Bracie Ludwiku, módl się gorąco,
A podnieś ducha wysoko;
Na trzeźwe myśli — na czyste oko
Witajmy prawdę świecącą.
Podwoje wiedzy już otworzyła,
Z miesięcznej wyszła topieli,
Już jest na ziemi, już się zjawiła,
Myśmy ją pierwsi ujrzeli.
Świat nam duchowy stanął otworem,
Widzim, skąd moce te biegą,
Które tu snem są, albo upiorem,
Lub ogniem Ducha Świętego.
Widzim i cali drzym przerażeni,
Gdy nam widzenie ukaże
Powietrze puste, pełne płomieni,
W szkłach wichru lecące twarze.
A cóż, gdy duchy, które przed Panem
Są prawie niczym i ciszą,
Tu nam wybuchną spod gór wulkanem,
Albo miastami kołyszą?
Cóż, gdy te burze, którymi szklanna
Otchłań się morza porusza,
My widzim w duchu? — Krzyczymy: Hosanna!
Hosanna! żyje już dusza!
Nad wszystkie świata wzleciał szatany
Ocknięty — ze łzą u powiek,
Jeden w ojczyźnie rozmiłowany,
Cierpiący nędzarz i człowiek.
I trwa na skrzydłach swoich cierpliwie,
Słysząc sąd o globach nocnych,
Które karane są sprawiedliwie,
Bo są dziełem nas — duchów wszechmocnych.
Nieśmiertelność i Wszechmocność!
Oto dwa nowe żywioły.
Dotąd cielesnych czynów bezowocność
Wyżarła ducha stodoły,
Świat był bez plonu — lecz teraz manna
Nową przywraca mu dzielność:
Wszechmocność i Nieśmiertelność!
Hosanna Panu! Hosanna!
Przez nie świat uwiązany do girlandy globów,
Które czas zachwyceniem miłości pożarły,
Przez nie — słońca nie umarły;
Przez nie już nie będzie grobów,
Ciało nie uzna skażenia,
Bo już je duch na wieczno-trwanie rozpromienia.
A ty rozrzuć twoją glinę,
Nieszczęsna formo człowieka!
Już zamieniasz się w ruinę.
Próżno cię piękności twoje
Jak pasożytne powoje,
Próżno cię mgła cudowną szatą przyobleka,
Próżno cię ręka przychylna
Stroi — stroisz ty żałobna,
Niedołężna — zamogilna;
A choćbyś była podobna
Jowiszowi z brwią zmarszczoną,
Mgłami idejskimi srebrna,
Nakryta gromów koroną:
Próżno! — już niepotrzebna —
Już do piękności zjawionych
Nie wejdziesz na eter lżejszy,
Bo najmniejszy z odrodzonych
Świętszy niż ty — i piękniejszy.
Lecz w jakimże biednym żłobie
Położym, o mój Ludwiku,
Te dzieciąteczko na grobie,
Na ojczyzny mogilniku
Zrodzone? Czy go nam ptacy
Wykarmią? Czy jeszcze łzy nasze?…
Ileż wieków! ile pracy!
I starań Bóg nam poruczy!
Kto je tęczami opasze?
Wyniańczy — chodzić nauczy? —
Kto poda mądrości czaszę?
Kto mu będzie pierwszym sługą,
Ojcem — Kto otworzy ręce?…
Jak długo jeszcze! jak długo!
Popędy świata zwierzęce
Zepchną glob na dawne tory,
Iść nie pozwolą za blaskiem?
Jak długo! krwią okryte na świecie aktory
Będą witane oklaskiem?
Do pracy! a więc do pracy!
Wy, co mi jesteście bracią,
Duchy słoneczne, Polacy!
Najwyższą was inkantacją,
Najwyższą — własnym Aniołem
Na Nieśmiertelność zakląłem.
Oto miesiąc wschodzi blady
Nad Polską — cały już nowy;
Jak dawna lampa Hellady,
Jak obraz Rafaelowy,
Pełny i srebrnego łona.
W nim piękność stoi wsłowiona.
Kolor wzięty — ton zdobyty.
Teraz co? — Dalej w błękity
Pracować na całą wieczność!…
Otwarta dla duchów droga,
Skrzydła mamy — dalej w Boga
Po dar ostatni — słoneczność!
A patrzcie! Tak jak orlice
Patrzcie na dolinę z góry:
Oto dziesiątek chmury,
Oto są globu dziedzice.
Każdy za bańką formy, która oczy mami
Ozwierciadlona form wizerunkami,
Leci z pradziadem i dziatwą,
Głupi i śmieszny na poły…
O! jak łatwo! o! jak łatwo!
Wam, co jesteście Anioły,
Zarządzić tą gromadą — ich ruchem — pośpiechem,
Zdjąć im ich ciężar ze skroni!
Miecza na to nie potrzeba,
Ani piekła, ani nieba.
Miłością dosyć — uśmiechem. —
Patrzcie tylko — jacy oni!
Patrzcie tylko — co je bawi!
Patrzcie jacy są ciekawi!
Jak patrzą w każdą foremkę,
W każdą dziurę oczy włożą;
Każdy proszek biorą w rękę,
Ważą — probują czy stworzą;
Cieszą się, że piorun pali,
Że gwiazda na czas przychodzi.
Patrzcie! — starzy już i młodzi
Gdy na ojczyznę spojrzą oczy Lolki,
Karmione złotem i tęczową czczością,
Niechajże patrzą tak, jak oczy Polki,
Spokojnie — ale z ogniem i z miłością.
Jeśli je patrzeć na hańbę przymuszą
I na lud, który tam w łańcuchach pędzą:
Niechaj te oczy łzami się zaprószą,
Lecz niech się nigdy nie zamkną przed nędzą.
Kiedy z tych oczu łez opadnie rosa,
A ludzie dobrzy będą w nie patrzali:
Pokaż im w oczach otwartych niebiosa
Aż do błękitu dusz — i jeszcze dalej…
Gdy przyjdą wieszcze porwać naród z trumny
I rzucić w ogień tych, co skry się boją:
Z oczu rzuć takie dwie światła kolumny,
Jak ognie, które na wulkanach stoją.
Wtenczas ja, widząc te łzy i wulkany,
Powiem i w rymy to włożę królewskie:
Że choć widziałem w oczach cztery zmiany,
Prawdziwie Lolka ma oczy niebieskie.
Paryż, d. 14 marca 1844.