźnym kaftanem z pstremi łatami na rękawach plecach i piersi. Stopy jej, kroczące po ostrych kamieniach, obute są w płytkie obuwie i sine pończochy, ukazujące się niekiedy z pod spódnicy przybranej u dołu w strzępy różnej długości, we frendzlę niby, ciężką od gromadzącego się na niej przez lata pyłu i błota ulic.

Nie znacie państwo tej kobiety? Ja znam ją z bliska. Imię jej Chaita, zawód — łachmaniarka. Wielki Boże! czy przebaczycie mi państwo, że zaznajamiać was śmiem z osobą, zajmującą tak nizkie stanowisko społeczne? Czy nie powiecie, że to jest nieprzyzwoitem i niepotrzebnem? Bo cóż wspólnego być może pomiędzy wami a łachmaniarka?

Przebaczcie! Lubię starą Chaitę, a ilekroć patrzę na nią, zdaje mi się zawsze, iż pomiędzy nią a mną istnieje jedna wielka, nierozerwalna wspólność. Ja i ona należymy zarówno do tej ogromnej i nieszczęśliwej rodziny, która zwie się ludzkością! Krewna to więc moja i — raz jeszcze przepraszam państwo — ale i wasza także. Co się zaś tyczy nizkiego stanowiska, jeżeliby wysokości stanowisk ludzkich mierzonemi bywały wedle przeniesionych cierpień i mozołów, upewniam, że Chaita, łachmaniarka, stałaby na starość dni swoich bardzo, o, bardzo wysoko!…Łachmaniarka zresztą nie była ona zawsze. Przeszłość jej… Mam dziwny, dziwny popęd do dowiadywania się, do odgadywania przeszłości istot takich, z pomarszczonemi czołami i drżącą, żółtą powieką, przysłaniającą źrenice krwawe od łez przelanych, spłowiałe od czasu, który przeglądał się w nich tak długo, aż wsiąknął w siebie barwę ich i blask. Raz, pamiętam, w zagranicznej jakiejś galeryi obrazów, zobaczyłam malowaną twarz taką. Długo, zaniedbując wiele pięknych pejzaży, i cudownych portretów dam w aksamitnych sukniach, stałam przed twarzą tą starą, zmiętą, spoglądałam w bladą jej źrenicę, uśmiechałam się do biednych warg jej, uwiędłych i wklęsłych, i zapytywałam w myśli: jaką byłaś za młodu? gdzie żyłaś? kogo kochałaś? jakie cierpienia, pociechy, zawody, prace, znaczyły długą drogę twoją, nim zawiodły cię na brzeg mogiły, w którą wnet położysz się, taka zmęczona?

Wierzajcie państwo, niczego w życiu nie pragnęłabym tak bardzo, jak znać historye, całe, od początku do końca, historye wszystkich nizkich, biednych, zmiętych w dłoni losu i czasu, przygarbionych i pomarszczonych, zmęczonych. Żądanie to zresztą nie ma w sobie nic wspaniałomyślnego. Nie jest wcale bezinteresownem. Znajomość bowiem wielu historyi podobnych stanowi dla człowieka — bogactwo serca, dla pisarza — żywy zdrój mądrości. Śmiem nawet ubolewać nad pisarzem każdym, który historyi takich nie ciekaw i nie świadom. Uboga w struny musi być lutnia jego i blade farby na jego palecie…

Chaita nie zawsze była łachmaniarką. Za młodu, czy uwierzycie państwo? — była ona smukłą, hożą dziewczyną, z rumieńcem na śniadej twarzy, z kruczym warkoczem i czarnem okiem, w którego płomienne głębokości patrząc, można było myśleć o blaskach i upałach wschodniego nieba. Urodziła się na wsi — za pozwoleniem państwa — w karczmie. Była to malutka karczemka, mroczna, ciasna, z pochyłemi ścianami i przegniłym dachem. Ale dokoła niej słały się wspaniałe kobierce łąk przedziwnej świeżości, szerokie niwy bielały w zimie puszystem posłaniem nieskazitelnie białego śniegu, a w lecie płynęły złotą falą kłosów; w pobliżu, śród niezabudek, wił się strumień, dzień i noc dzwoniący jak srebro, a dalej nieco dębowe gaje kryły się wieczorami za woale białawych mgieł, rankami zaś wstawały różowe od świateł jutrzenki… Był tam jeszcze niedaleko, o kroków kilkaset od karczemki, ogród stary, rozległy, wspaniały. Należał do dworu, którego też własnością była biedna mała karczemka, dzierżawiona od dziedzica wsi przez ojca Chaity. Biedną była karczemka, biednym dzierżawiący ją arendarz. Dzieci miał wiele, żenił też synów i za mąż wydawał córki, jak mógł — niezbyt świetnie zapewne. Chaitę, gdy dosięgła lat piętnastu, zaswatano do miasta Ongrodu; została żoną Lejby, człowieka dość ubogiego, bo za cały majątek posiadającego wóz i konia.

Wozem i koniem woził z młyna ciężkie wory ze zbożem i mąką. Z powodu tej ostatniej przez całe życie wyglądał jak Albinos, z białą twarzą i odzieżą, z białymi włosami i brwiami. Gdy tylko poruszył się, mąka sypała się z niego, jak sypie się śnieg z człowieka, który długie godziny przepędził na śnieżnej zamieci.

Chaita, wraz ze wstąpieniem na bruk miejski, rozstała się na zawsze z idyllą dzieciństwa swego, z zieloną łąką, w której wysokich trawach sypiała niegdyś ogrzewana słońcem majowem, ochładzana gałęźmi rozłożystego głogu; rozstała się ze strumieniem, w którego falach płaczące brzozy zatapiały zwisłe swe ramiona, a ona, zwiesiwszy się u jednego z ramion tych, zwolna wraz z niem kołysała się nad falami, które płynęły wciąż, płynęły, srebrnie dzwoniły i niby czarnemi gwiazdami migotały odbiciem oczu wpatrzonej w nie dziewczyny; rozstała się z niwą, w której wysokich kłosach z głośnym śmiechem chowała się przed swawolnymi braćmi, i ze starym, dworskim ogrodem, do którego wolno jej było wejść czasem i pod sklepieniem odwiecznych drzew jego poważnie pochodzić. Rozstała się z biedną karczemką ojcowską, w której stajni beczało kóz kilka, serdecznych jej przyjaciółek, w której ciasnych izdebkach krzątała się pracowita matka o zwiędłej twarzy, przed której progiem zasiadał niekiedy wieczorami brat starszy, i wśród ciszy wieczornej wydobywa) ze skrzypiec nieuczone, ale takie przeciągłe, smutne tony. Wtedy, przy młodym bracie, siedzącym na nizkiej ławie, siadywała ona także i, na szyję zarzuciwszy mu ramię, słuchała gry jego, a wzrok topiła w białej mgle, kłębiącej się po łąkach, na kształt wód, kołysanych wiatrem. Grając, brat miewał czasem łzy w oczach. Zapytywała, czego płacze? Nigdy jej nie odpowiadał. Oboje nie wiedzieli czego im smutno. Ciemni byli, niewiedzący. Jednak tęsknili za czemś, czegoś im było żal i lęk… Gdy brat Chaity grał coraz przeciągłej, smętniej, drobne rodzeństwo zbierało się u kolan jego i podnosiło ku niemu zasłuchane twarze; w ciemnej sionce matka wzdychała głośno, a ojciec, z rudą brodą i okiem posępnem modlił się w izbie przed oknem, coraz głośniej, coraz żarliwiej, coraz jękliwszemi i śpieszniejszemi zawodzeniami…

Wraz z pierwszem wstąpieniem na bruk miejski, rozstała się z tem wszystkiem Chaita, a może i z czemś więcej jeszcze… Może kiedyś, w upalny dzień letni, srebrne fale strumienia, nad któremi kołysała się, u gałęzi brzozy płaczącej zwieszona, ukazały ognistym jej oczom urodziwego młodzieńca, z miękką dłonią, czołem jaśniejącem mądrością tych wielkich, starych mistrzów Izraela, o których słyszała, jak nieraz ojciec jej opowiadał jej braciom… Być może… wszak nie koniecznie trzeba być królewną, aby marzyć o szczęściu…

Szczęście! Quel animal est-ca? mogła-by dziś, gdyby umiała po francusku, zapytać Chaita. Ale ona nie umie po francusku, w rodzinnym więc tylko, bardzo brzydkim, żargonie, codziennie z rana stając u okna mieszkania swego, zaczyna pacierz swój od wyrazów: „Panie świata! dziękuję Ci, żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja!”

Miasto porwało ją — jak atom drobny wpadła w aglomerat tysięcy innych atomów i wraz z nimi pociągniętą została w wir nieubłagany, śród którego stopy stopom zazdroszczą każdej piędzi zdobytego gruntu, piersi piersiom odkradać usiłują każdą odrobinę powietrza, usta ustom wydzierają każdą okruchę pożywienia, czoła goreją od znoju, serca twardnieją i więdną od widoku twardych kamieni i uwiędłych twarzy, nad któremi nie brzmią i nie przelatują żadne kojące, choćby nawet nierozumiane, głosy, widoki, pieszczoty swobodnej, świeżej przyrody…

Co tu czynić, ażeby źyć; mężowi, którego obrazu nie ukazywały jej wprawdzie srebrne fale strumienia, w ciężkiej pracy dopomódz; dzieci, które ją otaczały coraz liczniejszem gronem, wyżywić.

wychować? Czyniła mnóstwo rzeczy. Roznosiła po mieście drobne towary, w kilkunastu małych pudełkach zamknięte, któremi tak owieszała się cała, że miała zdala pozór kobiety, garbatej z przodu i z tyłu; potem roznosiła owoce w wielkich koszach, których ciężar czynił chód jej kołyszącym się na obie strony, jak gdyby była srodze kulawą; potem jeszcze…

Lecz nie będę opowiadać dłużej, czem była i co przez całe długie życie swe czyniła Chaita. Jedną tylko rzecz powiedzieć muszę. Bardzo często chodziła na cmentarz — na ów cmentarz izraelicki, który o wiorstę od miasta, na piasczystym gruncie, śród nizkiego ogrodzenia sterczy lasem czerwonawych kamieni. Chaita chodziła często na piasczyste to wzgórze, a gdy szła, przed nią jechał i po nierównym bruku trząsł się i dygotał wóz z podłużną drewnianą skrzynią. Za wozem idąc Chaita zanosiła się zwykle od płaczu; a kiedy potem z przechadzki tej do domu wracała, piasczyste wzgórze sterczało jednym kamieniem więcej. Na kamieniach tych wypisywały się następnie imiona różne: męża Chaity, brata, który był dla niej bardzo dobrym, matki, mieszkającej przy niej na starość, syna, który brylantem był w wypłakanem jej oku, córki, która jak róża kwitła w cierniowym jej wianku…

Jak się zdarza z wielu starymi ludźmi, Chaita przez śmierć lub oddalenie potraciła wszystkich swoich… Jedni pomarli, drudzy odjechali daleko, inni zobojętnieli…

Jest ona teraz samą na świecie. Skupuje starą odzież; niekiedy nawet stare łachmany ze śmietnisk podejmuje, nosi je na plecach w wielkim koszu z łozy uplecionym, osobliwy towar ten sprzedaje osobliwszym jeszcze od niego nabywcom i — żyje…

Czy żyje bez wszelkich już pociech i przyjemności, nic na świecie całym niema, coby zgasłe jej oko rozpalić mogło iskrą błyszczącą, a na wargi uwiędłe wywołać uśmiech pieszczotliwy, niemal radosny? Spójrzcie teraz, gdy zgięta pod ciężarem kosza, przesuwa się brzegiem ulicy i podartym kaftanem ściany domostw wyciera. Podniosła nieco głowę w żółtej chustce, oko jej strzeliło iskrą prawie gorącą — uśmiechnęła się i dygocącym głosem zawołała:

— Chaimkie! nu! Chaimkiel

Mały, sześcioletni chłopak, przebiegający ulicą, usłyszał wołanie, przypadł do niej, zarzucił ramiona na schyloną jej szyję, pocałował głośno zmarszczone czoło i wnet, odwróciwszy się, ze śmiechem i krzykiem, pogonił za gromadą starszych i młodszych chłopców, pełnym galopem pędzących w stronę, kędy przed niewielu dniami wywieszono szyld ogromny, z wymalowanym na nim olbrzymem w różowych inexprimablach i zielonej bluzie. Za wejście do przybytku, w którym ukazywano olbrzyma, płacić trzeba; portretowi jego, wywieszonemu na ścianie domu, Chaimek i towarzysze jego przypatrywali się godzinami całemi bezpłatnie.

Chaita nie była samą na świecie. Chaimek był jej wnukiem po najmłodszej córce, po tej właśnie, ktora przez czas krótki kwitła, jak róża, w kolczatym wieńcu jej życia. Śmierć zwiała z ziemi różę starej łachmaniarki, ale ona upatrywała żywy jej obraz w pozostawionem przez nią dziecięciu. Chaimek ma włosy matki, kasztanowate i wijące się w mnóstwo pierścieni, a oczy takie, jakie niegdyś miała babka jego, czarne, wielkie, szeroko rozwarte wśród ściągłej, bladawej twarzy.

Chaimek jest ładnem dzieckiem. Ubranie jego znamionuje w sposób wyraźny profesyę babki; od roku już bowiem nosi on kamizelkę z białego perkalu w czarne centki, surducik z perkalu i czapkę z perkalu. Do czapeczki przyszyły jest daszek skórzany, bardzo zmięty, ale Chaimek rzadko nosi czapeczkę, bo najczęściej zapomina jej w domu, a na mieście ukazuje się w rudej jarmułce, która przykrywa sam wierzch zaledwie spierścienionych jego włosów.

Chaita zawsze własnoręcznie szyje ubranie Chaimka. Prawda, że zdarza się to bardzo rzadko, zawsze jednak szczególnym jest widok starej kobiety, gdy w wielkich okularach, których brzegi zachodzą do polowy pomarszczonego czoła, i w żółtej chustce, ściśle oblepiającej głowę, siedzi na nizkim stołku, przy świetle lampki z długim kominem, ciemnemi rękoma przykrawuje, przymierza, zszywa spłowiałe łachmany. Czyniąc to z nadzwyczajnem wytężeniem myśli i wzroku, od chwili do chwili pomrukuje półgłosem. Mówić do siebie jest jej stałym zwyczajem. „Kto tam teraz mieszka” szepce czasem. Myśli wtedy o małej, brudnej karczemce, w której urodziła się i wychowała.

— Ajl aj! jakie one były piękne!…

Wspomnienie to o starych drzewach dworskiego ogrodu, pod których cieniem przechadzała się kiedyś, dzieckiem i dziewczęciem będąc.

Czasem uśmiecha się i głową wstrząsa z rodzajem żartobliwej pogróżki. Przed wzrokiem jej przepłynęły z srebrnem dzwonieniem fale strumienia i zamigotały czarnemi oczyma wpatrzonej w nie dziewczyny.

Innym jednak razem wzdycha ciężko.

— Kiedy on umarł — mówi — to on bielszy zrobił się, niż ta mąka, którą zawsze nosił na sobie! On młodo umarł. Wory ciężkie na wóz kładł przez całe życie… zmęczył się bardzo i… poszedł sobie…

Potem dodaje:

— Panie świata I połącz duszę jego z duszami Abrahama, Izaaka i Jakóba, i wszystkich miłych Tobiel

A czasem mówi:

— Człowiek podobny jest tchnieniu I dni jego znikają jak cień! Wtedy myśli o młodej córce swojej, matce Chaimka, o róży, którą z ziemi zwiała śmierć…

Bywają jednak chwile, w których z ręki Chaity wypada gruba igła; ściska ona pięść z wielkim gniewem, oczy jej z za okularów gniewnie pałają.

— Aj! aj! zła kobieta, złodziejka! niegodziwa! jak ona mię obdarła! jak ona mię oszukała! Dwa złote za taki gałgan ode mnie wzięta! a kto mnie za to tyle da? ja nieszczęśliwa jestem! ona mnie zgubiła!

Namyśla się, potem uspokaja i dodaje:

— Nu! kto mnie za to tyle da? Dziewczyna ta od tych bogaczów! Ona na niczem nie zna się i ciągle się tylko śmieje i podskakuje. Ja jej do tego kaftana te błyszczące guziki przyszyję, a pokazywać go jej będę nie z tej strony, gdzie są dziury, ale z tej, gdzie będą błyszczące guziki. Może ona mnie i trzy złote dal Złoty zarobku! toby to szczęście było!…

Marząc o olbrzymim zarobku całej złotówki, i uśmiechając się filuternie na myśl o błyszczących guzikach, któremi nazajutrz olśnić ma młodą pokojówkę, ciągle śmiejącą się i podskakującą, Chaita czuje, że drzemać zaczyna. Nogi okrutnie bolą ją od kamieni, po których cały dzień chodziła, rada-by się już położyć, wstaje tedy, ale uczuwa, że ciało jakieś leży pod jej stopami. W drżącą rękę ujmuje lampkę i pochyla się ku ziemi. Chaimek to, który siedział zrazu u jej kolan, gwarząc i przypatrując się sporządzanym dla niego szatom, leży teraz u nóg jej, skurczony, uśpiony, i w silnie ściśniętej ręce trzymający kawałek niedojedzonego obwarzanka.

Wklęsłe wargi Chaity rozwierają się szerokim uśmiechem; stawia lampkę na stole, bierze wnuka w objęcia, i składając na rozrumienionej snem twarzy jego głośne pocałunki, mówi:

— Śpiochu ty mały! ja przez ciebie tylko co nie upadła! Przy ostatnich wyrazach tak się już śmieje, że aż chichoce prawie. Chaimek się budzi, otwiera senne powieki, i coprędzej niesie do ust niedojedzony przedtem obwarzanek. Babka. wsuwa go pod pierzynę.

— Bobe? — odzywa się dziecko.

— Nu ? — pyta babka, zajęta zdejmowaniem kaftana.

— A gdzie ta dziesiątka, którą ja dziś od puryca dostałem? Pytanie to sprawia na Chaicie przykre bardzo wrażenie.

— Gdzie ta dziesiątka! — woła — ja ją za okno wyrzuciłam. Ty ją wyżebrał! a czy ja tobie nie mówiłam, żebyś ty nie żebrał! Jak ty mnie jeszcze raz nie posłuchasz, to ja ciebie rózgą wybiję!

Chaimek ani wyrzutów, ani pogróżek babki już nie słyszy. Śpi znowu z obwarzankiem przy ustach, i z ramieniem, ubranem w brudny, gruby rękaw, zarzuconem nad głową. Ciemne rzęsy rzucają mu na różowe policzki długie cienie, a drobne usta uśmiechają się łagodnie. Stara babka gniewa się jeszcze chwilę, lecz potem wydobywa z kieszeni wyżebraną przez wnuka dziesiątkę i ogląda ją na wszystkie strony, jakby sama przekonać się chciała, że nie uczyniła wielkiej niedorzeczności wyrzucenia jej za okno. Wzdycha przytem ciężko, głową smutnie wstrząsa, lecz nakoniec, wsuwając się pod pierzynę, wymawia:

— Nu! cóż robić! — i dodaje: — Bieda!

Niekiedy babka i wnuk bawią się we dwoje bardzo wesoło. Zdarza się to wtedy najczęściej, kiedy Chaita dość późnym wieczorem wraca do mieszkania swego, niosąc na plecach kosz, pełen kupionych i podjętych ze śmietnisk łachmanów. Mieszkanie Chaity znajduje się w najgłębszym środku labiryntu tego, który składają uliczki i domki żydowskiej dzielnicy miasta Ongrodu. Składa się ono z izdebki tak nizkiej, że zczerniałych belek sufitu Chaita z łatwością ręką dosięgnąć może, a tak ciasnej, że gliniany piec większą połowę jej zajmuje. Pod jedynem okienkiem izdebki tej, złożonem z malutkich szybek, niema żadnej prawie ulicy; domek bowiem stoi wśród wielkiego nagromadzenia podwórek. Jest ich tam dokoła takie mnóstwo, że nieobeznanemu z miejscowością trudnoby się wśród nich zoryentować. Rozdzielone malutkimi domkami i płotami przegniłymi, chylącymi się ku ziemi, plączą się one ze sobą i najróżniejsze posiadają kształty: wąziuchne są a długie i kręte, niby kurytarze, to kwadratowe lub okrągłe, w czarne stajenki i składziki zaopatrzone, stosami śmiecia zjeżone, z kałużami, wiecznie stojącemi wśród ostrych kamieni tu i ówdzie, z nagromadzeniem starych desek, na których w dzień huśtają się gromady dzieci, a które nocami skrzypią i stukają pod powiewem wiatru.

Zdarza się czasem, że Chaimek uprzedza babkę i pierwszy z wycieczek po mieście wraca do izdebki. Roztropne to dziecko. Wśród mroku, panującego w izdebce, wynajduje zapałki, roznieca ogień w małej lampce i stawia ją na okienko, aby przyświecała krokom babki, gdy przebywać ona będzie podwórko, mające kształt długiego, krętego kurytarza. Wszystko to czyni z powagą, zwolna, ostrożnie; potem zaczyna odbywać po izdebce geograficzne poszukiwania. Pogrąża się naprzód w mrokach zapiecka i z szelestu, który tam czyni, poznać można, iż rozgrzebuje nagromadzone tam stare papiery, potem zagląda pod stół, pod pierzynę i poduszkę babki, i pod swoją własną, w kątku na ziemi leżącą, pierzynkę. Niekiedy poszukiwania te pozostają całkiem jałowe; najczęściej jednak, za piecem albo pod pierzyną, Chaimek znajduje zczerstwiałą bułkę, obwarzanek, albo kawałek chleba czy sera. Wtedy ze zdobyczą swoją siada w kącie izdebki i, zajadając z apetytem znaleziony przysmak, oczekuje przybycia babki.

Wkrótce też daje się słyszeć za okienkiem uderzanie o kamienie bruku przydeptanych trzewików Chaity; nizkie drzwiczki rozwierają się szeroko, i wsuwają się przez nie: najprzód gorąco żółta chustka, oblekająca głowę starej kobiety, potem zgarbione jej plecy, a potem wielki kosz, sterczący cały różnobarwnemi szmatami, które go przepełniają, i połyskujący tu i ówdzie metalowym guzikiem jakimś, przystrajającym znoszoną odzież. Wtedy Chaimek zrywa się z ziemi, przyskakuje do babki, pomaga jej zdjąć z pleców ciężar, a następnie wyciąga ku niej rączkę z niedojedzonym kawałkiem obwarzanka lub sera i woła: „Jedz, Bobe!” Chaita bierze czasem podawaną jej żywność i je, najczęściej jednak tak jest zmęczoną, że z głośnem stęknięciem siada na ziemi obok kosza, i bezzwłocznie opuszcza ręce. Chaimek zdejmuje lampkę z okna, stawia ją też na ziemi, a sam naprzeciw babki siada i obie ręce chciwie w koszu zatapia. Jakaż radość! ileż tam wtedy wykrzyków zachwytu! świetności za świetnościami występują długim szeregiem. Czasem np. ciekawe i niecierpliwe ręce Chaimka z trudem pewnym wyciągają z kosza babki wielką, długą, falbaniastą suknię z liliowego muślinu. Suknia ta pełna plam i dziur, ale Chaimek ich nie dostrzega, widzi tylko piękny kolor liliowy, i z otwartymi usty przygląda się gałązkom deseniu. Po sukni występuje z kosza kapelusz słomiany, zmięty bardzo, z dnem wydartem, ale ozdobiony wielką różą i opaską z różowej wstążki. Chaimek na widok róży aż chwyta się za głowę obu rękoma, potem, dla lepszego zapewne przypatrzenia się prześlicznemu przedmiotowi, wkłada go na głowę babki. Chaita nie wzbrania mu czynić tego, owszem, oczy jej błyszczą i uśmiechają się z pod róży, ocieniającej żółte czoło, gdy uszczęśliwiony Chaimek przypatrując się jej, przechyla głowę na obie strony i woła: „Szejne Bobe! a! szejne Bobe/” Po kapeluszu następują buciki, drobne dziecinne obuwie, podarte, zbrudzone, ale z ponsowej skórki. Chaita nie kupiła ich, lecz podjęła z ziemi na obszernym dziedzińcu, u okna pięknego jakiegoś domu. W mgnieniu oka ponsowe buciki znajdują się już na nogach Chaimka. Skacze w nich po izdebce, a co chwila staje, i nisko schylając się, przypatruje się im z uwielbieniem nadzwyczajnem. Chaita, patrząc na uszczęśliwione dziecko, odpoczywa.

— Chaimkie, czy ty dziś nic na mieście nie dostał? — Gdy wymawia te słowa, usta jej drżą trochę i powieki okrywają niespokojnie migocące źrenice. Widocznie wstydzi się własnego pytania.

Kiedy Chaimek odpowiada, że nic nie dostał, Chaita nic mu na to nie mówi, tylko z cicha coś mruczy do siebie, głową trzęsie i wzdycha; lecz jeśli tylko sięgnie on do kieszonki i wydobędzie miedzianą lub srebrną monetę, stara babka wyrywa mu pieniądz z ręki, ciska go o ziemię, i w gniew wielki wpada.

— Ty znów żebrał — wota, zrywając się z ziemi i rozpostarte ramiona wyciągając groźnie ku dziecku, które cofa się ku swej pierzynce. — A co ja tobie mówiła? czy ja tobie nie mówiła, że żebrać to wstyd i grzech; ja ciebie za to rózgą wybiję.

Gdy tak woła, wyraz oczu jej tak jest rozsrożony, głowa i ręce tak się trzęsą, że chociaż sceny podobne powtarzają się często, Chaimek za każdym razem czuje się mocno strwożonym i chowa się pod pierzynkę swą caluteńki, z głową. Tylko malutkie nóżki jego w ponsowych bucikach wyglądają z pod pierzynki, a z innej strony, przez małe uchylenie jej, wygląda ieszcze czarne oko, na-pół filuternie na babkę spoglądające. Chaita staje nad parą ponsowych bucików, i miewa do nich długą jeszcze przemowę o wstydzie i grzechu żebraniny. Przy końcu woła gniewnie:

— Zdejm buciki! czy ja je dla ciebie tu przyniosłam?

— Bobe! — odzywa się z pod pierzynki jękliwy głosik.

— Zdejm zaraz buciki, nu!

— Bobe, pozwól mi w nich tę jedną noc przespać!

Głosik przybrał tym razem tak przejmująco błagalne tony, że Chaita czyni pobłażliwy gest ręką i odchodzi ku swemu łóżku. Stamtąd zwraca się raz jeszcze, i spostrzegłszy głowę dziecka, która, zjeżona kasztanowatemi kędziorkami, wygląda już z pod pierzynki, uśmiecha się ku niej i szepce:

— Fiszele! (rybko).

Nazajutrz, gdy Chaimek otwiera ze snu oczy, za okienkiem, na wąskiem podwórku, dnieje, błękitnawy brzask poranku napełnia izdebkę, a na mglistem tle tem wydatniej odbija się przygarbiona postać Chaity, w szafirowy kaftan bez rękawów przyodzianej, i z twarzą, zwróconą ku oknu, modlącej się żarliwie. Z szybkimi, krótkimi pokłonami, półgłosem wymawia ona:

— Błogosławionym bądź, Panie świata, który prostujesz zgiętych w łęk!

— Błogosławionym bądź, Panie świata, który dajesz siłę strudzonym!

— Błogosławionym bądź, Panie świata, który sen z oczu a drzemanie z powiek moich spędzasz!

Chaimek wydobywa się z pod pierzynki i w szarej koszulince, a ponsowych bucikach stanąwszy za babką, zaczyna kłaniać się, tak jak ona i mówić:

— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś nie stworzył mię niewolnikiem ani bałwochwalcą!

— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś stworzył mnie mężczyzną!

I dalej odmawia poranny pacierz, którego, przez litość nad ubogiem, zaniedbanem dzieckiem, nauczył go uczony Szymszel, ojciec serdecznego przyjaciela jego, małego Mendele.

Stara babka niczego nauczyć go nie mogła, bo oprócz tego, że po całych dniach w domu nie bywała, wiedzy najmniejszej nie posiadała sama.

Napatrzywszy się do syta wymalowanemu na szyldzie olbrzymowi, Chaimek zwrócił kroki swe w stronę placu miejskiego, który, otoczony nizkiem ogrodzeniem i osadzony mizernemi drzewami, nosi w Ongrodzie wspaniałą nazwę bulwaru. Inne dzieci podążyły w tym samym kierunku, ale ponieważ starszemi były, pobiegły prędzej. Chaimek z serdecznym przyjacielem swym, młodszym od niego o rok Mendelkiem, szli z wolna, trzymając się za ręce. Po drodze zatrzymywali się przed niektóremi z wystaw sklepowych, tu przypatrując się złotym i połyskującym wyrobom jubilera, gdzieindziej uśmiechając się z rozkoszą na widok bułek i rogali, zdobiących okna piekarni. Do tych ostatnich malutki Mendele, w różowym spencerku i niezmiennie zwisających z pod spencerka białych tasiemkach, wyciągał nawet ręce. Ale Chaimek, o rok starszy, perswadował mu, że bułek i rogali tych brać nie można, a gdyby nawet i dostały się one w ich ręce, na nicby się im nie przydały, ponieważ są trefnemi. Mendele nie miał jeszcze zupełnie jasnego pojęcia o znaczeniu trefu. Chaimek znał fakt, ale wytłómaczyć go przyjacielowi nie umiał; powiedział więc, że gdy tylko zobaczą Enocha, dziewięcioletniego brata Mendelka, który od pięciu już lat uczy się i bardzo już jest uczonym i nabożnym, zapytają go o to.

Jakoż, gdy, rozmawiając w ten sposób, weszli na bulwar, ujrzeli siedzącego na ławce wyrostka, w długiej, szarej surducinie i czapce, nizko na czoło nasuniętej. Był to Enoch, syn uczonego Szymszela, a brat Mendelka. Dokoła niego zgromadziło się kilku chłopców równego z nim wieku, którzy gwarząc, zwracali się wciąż ku niemu, niby ku sędziemu, albo mistrzowi swemu. Widocznie mały Enoch, słynący z wczesnej uczoności i nabożności, zajmował wśród rówieśników stanowisko takie, jakie ojciec jego, uczony Szymszel, posiadał wśród mężów dorosłych. Względnie do młodocianego wieku Enocha, stanowisko to było świetnem i zdawało się przyrzekać mu przyszłość najpiękniejszą. Tylko, że ściągła, prześlicznie zarysowana, twarz małego mędrca była bladą i chudą, a oczy jego czarne, ogromne, głęboko zapadły i na świat patrzały z wyrazem dziwnie jakoś cierpiącym i dziwniej jeszcze poważnymi… Wyglądał tak, jak gdyby wielka owa ilość wiedzy, z której słynął, gromadząc mu się w głowie, wsiąknęła w siebie wszystką krew jego, i jak gdyby owa wielka nabożność, którą tak wcześnie się odznaczał, zjęła mu małą, szczupłą postać nieruchomą sztywnością i owiała nieokreślonym smutkiem.

Chaimek stanął naprzeciw Enocha, obu łokciami wsparł się o jego kolana i, podnosząc ku poważnej twarzy starszego towarzysza twarzyczkę swą okrągłą, ruchliwą, figlarnie orzuconą zwojami kasztanowatych kędziorów, zapytał:

— Enoch! powiedz ty nam, mnie i Mendelkowi, co to jest tref i koszer? dlaczego nie wolnoby nam jeść bułek tych, których tam, za oknem piekarni, tak wiele?

Usłyszawszy pytanie to, Enoch, rozjaśnił nieco twarz i już — już odpowiadać zaczynał dwom, stojącym przed nim, malcom na ich pytanie, gdy inni chłopcy, siedzący na ławce i za nią stojący, jednogłośnie zawołali, ie oni o tem już dawno wiedzą, zatem i słuchać nie chcą, a proszą i żądają, aby Enoch opowiadał im lepiej piękną jaką historyą. Enoch mnóstwo pięknych historyi umie. Nauczył się ich w hederze (przeszedł już bowiem cały pięcioksiąg i znajduje się obecnie w studyum elementarnej nauki Talmudu z komentarzem Rasze). I teraz więc w krótkich słowach wyjaśniwszy Chaimkowi znaczenie trefu i koszeru, z poważnymi giestami rozpowiadać zaczął o poprzedzających wyjście Izraela z domu niewoli plagach egipskich. Była to jedna z najstraszniejszych historyj Enocha. Plagi po plagach następują długim szeregiem, a jedna od drugiej jest straszniejszą. O grubych ciemnościach, które zaległy były Egipt, dzieci słuchają w niemem osłupieniu, mniejsze już wrażenie wywierają na nie spadające na Egipt chmury szarańczy, różdżka Mojżesza za to, przemieniająca się w węża, zajmuje ich niezmiernie. Coby to było, gdyby każdy z nich przemieniać mógł w ten sposób przedmioty różne we wszystko, czego żądał Mały Mendele naprzykład przemieniłby natychmiast kamyczek, leżący u stóp jego, w piękną, pulchną chatą, a Chaimek rozkazałby uschłej gałązce, którą trzyma w ręce, ażeby stała się taką piękną różą, jak była owa róża, zdobiąca stary kapelusz, znaleziony kiedyś przez niego w koszu babki.

Jakkolwiek przecież gromadkę małych słuchaczy zajmuje żywe opowiadanie Enocha, przerywają je od czasu do czasu drobne epizody, związku z nią niemające. Tak np. gburowaty Mordko, chcąc znaleźć się bliżej opowiadającego, popchnął Mendelka tak silnie, że zachwiał się on, na tasiemki swe nastąpił i upadł. Chaimka oburzyła krzywda, wyrządzona przyjacielowi. Z zaiskrżonem okiem, ściśniętą pięścią uderzył on parę razy w plecy Mordka, poczem nachylił się, podniósł Mendelka, pocałował go w czoło zwalane piaskiem, pogładził policzek zalany łzami i mocno go potem objąwszy ramieniem, do siebie przytulił. Mendelek przestał płakać, ale w gronie całem powstał, wypadkiem tym wywołany, gwar pewien, na który przecież Enoch w najmniejszej mierze nie zważał i bez względu na to, że przez pół go tylko słuchano, opowiadał dalej.

Wytrwałość ta przyniosła, jak zwykle, skutki pomyślne, bo gdy opowiadanie dosięgło kulminacyjnego punktu swego, więc jednoczesnego wymierania wszystkich pierworodnych egipskich dzieci, uwaga słuchaczy na nowo i w zupełności ku opowiadającemu wróciła. Jednoczesna śmierć pierworodnych wzbudziła przerażenie ogólne. Słuchano o niej z pootwieranemi szeroko ustami, z wyrazem trwogi i głębokiego żalu w oczach. Widocznie dzieci te nie czyniły jeszcze różnicy pomiędzy narodowościami, świat ten zamieszkującemi i nie wiedziały o tem, że jedna z narodowości tych nienawidzieć może drugiej i cieszyć się z jej nieszczęść. Mądrość ich nie dosięgła jeszcze stopnia tego, na którym znajduje się wiedza o nienawiści i zemście. Żałowały też pierworodnych egipskich tak zupełnie, jak gdyby były one izraelskiemi. Ale Enoch zbliżał się już do wspomnianego wyżej stopnia mądrości, i nad pierworodnemi egipskiemi litości najlżejszej nie uczuwał.

Z błyszczącem okiem i szerokimi giestami opowiadać właśnie zaczynał o płaczach i lamentach, które po owem fatalnem wydarzeniu rozlegały się w Egipcie, gdy nagle…

— Patrz! patrz! — zawołali wszyscy słuchacze i wszyscy

W kierunku jednym powyciągali wskazujące palce, a Chaimek aż zadrżał cały z radości.

Na bulwar weszła kobieta w białej, lekkiej jak obłok, sukni, z ciemnymi splotami jedwabistych włosów nad czołem i ogromną więzią prześlicznych kwiatów w ręku, obciągniętem rękawiczką. Była to piękna i strojna pani; po obu stronach jej szli też piękni i strojni panowie.

Enoch sam jeden już siedział na ławce, ale nie zwracając uwagi na to, iż odbiegali go słuchacze, prawił z coraz większym zapałem historyę swą dwom drzewkom, melancholijnie powiewającym nad ławką mizernemi gałązkami. Przechodząca przez bulwar piękna pani i cudowne kwiaty, które niosła ona w swej dłoni, nie zdołały obudzić w nim zajęcia, od dawna już bowiem próżności i blaski światowe nęcić go przestały, a umysł utonął całkiem w studyach poważnych.

Lecz nic dorównać nie zdoła pośpiechowi, z jakim bardziej lekkomyślni i światowi towarzysze Enocha gonili za zjawiskiem, zachwyt ich budzącem. Gromadą całą biegli oni za panią w białej sukni, chmura kurzawy wzbijała się z pod stóp ich, a krzyki napełniały powietrze. Chaimek szczególniej nie mógł oderwać oczu od prześlicznego bukietu. Dotąd widywał on tylko kwiaty, malowane na starych sukniach, wtłoczonych w kosz starej Chaity, albo te, które z nikłą barwą i zmiętem, martwem obliczem przyozdabiały dziurawe, na śmietnikach podejmowane, kapelusze. Nigdy jeszcze w życiu swem nie widział kwiatów żywych. Teraz zobaczył je i aż zadrżał cały od zachwycenia niewymownego. W zapale swym zapomniał nawet o małym Mendelku, który, nie mogąc dorównać biegowi towarzyszy, usiadł na środku bulwarowej ścieżki i, rzewnie płacząc, wrzeszczał przeraźliwie. Inni chłopcy, mniej śmieli, albo może mniej namiętnie rzucający się ku rzeczom pięknym, biegli za panią w bieli w pewnem oddaleniu, palcami tylko ukazując ją i jej bukiet. Ale Chaimek zabiegał jej wciąż drogę i wyciągając obie ręce ku kwiatom, błagalne oczy podnosił. Ona nie zważała zrazu ani na dziecko, ani na ruchy jego w pół nieśmiałe, w pół gwałtowne, gdy nagle Chaimek pochwycił suknię jej i z lekka ją ku sobie pociągnął. Stanęła wtedy i z uśmiechem na dziecko spojrzała. Źrenice jej łagodne spotkały się z roziskrzonemi jak czarne brylanty, oczyma dziecka. Schylona nieco, zapytała:

— Czego chcesz, mały?

Chaimek nieśmiałym ruchem, dotknął końcem palca jej kwiatów. Zaśmiała się, dłoń jej spoczęła na gęstych dziecka kędziorach.

— Poproś ładnie — rzekła.

Chaimek stał nieruchomy i patrzał jej w oczy zalęknionem trochę spojrzeniem, zarazem wargi jego drgać zaczynały, jak gdyby wnet miał się rozpłakać. Nie dziw. Języka, którym przemawiała do niego, nie rozumiał.

— Powiedz mały: daj kwiatek!

Chaimek domyślił się, że kobieta uczy go wymawiania nieznanych jakichś wyrazów. Pojętność i uwaga odbiły się mu w oczach, które rozwarły się szerzej.

Wyjąkał i bełkotał zrazu coś niezrozumiałego, lecz po chwili z wybuchem radości i po dziecinnemu przeinaczając trudny wyraz, zawołał wyraźnie i głośno:

— Daj kwiatek!

Wtedy kobieta w białej sukni wesoło i razem głęboko popatrzyła mu w oczy, odłączyła od bukietu swego sporą część kwiatów i podała je dziecku.

Chaimek zawiesił się u jej ręki i okrył ją namiętnemi pocałunkami.

W minutę potem biegł ulicą, wiodącą ku żydowskiej dzielnicy. Trzymał kwiaty w wysoko podniesionem ręku, biegł szybko, nie słyszał wołań goniących go towarzyszy, a od tych, którzy go doganiali, bronił się rękoma i nogami. W ten sposób przebiegł kilka wązkich zaułków, kilkanaście różnokształtnych dziedzińczyków i wpadł do mieszkania babki.

W chwili tej właśnie słońce zachodziło. Ukośny promień jego padał na drobne szybki i spróchniałe ramy okienka. O! błogosławionem bądź słońce, które ozłacasz niekiedy czarne ściany takich nizkich izdebek, szkarłatnemi smugami opasujesz takie niezgrabne, gliniane, piece, i ciepły pocałunek składasz na czole zmarszczonem takiej przygarbionej, zmęczonej, starej, łachmaniarki!

W różowym płomieniu zachodzącego słońca, z kwiatami w wysoko podniesionej ręce, stanął zdyszany Chaimek przed babką, która, na stołku siedząc, drżącemi rękoma przebierała podarte łachmany. Śnieżne lilie, stulistne róże, błękitne jak niebo niezapominajki, wysokie trawy ze srebrnemi brzegami rozbłysły w słońcu, niby spadły z nieba odłam tęczy; woń ich upajająca, napełniła izdebkę od czarnego sufitu do glinianej podłogi. Chaita klasnęła w ręce, oczy i usta szeroko ze zdziwienia otwierając.

— Chaimkie! — zawołała — aj! aj Chaimkie — a zkąd ty wziął te piękności? gdzie ty znalazł takie brylanty? Daj ty mi ich tu, ja im przypatrzę się! Aj! jak one pachną!

Uczucie niewymownej błogości rozlewało się na twarzy Chaity, gdy, wziąwszy piękne kwiaty z rąk wnuka, przyglądała się im z daleka i z blizka, przymrużała oczy, nos, uzbrojony w wielkie okulary, kryła całkiem prawie w kielichu lilii, a szerokie trawy o srebrnych brzegach gładziła dłonią, jakby to były dzieci ukochane, wciąż wołając.

— Aj! aj! jakie to piękne! a jak to pachnie! a jak to błyszczy!…

I trudno-by rozpoznać, które z dwojga tych istot, dziecię czy babka, cieszyło się namiętniej temi arcydziełami natury, co zajaśniały nagle w ciemnem i dusznem ich miejskiem więzieniu, tym błyskiem zbytku, który rozświecił przed nimi — mrok nędzy. Cieszyli się oboje naiwnie, głośno, ale uciecha dziecka dłuższą była. Chaita po kwadransie poczęła głową trząść smutnie jakoś, westchnęła.

— Kiedy ja byłam młoda — szepnęła — i długo potem o czemś szeptała, głową trzęsła, wzdychała, a Chaimek siedział w kątku na pierzynce, opowiadał babce o pięknej pani, o sposobie, w jaki kwiaty od niej otrzymał i całował od chwili do chwili róże i lilie. Lecz babka po wielkiej radości posmutniała, a wśród nocy budziła się, stękała, wzdychała i słyszała, jak w ciemnościach, głosik dziecinny, z dźwiękiem prośby wymówił przez sen: „Daj kwiatek!”.

Chaimkowi śniła się kobieta w białej sukni i śniły się kwiaty; nie dziw, bo oddychał, owiany był cały ich wonią. Nocy tej, niby drugi Heliogabal, spał on na kwiatach. W obawie, aby mu gdzie nie zginęły, włożył je sobie pod poduszkę, pod biedną poduszeczkę, powleczoną sinem płócienkiem.

Bolesne obudzenie! Nazajutrz Chaita, odmawiając, jak zwykle, o wschodzie dnia poranne modlitwy, usłyszała za sobą głośne szlochania. Odwróciła się, i oto jaki obraz przedstawił się jej oczom.

Na wiązce słomy, przykrytej cienką pierzynką, siedział Chaimek z włosami wśród snu rozczochranymi, a kolana jego, przykryte starą koszuliną, i drobne nagie stopy osypane były trupami kwiatów. Otworzywszy oczy ze snu, sięgnął wnet pod poduszkę i wydobył skarby swe, lecz w jakimże stanie! Atłasowe liście lilii zżółkłe były i porozdzierane, róże, na-pół ogołocone z koron, sterczały uwiędłemi łodygami, szerokie zielone trawy zmieniły się do niepoznania… Nie były to już kwiaty, lecz słabe o nich zaledwie wspomnienia, Chaimek z obwisłemi rękoma patrzał na nie i płakał, szlochając głośno. Daremnie pocieszała go babka, to znowu łajała, grożąc, że go rózgą wybije… Chaimek, nie słyszał nic i nie widział! Łzy duże, rzęsiste, strumieniem lały się mu z oczu i, spadając na uwiędłe kwiaty, skrapiały je obfitą rosą. Jedna tam była tylko gałęź niezapominajek,.

która zachowam jeszcze trochę świeżości i barwy. Błękitne gwiazdki ze złotemi oczyma zdawały się łagodnie patrzeć na płaczącego chłopczynę…

Był raz wieczór jesienny i smutny. Za okienkiem izdebki Chaity po wązkiem podwórku, z żałosnem gwizdaniem przelatywały wichry, a gdy umilkły na chwilę, słychać było szmer deszczu, spadającego na kamienie bruku. Chaita leżała na łóżku, stękała i wzdychała. Wązki promień lampki migotał po twarzy śpiącego obok niej Chaimka, a ona w twarz tę wlepiła nieruchome oczy i, według zwyczaju swego, półgłosem do siebie mówiła:

— Oj! biedne, nieszczęśliwe ty moje dziecię, co z tobą stanie się, kiedy dusza moja rozwód weźmie z mojem ciałem! Co z tobą będzie, kiedy Przedwieczny zawoła duszę moją, aby szła ztąd i połączyła się w światłości jego z duszami matki mojej i ojca mego, męża mego Lejby i brata mego Abrahama, dwóch synów moich i kochanej córki mojej Małki? A co ja Małce mojej powiem, kiedy ona mię na tamtym świecie zapyta się: Matulu, co ty zrobiłaś z małym synkiem moim, Chaimkiem? czy ty zostawiłaś tam przy nim kogo, kto chleb w usta jego, a rozum w jego głowę wkładać będzie? Jak ona mię tak zapyta się, ja z wielkiego wstydu oczu na nią, na moją kochaną Matkę, podnieść nie będę mogła, i tylko cała łzami zaleję się, bo miłego synka jej, Chaimka, ja samego jednego na tym świecie zostawię… On tak mały i żadnej rady sobie dać jeszcze nie może… U niego ręce takie małe, że on sobie niemi nic nie zapracuje, a głowa taka głupia, że będzie go do złych rzeczy, do wielkich nieszczęść prowadzić! Oj! biedna, nieszczęśliwa głowa moja!…

— Tak rozmyślała i wyrzekała Chaita. Wieczoru tego myślała o śmierci, bo na świecie smutno było i ciemno, wichry żałośnie jęczały, a ją bolały kości i bolała głowa, żółtą chustką owiązana, i koło serca tak się jej jakoś robiło boleśnie, iż myślała, że z każdem odetchnieniem cząstka duszy jej ulatuje z jej ciała. Przytem srogich od dni kilku doświadczyła zgryzot. Czy to, że sił niedostawało jej do gorliwych zachodów, czy, że rywalka jej, Jenta, jako młodsza i zdrowsza, w targu i na śmietniskach ją wyprzedzała, od tygodnia może nie zarobiła nic prawie. Już nawet parę razy otwarcie powiedziała Chaimkowi: Nu, wyproś dziś tam u puryców kilka groszy.

Wieczór był już późny i dawno pora było rozebrać się i wsunąć pod pierzynę; ale stara babka leżała w ubraniu i długo mruczała półgłosem, oczu nie spuszczając z twarzy śpiącego wnuka. Potem podniosła się z ciężkością, narzuciła na głowę i plecy dziurawą chustkę i, nie zważając ani na ciemność nocną, ani na deszcz i wicher, wyszła z izdebki. Zgarbiona, z ręką wyciągniętą naprzód, wśród fal deszczowych, które uderzały jej w twarz i przenikały dziurawą odzież, przebywała kręte dziedzińczyki i wązkie uliczki. Stopy jej usuwały się co chwila z ostrych kamieni, albo zapadały w głębokie kałuże, szła bardzo powoli. Doszła nakoniec do celu wędrówki, i wsunąwszy się w ciemną sionkę nizkiego domowstwa, zastukała do drzwi, które znalazła omackiem.

— Kto tam? — zapytał z wewnątrz głos męzki. Chaita z cicha wymówiła swe imię.

— Wejdź!

Izba, do której Chaita weszła, dość obszerną była, ale ubogą. W głębi jej, na prostym stołku, przed stołem, na którym leżała wielka, rozwarta księga, siedział człowiek, w długiem do ziemi, wyszarzanem ubraniu, z obliczem ciemnem i całkowicie prawie obrosłem ciemnemi włosy. Człowiek ten wczytywał się w księgę z wielkiem snadź wytężeniem władz duchowych, bo, gdy podniósł wzrok na wchodzącą kobietę, źrenice jego omglone były, jak bywa u tych, którzy z trudnością oderwać się mogą od przedmiotu swych myśli. Nie rozgniewał się jednak, że mu przeszkodzono w zajęciu, i łagodnym głosem zapytał:

— Czego przychodzicie do mnie o tak późnej porze? czy stało się u was jakie nieszczęście?

— Odkąd opuściłam dom moich rodziców, nieszczęście stało się towarzyszem wszystkich dni moich — odszepnęła kobieta.

— Taką widać jest wola Przedwiecznego — surowiej nieco odparł mężczyzna i zapytał: — Czego chcecie odemnie?

Chaita pochyliła się i pochwyciwszy ciemną jego rękę, do ust swoich ją przyłożyła.

— Rebe! — rzekła — ja przyszłam prosić cię za wnuka mego, za małe niewinne dziecko, które może bardzo nieszczęśliwem stać się, jeżeli ty nie ulitujesz się nad niem!

Tu rozpowiadać zaczęła o troskach i niepokojach, któremi napełniał ją przyszły los dziecka.

— Rebe — mówiła u końca mowy swej — ja przed tobą serce moje otworzę. Wielki ja grzech popełniłam, sama dziecko to żebractwa uczyłam… Rebe! niech twoje oko z gniewem na mnie nie patrzy… mnie ciężko źyć.. Ale ja o dziecko to w wielkim strachu jestem. Ono nauczyło się żebrać, a nauka to zła jest… ona prowadzić może do tego, że on będzie kraść! Aj! aj! Rebe! ja tego nie chcę! ja tego bardzo boję się!

I zaczęła w istocie trząść się na całem ciele, jak gdyby miała febrę.

— Rebe! ja grzech nie jeden mam na sumieniu mojem! Zdarzało się, że łachman nędzny ja za dobry sprzedam, a kupując rzecz dobrą, zapłaciłam za nią, jak za nędzny łachman. Zdarzało się, że ja oczom ludzkim pokazywałam towar mój z tej strony, z której on cały był, a tę stronę, która była dziurawą, chowałam, jak mogłam! Zdarzało się, że ja dla Jenty, tej, co także łachmanami handluje, wielką zazdrość i nienawiść w sercu mojem miałam, kłóciłam się i biłam z nią o lichy zarobek! Widzisz ty, Rebe, że ja przed tobą cale serce moje otwieram, ale ty nie patrz na mnie za to, co ja zrobiłam, z gniewem i pogardą, bo… bo mnie tak ciężko źyć!… Ale ty, Rebe, pomyśl sobie, że ja nie chcę, żeby Chaimek mój musiał tak grzeszyć, jak ja grzeszyłam! ja tego bardzo boję się! Ulituj ty się nad małem, niewinnem dzieckiem! Ono takie piękne i takie rozumne i takie jeszcze małe! Weź ty, Rebe, wnuka mego pod opiekę swoją, jak tyle już dzieci biednych nieraz brałeś! Zrób ty tak, żeby on mógł uczyć się i rozum do swojej głowy brać, i żeby, jak dusza moja rozwiedzie się z ciałem, ustom jego kawałka chleba nie zbrakło! Ty dobry jesteś, Rebe, nad biednymi ludźmi litujesz się zawsze! Miłosierdzie twoje, tak jak mądrość twoja, na cały świat słynie! Niechże i ja znajdę łaskę w oczach twoich i litość w twem sercu! Drżącej mowy starej kobiety Rebe słuchał w milczeniu, z uwagą. Myślał potem chwilę, aż rzekł:

— Bądź ty spokojną! ja prośbę twoją spełnię i wnukiem twoim zaopiekuję się! Ja go do domu mego wezmę, składkę na niego zbiorę, do Talmud Tory posyłać i sam go uczyć będę!

Twarz Chaity, zbolała i błagalna przed chwilą, zajaśniała radością i wdzięcznością niewypowiedzianą. Zapłakała głośno.

— Czegoż płaczesz? — zapytał Rebe.

— O, Rebe! przebacz ty moim łzom! głupie to są łzy, ale rzucają się one z serca mego do oczu moich, i ja ich zatrzymać w sobie nie mogę. Jak ty Chaimka mego do domu swego weźmiesz, rozstanę się z dzieckiem mojem… Niema u mnie nikogo na świecie całym, tylko jest on jeden… Ja i on, żyliśmy do tego czasu, jak te dwie krople wody, które wiatr rzuci na piasek, i które ciągle na siebie patrzą. Jak ty, Rebe, Chaimka mego do domu swego weźmiesz, zostanę się ja bez niego, jak oko bez źrenicy, jak ciało bez duszy. Pozwól ty, Rebe, żebym przynajmniej często do domu twego przychodziła i, na niego patrząc, pocieszała stare oczy moje…

Nazajutrz do izdebki Chaity wszedł Reb Nochim, i wziąwszy za rękę strwożonego i płaczącego Chaimka, zaprowadził go do domu swego.

Kimże jest Reb Nochim? Reb Nochim słynie szeroko wśród izraelskiego plebsu z uczoności, pobożności i miłosierdzia. Talmudystą jest biegłym wielce i naukę kabały studyuje z niezmordowaną pracowitością. Powiadają niektórzy, iż dla oczu jego nic niema skrytego na niebie i ziemi, ale ja o tem z pewnością twierdzić nie mogę. Wielkiej litości jego za to mam dowody niezbite, bo czyny jej i następstwa widziałam nieraz przed własnemi oczyma. Widziałam nieraz dzieci izraelskie, ubogie, obdarte, głodne, które gromadami całemi przygarniał on ku sobie; widziałam starców niedołężnych, zgarbionych, którym ramię swe za podporę dawał… Ale o tem mówić nie pora… Wspomnę tylko o tym rysie usposobień Rebe Nochima, który wywrzeć może, jak mi się zdaje, silny wpływ na przyszłe ukształcenie moralne i umysłowe Chaimka. Reb Nochim, oprócz hebrajskiego języka i pospolitego żydowskiego żargonu, żadnej innej mowy, ani wyrazu jednego nie rozumie i nie wymówił nigdy. Pogrążony całkiem w studyach religijnych, w badaniu szczególniej tajemnic kabały, nad któremi praca, wierzajcie państwo, żartem wcale nie jest, nie miał może czasu wyuczyć się języka kraju, który dla prapra-dziadów jego był już krajem rodzinnym. Przypuszczam jednak, że oprócz braku czasu, nieumiejętność ta Rebe Nochima posiada jedną jeszcze przyczynę…

Może jednak te lilie białe, na których przespał Chaimek noc jedną, może te niezabudki, które błękitnem wejrzeniem zdawały się mu mówić: „pamiętaj!”…

… Chaimek mieszka u Rebe Nochima i uczęszcza do TalmudTory, ale wieczorami Reb Nochim często sam go naucza. Prowadzi on z dzieckiem długie rozmowy, opowiada mu wiele historyj, zaczerpniętych ze świętych ksiąg Izraela, a ofiara to niemała, gdyż rozmowy te zabierają mu czas drogi, odrywając go od ulubionych studyów i modłów. Ale czegoż Reb Nochim nie uczyni, gdy widzi, że ktoś biedny potrzebuje pomocy jego, albo, że w jakiemś malutkiem sercu wzniecić może wielką miłość dla izraelskiego ludu i wiary jego!

Onegdaj wieczorem Reb Nochim nauczał Chaimka. Siedzieli obaj w nizkiej szarej izbie, jeden naprzeciw drugiego; mąż z ciemną twarzą i gęstym zarostem wspierał łokieć na stole a rękę podnosił w górę; dziecię, z okrągłą, pojętną twarzyczką siedziało na wysokim stołku, z nogami w powietrzu, z drobnemi rękoma splecionemi na stole, wyprostowane, uważne, z dwojgiem wielkich oczu utkwionych w oblicze mistrza.

Reb Nochim jest mistykiem. Wierzy on we wszystkie nadprzyrodzone jestestwa, o których opowiadają księgi, lecz dla niektórych aniołów szczególnie serce jego goreje miłością tkliwą. Miłością tą chce on podzielić się ze swym uczniem. Opowiada mu o aniele Sandalfonie, który, stojąc w niebieskich wrotach, pochwytuje modlitwy, lecące z ziemi do nieba, zmienia je w kwiaty przedziwnej piękności, i splata z nich wieńce, które składa u stóp Jehowy.

Chaimek słuchał o aniele modlitwy z zachwyceniem niezmiernem, i jakby ujrzeć go zapragnął, podniósł w górę oczy. Wtedy, nagle, przed wyobraźnią jego stanęła kobieta w białej sukni, ujrzana kiedyś na bulwarze miejskim; zobaczył schylającą się ku niemu twarz jej łagodną, ze srebrzyście połyskującem okiem i, zapatrzony wysoko, głośno, z uśmiechem wymówił:

— Daj kwiatek!

Rebe Nochima zdziwiły bardzo nieznane mu wyrazy, które wymówiło dziecię…