Do Walentego Pomiana Z.

I
Zaledwo się myśl tego wydawnictwa wszczęła,
Pytasz mię, jak? je nazwać – Pisma, albo Dzieła?
Jakbyś dla obu nazwisk tajemne miał wstręty –
Pojmuję to, i wraz Ci odpowiem, Walenty!
A naprzód, gdyby na myśl przyszło księgarzowi
Zebrać regestra, listy, notatki i kwity,
Którymi Voltaire (lubo pisarz znamienity)
Zaszczepić usiłował swemu powiatowi
Rękodzielnię-zegarków* – o! powiem Ci szczerze,
Iż książkę stąd powstałą, że taką Agendę
Zwałbym Dziełem i więcej: że jest dziełem, wierzę –
Niż mnóstwo innych, których i zwać tu nie będę.
Tak samo: nie tragedie rozwlekłe Byrona
Dziełami jego nazwałbym, lecz te namiętne
Powiastki greckie, których nić u jego łona
Snowała się, a strofy ulatały smętne,
Jak duchy, którym wcieleń czas odmówił chyży;
I płaczą, że nie były armii-biuletynem:
Kochankiem, bohaterem, męczennikiem – czynem;
Że czas skąpił im gwoździ i drzewa do krzyży…
Jakkolwiek co innego z tragedią Shakespeare’a:
Dramy jego są dzieła; i u Danta niemniej
Pieśń dziełem jest na pozór całej i przyjemniej
Zamknięta i dzwoniąca rytmem w krąg jak sfera.
Owszem: im większy sztukmistrz, tym słowo a dzieło
Bliżej się (nie w bliźnięcy) w trzeźwy uścisk wzięło
I jedno znasza drugie, posiłkując wzajem,
Jak prawo – gdy przekwitnie ludu obyczajem.
Zwij więc, jak chcesz? – Współczesność minie niestateczna,
Lecz nie ominie przyszłość: Korektorka-Wieczna!…
* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *

Powiem Ci tylko, ani ukryć się poważę,
Co myślę, gdy wyrzecze kto słowo: poeta!
Im zdaje się, że dziewięć panien kałamarze
Noszą mu, a warkocze każdej jak kometa,
A wzrok jak? nieba lazur lub noc południowa –
Szaty jak? obłok, poszept jak? mgła porankowa.
Że jaw, że jawu złoty wół i lew miedziany
I że niedoperz-dziejów, którego wciąż głowa
Dysze, a tułów bywa co wiek wypchany,
Że płowy lampart, tudzież innych bestyj stado
Mijają go! – że łacno do stóp mu się kładą…
Więc czoło wieszcza – taką otoczone szczwalnią –
Są, którzy chłodzić radzi słowem przyzwoitym,
I myślą, że sprostują Cię i u-realnią,
A Ty – przy owém cierpiąc – cierpisz jeszcze przy tém

Jakoż gdyby Mickiewicz po owych już wstrętach
Za-panowawszy, gdyby nie zostawił wieści
O krytykach warszawskich i recenzentach,
Niejeden dziś z objętych w pisma tegoż treści,
Niejeden z onych, którzy żółć mu nieśli zgniłą
Przeczyłby: „jako żywo (mówiąc) tak nie było,
Wcale nie! – uczciliśmy poetę, aż miło!
I żaden wiersz Adama, boleścią wyparty,
Nie spotworzył się, prawdę zapisując w karty;
Ni gdzie w poety szale ulgi szukał człowiek;
Czytelnik to połyka, odkupuje to… wiek.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie! – wcale grzechu tego nie mamy na sobie;
Składka jest – jest i posąg – i kwiaty na grobie”
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podobnie Juliusz, gdyby w Beniowskim lub w owych
Feullies-vilantes nie zostawił o współczesnych śladu,
Że nie on, owi raczej przy zmysłach niezdrowych
Będąc, nadziei jednej szukali – z nieładu!
Aż po niemałej trudów i bolów kolei
Przypomnieli nareszcie… potrzebę-idei! –
Czy mniemasz? że ciż sami dziś by nie głosili:
„Jako żywo!! – mniej więcej Juliuszaśmy czcili!”
Również – gdy mam już prawdę mówić tym ichmościom –
Zgon Zygmunta toż winien Polskim Wiadomościom;
Inaczej bowiem: „Owszem! – rzekliby – przy zgonie
Czuliśmy blask, co jego usłoneczniał skronie,
Rok żałoby, jak Grecja – nosząc – po Byronie!
A kto by śmiał zaprzeczyć, byłby to już istny
Makiawel i demagog, i człowiek zawistny!”
Więc z tego – wniosek, ile? rzeczą jest poczciwą
Różę zwać różą, tudzież pokrzywę – pokrzywą.
Ani że głosić zdrajcą godzi się człowieka,
Który mówi: iż gwóźdź jest podobien do ćwieka.
I – w Chrystusowe wierząc szczerze człowieczeństwo,
Wielbi gwóźdź, wcale drugim nie rając męczeństwo,
Głosząc przy tym, iż śmierci zniknie z czasem skaza
Przez zwycięstwo, wszelako – że gwoździe… z żelaza!
Otóż – tych rzeczy wcale ubarwiać nieskory,
Marzyłem o powieści bynajmniej okaźnej,
A która działaby się prozaicznej pory,
Nie czasu fantastycznej doby, niewyraźnej;
Nie czasu świtów mgławych, czerwonych zachodów,
Co dziwne tła dla ludzi mają i narodów.
I chciałem właśnie owąże wykazać prozę,
Której się pisarz dotknąć uważa za zgrozę!
W pałace z tęcz, w tęcz szlaki wabiąc czytelnika,
By mu się świat tam zamknął, gdzie książkę zamyka…

Owszem więc, mój bohater: i jeden, i drugi
Wielkich nie czynią rzeczy, to zaś ich spotyka,
Co ludzi miernych albo małoznaczne sługi.
Homo-Quidam, z wejrzenia coś do ogrodnika
Podobny… (acz… przez łzawe oczy Magdaleny…
I Chrystus Pan nie większej wydawał się ceny,
Ani się jej jak Jowisz nagle stawił Stator,
Ani jak mąż wielmożny i rzymski senator).
To więc w nawiasie kładąc, dodać mam niewiele,
Jedno – iż do dziś jeszcze mądrość nasza cała
Składa się z greckiej, rzymskiej i tej, co w Kościele
(A która przez żydowski ród nam się dostała);
Zaś Artemidor Grek jest i Zofia – z Hellady,
Mag – z Izraela; młodzian? co upada blady
Pomiędzy tłumem – wszystko miał na bohatera!
Lecz prawdy chciał i – idąc za mistrzami w ślady –
Tuła się – i fatalność jakaś go obdziera.
Trud-współczucia zawodów nastręcza obficie:
Ten i ów, nim mu prawdę da, zabierze życie;
I – pięknym będąc – nie jest ukochan od onej,

Miękkością popsowanej, a rytmen natchnionej,
Która ma wiele z Grecji, lecz Perska tkanina,
Azjacki płaszcz – jak wężów obwija ją ślina.
– I, jakby nie czas już był na miłość, mój młodzian,
Wywróconego kosza kwiatami przyodzian,

Przypadkiem więc pogrzebion, jak zabit przypadkiem
W miejscu, gdzie go sprzeczności zawiodły przypadki,
Prawdy nie znając (lubo może jej był świadkiem),
Bohater! a za pole bitw cóż znalazł?… jatki!
Miałżeby to być przeto obraz pokolenia,
Co w wilię chrześcijańskiej prawdy objawienia,
Między zachodem greckiej i żydowskiej wiedzy,
Dziko rośnie i ginie jak zioło na miedzy,
A za patronów jeśli w niebiosach ma kogo,
To chyba rzezi ciosem duszki wypędzone
Z ciał, które żołdak rzymski popychał ostrogą,
– Przed-męczeńskie i w wieków wieki uwielbione.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

II
Tego, coś dotąd czytał, pisać miałem wstręty,
Przeto iż chemią trąci – trąci alembikiem;
I jest, jakobym w bajce handlował bydlęty,
Wołając: zapęd głupi nazywam tu dzikiem,
Wół? z rogi złoconymi? jest bursowy cielec;

Żołądek? – jest publiczność, doktryner? – widelec.
Któż by chciał tak wycinać w pień gaje majowe,
By widz leniwy, w stronę pozierając owę,
Coraz to nowszy przedmiot odbitym czuł w oku,
Nie domyślił się ruszyć – i umarł… w szlafroku!
Ale widziałeś! – ale dotknąłeś rękoma
Publiczności-prywatnej, ile? nieruchoma!…
I jako – z autorem gdyby który raczył
Współ nieco się u-trudzić – pierwej by z-rozpaczył,
Aż przyjdzie czas nie bardzo i wiele czekany –
Gdy jako za Shakespeare’a dni, iż był nieznany,
Wołano, z koni ciężkich zsiadając o mroku:
„Wiliam! potrzymaj strzemię!”- „A! z którego boku?”
„Cóż? będę z lewej strony zsiadał – czyś oszalał?
Nierozgarnięty chłopiec! lub wódką się zalał…”
I Shakespeare stąd – gdy stylu jasnego kryształy
Przejmie – Falstafów lepsze poda ideały!
I będzie postęp wielki w grubijaństwa stronę,
Jakkolwiek by je cudza słodziła ogłada,
Kupiony polor wdzięczył, guziczki złocone;
Ton obcy, który zawsze – czyj jest? – się wygada.
A skoro przez lat wiele cichości i nocy
Pisarz jaki zacniejsze poczucia rozbudzi:
I poczną drgać nasiona czy kamienie w procy?
Czy serca? ku wskrzeszeniu poruszonych ludzi;
I on, od niwy własnej wezwany poszeptem
Żywiołów: „jestem!” – rzecze, nazwą to konceptem.
A choćby rzekł: „Męczeństwo prawdy jest świadectwem,
Bez względu, czy toporem? krwią? czy jakim śledztwem?
Znaczone – czy? obelgi pogodnym prze-życiem” –
Katechistyczną nocję tę nazwą: odkryciem!
Jest bowiem męczennika palmy nadużyciem
Nie być wymalowanym z suchotniczą twarzą,
Na węglach, które – iż są gorejące – parzą!
(Indyjskie to – o ile boli; ile łudzi?
Francuskie; a o ile ułomne? – to ludzi!)

I koniec jest: że marność ta, pod dni ostatnie
Zygmunta – gdy rozrywał skrzydłami tę matnię,
Na wpół już ulatując; że ta powiatowość
W imię kapusty (rzeczy skądinąd wybornéj)
Pozwie go, iż pominął swoją narodowość,

Człekiem ? że był zanadto, że minął grunt orny,
Brzozy płaczące, bydła wracające trzody,
A szukał Polski kędyś pomiędzy narody,
Gdzieś – u Świętego Piotra grobu, lub w nowinie

Apokalipskiej… perły że rzucał……………………….

III
O! tak, o! tak, mój drogi… czas idzie… śmierć goni,
A któż zapłacze po nas – kto ? – oprócz Ironii.
Jedyna postać, którą wcale znałem żywą,
Pani wielka – i zawsze w coś ubrana krzywo –
Popioły ciche stopą lekką ruszająca,
Z warkoczem rudym, twarzą czerwoną miesiąca.
Ta jedna! . . . A cóż więcej Ci powiem na wstępie?
Oto, że w świat wchodziłem, gdy w największej sile
Poetów trzech (co właśnie zasnęli w mogile)
Śpiewało! – że milczałem – i znów pióro strzępię,
Jak kłos o sierpu ostrze; a powiedz mi, proszę,
Kto przy mnie jest, i fałsze wyrzuca macosze?
Owszem: quantumque reges delirant, Achivi
Plectuntur… i jest w błędzie, kto się temu dziwi.

Jako więc, w świata tego którejkolwiek stronie,
Na mchu jeśli w odludnym przylegniesz parowie,
Planeta Ci się zaraz pod Twe małe skronie
Zbiega – i czujesz globu kulę za wezgłowie –
Tak, mówię Ci, że skoro istota poety
Zebrać u piersi swoich nie umie z planety
Całego chóru ludzkich współ-łez i współ-jęków
Od ziemi do macicy tej najwyższych sęków,
Od karła do olbrzyma, od tego, co kona,
Do tego, co zawisnąć ma jutro u łona,
Zaiste, niech mię taki nie uczy, co? jasne,
A co ciemne? – on ledwo że wie, co przyjemne!
Bo jam nie deptał wszystkich mędrców i proroków,
Ale mię huśtał wicher, ssałem u obłoków
I czułem prochów atom na twarzy upadłéj.
Sfinksy znam, czerwieniły się skąd? czemu bladły…
Boga? – że znikający nam przez doskonałość –
Nie widziałem, zaprawdę – jak widzi się całość –
Alem był na przedmieściach w Jego Jeruzalem,
W wodzie obłoków krzyżem pławiąc się czerwonym,
Źwierzo-krzewowe psalmy mówiłem z koralem,
Z delfinem – pacierz, z orłem? – glorię – uskrzydlonym…
I właśnie, gdy rzecz wszczynam poziomego toru,
To nie przeto, ażebym sługą był wyboru,
Lecz że mię wciąż dolata trumny zatrzask nowéj.
Dziennik donosi: „Ten się struł, zabił się owy –
Pracował w Ossolińskich Księgozbiorze sporo,
Zbyt czuwał – konstytucję nie dość krzepił chorą…”
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Prawda! prawda! lecz jakżeż może być inaczej??
Skoro, na grobie każdym rozwartym z rozpaczy
Porzucawszy gałązki – zasłonicie przepaść,
Mówiąc: „Idź… uszczknij listek!” – ale… któż ci powie,
Że się załamie ziemia – i nie możesz nie paść
Nogą na obróconej ku niebiosom głowie –
Owszem – tę prawdy stronę uważając za rdzę –
Malowany samotrzask zastawią ci w rowie…
Na korzyść serca…
…sercem tym – szkołą tą – gardzę!