W jednym z pozagrobowych parków, uroczyście
Zamiecionym skrzydłami bezsennych aniołów
W cieniu drzew, co po ziemskich dziedziczą swe liście
Pożółkłe i zbyteczne — z duszą niby ołów
Ciężką, chociaż pozbytą życia nędz i lichot.
Na ławie marmurowej wysmukły Don Kichot
Siedzi dumając nad tym, że dumać nie warto.
I pośmiertnym spojrzeniem, co nie sięga dalej
Niźli dłoń rozmodlona, obrzuca głąb alej,
Gdzie ślad życia na piasku starannie zatarto.
Bóg darmo dłoń ku niemu wyciąga z pobliża,
Ażeby go powołać na wspólne biesiady
We mgle, którą anioły czyniąc znaki krzyża
Rozpraszają dla gościa. Gość niezłomnie blady
Usuwa się i stroni, i w pozgonnej ciszy
Udaje, że nie widzi nic i nic nie słyszy.
Niegdyś skrzydła wiatraków sen posłuszny wiośnie
Złocił mu w groźne miecze rycerskie orszaków,
A dzisiaj w dłoniach Boga podanych miłośnie
Widzi zdradliwe skrzydła ułudnych wiatraków
I — nieufny — uśmiechem szyderczym przesłania
Możliwość nowych błędów, snów i opętania.
I nie postrzega nawet, jak nagle — bezszmerny
Anioł do stóp mu składa purpurową różę
Przesłaną od Madonny na znak, że w lazurze
Pamięta o rycerzu, który był Jej wierny.
Lecz on, niegdyś na ziemi istny wzór rycerza,
Znieważając wysłańca i dawczynię daru,
Odwraca twarz od róży, bo już nie dowierza
Kwiatom, które posądza o przebiegłość czaru.
Biały anioł się schyla nad niewiary jeńcem
I całując go w czoło, przytłumionym głosem
Szepcze: «To także od Niej!…» I nagłym rumieńcem
Zapłoniony odlata. A rycerz ukosem
W ślad jego napowietrzny nieufnie spoziera
I zachwiany w niewierze, raz jeszcze umiera
Ową śmiercią, co wszelkim pocałunkom wzbrania
Budzić takich umarłych i w dniu zmartwychwstania!