Do granicy

Zaparli chałupę
I befel gwoździem do wrótni przybili.
Więc dzieciąteczka zgarnęłam na kupę,
A to najmłodsze, co płacze i kwili
Jak ten wróbelek, dźwignęłam na ręce
I tak powiodłam to stadko jagnięce
W świat, gdzie poniosą oczy…

Patrzę — z dachu
Jaskółka drobna za nami wyleci,
A że nie miała od ludzi przestrachu,
Więc się z szczebiotem poniesie nad dzieci,
Jakby żegnając właśnie… A był ranek
Zimny i wiatr nam zawiewał do kości,
A słońce tlało jak lichy kaganek;
Tak już sam Pan Bóg uskąpił jasności
Na oną drogę smętną…

Szłyśmy razem,
Kobiety z dziećmi żałosną gromadą;
Za nami, pobok, strażnicy precz jadą
I klną, i dziatwę drobną biją płazem,
Nagląc do drogi…

Byłaż to godzina!…
Rodząca bólów swoich zapomina;
Ale mnie owej nie zapomnieć chwili,
Kiedy nas żywym murem otoczyli
I z trzech stron świata — zamknęli nas ścianą
Łbów końskich, białą parskających pianą…
Za nami wioski nasze i sadyby,
Pola, ogrody, pasieki i łąki —
A my tu gnani, jako te skowronki
Z gniazd wyrzucone albo z wody ryby…
Jezu Ty Chryste…

Odwrócę ja głowę,
Żeby raz jeszcze popatrzeć na oną
Chatę, obórkę, na sady wiśniowe,
Na wdowią rolę, trójpotem zroszoną…
A ta mi strzecha stanęła, jak złota,
W oczach, a na niej dwa gołębie siwe,
Jakby ze srebra…. A wszystko, od płota
Aż do żurawia, co moknie w studzience,
Wydało mi się, jakby było żywe
I jakby do mnie wyciągało ręce…
Patrzę ja pilnie, aż moja Bielicha,
Moja krowina, com ją zaprzedała,
Stoi a ryczy… A choć w trawie stała,
Nie posięgnęła się przecież do jadła,
Tylko za nami patrzy się a wzdycha,
Właśnie jak człowiek…

Dziw, żem tam nie padła,
Taka mnie żałość zdjęła!… Wszystko moje
Tam się zostało, a ja tu przed siebie,
Jako gąseczki, dzieciątek tych troje
Zaganiająca, o głodnym szłam chlebie
Między tych matek żałosnym narodem…
A one liche sieroty nie wiedzą,
Ze już ostatni to kąseczek chleba,
Co go z zagona osiadłego jedzą,
Z własnego ziarna, spod własnego nieba…
Tylko najstarszy, co w kupce szedł przodem
I niósł na kiju ojcowską sukmanę,
Miał liczko, jakby czegoś zadumane,
I oczy, jakby we łzach pływające,
Ile się razy obrócił na słońce…

A bliżej koło mnie
Szła gadająca z sobą nieprzytomnie
Staruszka, jako ta turkawka siwa,
Trzęsąca głową, ślepa, ledwo żywa
I drogi sobie kijem szukająca,
I jak osiki listek cała drżąca…
Więc że jej stare nie służyły nogi
I zostawała w tyle za innemi,
Popchnął ją żołnierz… Upadła wśród drogi,
A gdy ją ludzie podnieśli, na ziemi
Tak odcisnęło się jej wyschłe ciało,
Jak w Weroniki chuście, i zostało
Jak pieczęć krzywdy naszej, przyłożona —
Pod okiem Boga — do ziemi tej łona.
Jak kamień ciężkie, jak węgiel gorące
Było dzieciątko na rękach mych śpiące.
A tu ni stanąć, ni siąść, choć pod miedzą,
Choć na kamieniu, jako pliszki siedzą
Albo jak kawki w polu…

«Dalej! Dalej!…»
Aż nas na rozstaj pod wieczór przygnali.
A na rozstaju był krzyż. Więc się ono
Niewiasty z płaczem do niego rzuciły…
A gwiazdy wzeszły na niebo czerwone,
Jak krwawe Boże łzy — i tak świeciły.
…O Utajony na krzyżu, o Chryste!
Najlichszej muszce naznaczysz uchronę
I ptaki wracasz na drzewa ojczyste,
A nasze gniazda zburzone?…

O Utajony na krzyżu, o Panie!
Mróweczkę strzeżesz w mrówczanym jej gmachu
I liszce w norze obierasz mieszkanie,
A nasze głowy bez dachu?
O Utajony na niebie i ziemi!
Ty wiosną domki budujesz ślimacze…
Myż tylko sami, pomiędzy wszystkiemi.
Mamy być wieczni tułacze?…

Ustał płacz niewiast i tylko się z cicha
Tu, owdzie łkanie stłumione zaniesie,
A las w oddali to szumi, to wzdycha,
A wicher jęczy i wyje po lesie…
W mchu utuliłam zziębnięte dzieciny,
W nieboszczykową odziawszy sukmanę.
Ale najmłodszy nie spał, a był siny,
Oczy otwarte miał i jakby szklane
I po powietrzu rączkami się chwytał,
Do domu wołał i o coś się pytał…
A już od rana plątało się przy mnie,
Drżące w chustczynie nędznej na tym zimnie,
Dziewczątko drobne, może siedmiolatka.
Więc rzekę do niej: «A gdzież twoja matka?»
«Pomarli matuś!» odrzecze mi na to.
«A ojciec?» «Tato? Pomarli i tato!…»
«Cóż ty tu robisz?» «A mnie wypędzili,
Precz mi kazali bieżeć za innemi…»
I jak to kurczę głowinę pochyli
Na bok, i do snu skuli się. na ziemi…
Więc ją fartuchem okryłam i wstałam,
I patrząc na to sieroctwo — nie spałam.

Trzy dni my takie i trzy mieli noce.
Gwiazdy nas kładły i gwiazdy budziły…
A ze mnie wyszły ostatnie już moce
I duch, i wszystkie ze mnie wyszły siły,
Com je dobyła z siebie niosąc dzieci,
Jedno po drugim przez dwa dni i trzeci…
A było ich już, jako w koniczynie
Onych listeczków — trojgo… A ten czwarty
Zastygł mi w ręku i poszedł w olszynie
Cudzej pod krzyżem odprawować warty
I czekać, aż mu pióreczka odrosną,
Żeby do domu zaś odlecieć wiosną,
Jako ten gołąb, co nie chce od strzechy
Odstać, a indziej zażywać pociechy…
W białym on piasku bez trumienki leży,
Na cudzej miedzy i leśnej rubieży,
I tylko po nim rozchodnik ten pnie się,
I ta kukułka mu kuka po lesie…

Krwawymi łuny wschodziło nam rano
U tej granicy, do której nas gnano.
A choć nas rosy przejadły ziębiące,
Nikt się nie cieszył, że wschodzi to słońce,
Które nam obce i zimne się zdało,
Gdy tak na nędzę naszą patrząc — wstało.
Pokulbaczyły swoje konie straże
I znów nas innym strażnikom oddały.
A teraz wrócę tam, gdzie są cmentarze
Zamiast tych wiosek naszych, co się śmiały
Białością domostw i sadów zielenią…
A dziś sczernieją od łez i tak zmienią
Tę jasność swoją od klątw, co tam lecą,
Że nie rozśmieją się już, nie rozkwiecą,
I będą stały przed Bogiem — jak groby,
Pełne tej krzywdy naszej i żałoby…

A teraz, choć dzień, jest mi w oczach ciemno.
I nie wiem sama, czy ten świat przede mną
Będzie mi kiedy ojczyzną i domem…
A jestem dzisiaj porażona gromem
I oderwana od piersi tej ziemi,
Co mnie zbożami karmiła swojemi
I słońcem swoim cieszyła mi duszę…

Ach, to wiem, że tu żyć i cierpieć muszę…