PROLOG
W śniadym dymie i w chmurach ponad morzem wyrosłych jesienne słońce połyska.
W gęstej kurzawie, wyrzuconej ze stepu stratowanego przez kopyta tatarskich koni, mdłe światło gore.
Niezliczona ćma kruków, lecąca niby skrzydła czarnego anioła, napełniła szerokość niebieską i nad dzikim krąży polem.
Głuchy tętent oddaje ziemia sucha.
Daleki zgiełk niosą wiatry.
Prawica najjaśniejszego, najwielmożniejszego Osmana, Mekki i Medyny cesarza, siedem monarchii i cztery kąty świata trzymająca, podniosła chorągiew w stronach dalekich.
Wrzask trąby zagrzmiał nad morzem, między lądami. Ciemnolice, posępnookie ludy rzuciły Eufrates, Nil, Dunaj. Nad Archipelagu zielone morze, między Tracją i Azji wybrzeżem, ponad Cyklady, Sporady, Salaminę, Eubeę i Samotrace padło hasło. Z Kandii, Lemnos, Samos, Chios i Rodos uderzyli we wiosła galer greccy żeglarze, ku Bosforu dążąc cieśninie.
Z czarnej Kenii, znad kwiecistych grzęd Egiptu wyruszył Murzyn, fellach i Kopt.
Ze epickiej, skalistej pustyni, z suchych wąwozów puszczy libijskiej ciemny Arab pomyka.
Zza nagich gór, z łożysk wichru, spod bezchmurnego nieba, z okręgów suszy wiecznie płonącej wybiegł Beduin, szeroko-białym osłoniony burnusem.
Ze stron, których deszcz nie nawiedza, brnie pod barwistym ciężarem garbaty wielbłąd, porożysty bawół i pracowity muł.
Seciny wołów ciągną szczękającą armatę.
Niedościgły rumak pustyni, co cienia drzew nie widuje, depce pachnący mrok w bukowych lasach serbskiej płaniny, pławi się w zimnych nurtach Dunaju, rozwiera nozdrza, wciągając jesienny wiatr zza Dniestru, i w miękkich łęgach Prutu lękliwe stawia kopyto.
Lśni nad pochodem plemion pyłem okrytych połysk złotego proporca.
Równymi korpusy dążą upierzone odżagi janczarów. Błyska grot włóczni Persa, Kurda i Ormianina.
Albańczyk, Bułgar, Bośniak i Serb ściska w mściwej dłoni rusznicę, wecuje po nocy jatagan, handżar gotuje do ciosu.
Szepcąc modlitwę ku czci Allacha, zaprzysięga ku większej jego chwale przeszywać strzałą serca dzieci, z dymem puszczać ruskie i polskie wsie i do podwalin wyłamywać zamki po górach.
Sto kilkadziesiąt tysięcy cięciw czeka na strzałę.
Pożąda krwi zakrzywiona szabla, dżeryd-spisa, wielka włócznia i hak.
W pustce nocnej zanosi się daleko melodia dzika. Śmieje się w dal surma — kotły takt biją — żądzę mordu podjudza tołumbas, brzękadło, żele i flet.
Nastąpił dzień, gdy zsiadły się zgęstniałe chmury. Na paśmie gór, co od północy, zachodu i południa okrążają błonia cecorskie, zadymił się obóz turecki. Po prawej stronie mogiły odwiecznej stanął buńczuk wezyra Iskiender-paszy, rządcy Sylistrii i serdara Mołdawii.
Przednią strażą jazdy sułtańskiej dowodzi Chyzyr-pasza stary, Sarimsak, łakomca na czosnek.
Na prawym skrzydle zatknął znak Jussuf-pasza, Rumelii bejlerbej — Hussein-pasza — Muhammed, zwany Teriaki, opiumożerca, władca sandżaku Nikopolisu.
Na lewym skrzydle, po zboczach gór panujących nad Dęli doliną, zawisła sześćdziesięciotysięczna nawałnica rwaczów tatarskich, której rozkaz wydaje chan Krymu, Dżanibeg-Giraj.
Brat przy nim Kałgaj-sułtan, namiestnik chański. Diwlet-Giraj, potomek szczepu Dżyngis— chana -książę przy nim Nebrie-Giraj z plemienia Mansurogli i — straszliwy Kantemir-mirza, Krwawe Żelazo, do słonia wściekłego przyrównywany.
Dwa olbrzymie ramiona we sto kilkadziesiąt tysięcy żołnierza popod złowieszczymi skrzydłami kruków rozwarły się do uścisku.
Przeciw nim polskiego rycerstwa niespełna siedem tysięcy.
W zaszczycie dawnych, tak dwudziestopięcioletnich szańców i przekopów Zamoyskiego hetmana zaczajone błyszczą chorągwie.
Stanisław Koniecpolski, hetman polny, czyni w obozie rząd dzienny i dysponuje szyk w polu. On ma pod sobą skrzydło prawe.
Na czele wszystkiej siły skrzydła lewego trzyma dowództwa buzdygan Samuel książę
Koreckie, Pogoń odwieczną na tarczy noszący — w sercu niezgasłą żądzę tronu, Heremia Mohiły, hospodarów multańskich zięć. Panie nieustraszone — ów, co bez Rzeczypospolitej zezwolenia własną swą, korecką wojnę ottomańskiej potędze wydawał — nie polskim, lecz Michała Wiszniowieckim, Stefana Potockim, Jana Przerębskim hufcom hetmanił -dziesiątkami tysięcy trupa muzułmańskiego we dwudziestu bataliach zaścielał wołoskie pola -hospodara Aleksandrzyka, Domny Halżbiety Mohiłowej wdowy synaczka, sadzał na tron — pojmany w boju konał nieustraszenie w lochu stambulskim -junacko uchodził przez Raguzę, Sycylię, Neapol, Rzym…
Zakuty w żelazo, olbrzymi — czarne dziwowisko — piorun turecki — wywlekał znowu miecz na półksiężyc.
Nad kornetami niemieckiej rajtarii przewodzi Herman Denhof młodociany.
Roty piesze cudzoziemskie sprawia dziki, niesforny inflancki krzeczot-białozor, Wolmar Farensbach, wielkiego Jerzego, puszkarzów syn.
Wyszły na odwagę wojenną siły królewiąt.
Stefan Chmielecki — postrach tatarski — z synami: Adamem i Łukaszem prowadził ukrainnych pancernego znaku osiemset towarzysza.
Walenty Aleksander Kalinowski, kamieniecki starosta, wiódł cztery pełne chorągwie.
Mikołaj z Komarowa Struś halicki — Moskwy najezdnik i krwiożerca — stanął we trzysta kopij.
Mądry w radzie, mężny w boju, wytrwały w niedoli Marcin Kazanowski, podolski wojewoda, cztery husarskie chorągwie sprawia.
W obleczeniu gorąco złoconych blach harcuje przed swoimi wojewodzie bracławski, Mikołaj Potocki młody.
Janusz ze Sniatyna Tyszkiewicz czterysta szabel ma pod sobą.
Stanęli w strzemionach sławni rotmistrze. Jest Andrzej Karwicki i Jan Wąsowicz, Mikołaj Sienieński i Mikołaj Maliński — ponury, milczący, zły Odrzywolski Jan — siłacz nadobny,Aleksander Morsztyn, Aleksander Cetner i Jan Malecki.
Z prawej ręki, daleko za wałami ponad rzeką Żyżyją i błotnymi szuwary położył się obozowiskiem, a straże na prawo i na lewo wysunął Walenty Rogawski z trzynastoma stokonnymi rotami lisowskich straceńców.
Żelaza na nich nie ujrzeć, chyba pod końskimi kopyty, u lewego boku i na ramieniu. Wysokie z ich łbów golonych zwisają czapki, płaszcze opięte z szerokim kołnierzem chronią od dżdżu. Ciasne na nich, wielobarwne, na ziemiach dalekich wdziewane ubiory, juchtowe, mocno podkute buty.
Pokładając się na krótkim siodle puszczają w jaskółczy harc zwinne, lotne i rącze swe konie. A gdy raz czwałać poczną, ocieka krwią krzywa szabla, dzwoni cięciwa łuku, dymi się długa rusznica.
Twarze ich zgorzałe od wichru, co je chłostał między Lodowatym i Kaspijskim Morzem, między uralskimi i alpejskimi lodo zwałami w tysiącu bojów prochem odymione, wychudłe w pochodach przez Węgry, Czechy, Niemce, Lotaryngią, Szampanią, aż po Paryż.
W tyle obozu nad rzeką stoją kosze kozackie wolontariuszów zaporoskich młodego Chmielniczenki Bohdana. A Bohdan Chmielniczenko pogląda z dala, zadumany, w panów polskich zbroje, w ciurów obóz zgiełkliwy… Połyskują jego mołojców arkabuzy, guldynki i toruńskie muszkiety, janczarki w polach nadmorskich zdobyte, bandolety i nośne samopały. Dzwonią w jego obozie śpiewne bałabajki. Tęsknią do lotu strzał y w sajdaku. Równo z czołem pancernego szyku z prawej i lewej strony czyhają zasłony armaty złożonej z falkonetów, z hakownic, śmigownic i wozów.
Miała iść w bój z taborami wszystka armata. W każdym taborze pięćdziesiąt wozów we cztery rzędy. Między rzędami kapitana Trzebuchowskiego piechota po kilkaset żołnierza i draby pod kapitanem Almady. W czole każdego taboru, w tyle i z boków od pola po cztery działa. Cały regiment armaty dla strychowania pola boju miał pod sprawą zimny, sumienny a prawy Teofil Szemberg.
W głębi obozu tłoczyły się zbiorowiska ciurów, wielka liczba czeladzi, pachołków pańskich, hajductwa strzegącego luźnych i jucznych kani, drabów od juków i kolas, służby husarskich chorągwi i włóczęgów idących za wojną.
W pośrodku wojska, między synem Janem, hrubieszowskim starostą, synowcem Łukaszem kałuskim a Aleksandrem Bałłabanem winnickim, siostrzeńcem z żółkiewskiej krwi — orzeł— mogilnik, Rzeczypospolitej wojen i rada — Stefana króla żołnierz — hetman i kanclerz, sławy polskiej piastun, na oczu wszystkich w wysokiej cecorskiej krzepi… Kołpak na nim ciasny z czaplim pierzem, znacznie wydanym.
Wiatr pierze muska.
Lamparcia zwisa skóra z twardych karwaszów złocących ramiona. Nieruchoma buława — znak chwały polskiej, cnoty męskiej, przelanej od wieków krwi — na łęku siodła spoczywa. Grzeje się koń i niepokoi pod kanafacowym czaprakiem, pod siodłem srebrnostrzemiennym, w złoto oprawnym, drogimi wysadzonym kamieńmi. Wyciąga gibką szyję hetmański koń, co po dziedzińcu kniazia Groźnego Iwana, po Łobnem miejscu Borysa, u wrót dwuramiennej cerkwi Błażennego Wasyla srebrną dzwonił podkową. Czujnymi chrapy wciąga wiatr z obozowisk Skinderbaszynych lecący. . .
Dostojne czoło hetmańskie, ozdoba rasy, szedziwymi oplecione promieńmi, na załogę bezpieczeństwa ojczyzny z granic jej wyniesione, duma nad sprawą. Majestat i piękno twarzy tej, skryte w niej sumienie szlacheckiego Polski gminu — włada tłumem. Uśmiech, żałosna mądrość, szydzący i miłościwy na ustach siadł i nie schodzi.
Czujne oczu spojrzenie w dal poleciało ku olbrzymiemu wrogowi — i nie wraca, jakoby ów podjazd szalony Odrzywolskiego Jana, co pocwałował orloszumiący skrzydłami w paszczękę nieprzyjacielską — i nie wraca.
Powiał z dalekich koszów Gałgi, z czat Kantemira gwar, zgiełku echo, poryk bydła, rżenie koni.
Wzmógł się uśmiech od głębokiej hetmańskiej dumy.
Ściągnie się w przestrzeń biała dłoń.
Pomyka z oczu przymrużonych w dal wyzwanie:
„Nie ciebie się boję — nie ciebie się boję, o wrogu! Nie ciebie się boję, zewnętrzna potęgo, nawalności janczarska, co mię strasznymi chcesz ogarnąć skrzydłami — góry kamienne na piersi me dźwigasz i kraczesz nad sercem złowieszczych wron chmurą. Nie wobec ciebie trwoży się serce moje, gdy zstępujesz nieprzejrzanym obłokiem na tę garsteczkę szlacheckiej krwi — gdy błyskasz włócznią setek tysięcy i Goliata wywlekasz miecz. Dawidzie mój! … „
Zwróciły się oczy hetmańskie na zastęp siedmiotysięczny i szły po chorągwiach koleją, koleją, koleją. Patrzą w demeszkowane szyszaki pancernych Korony, na kopije lasem stojące z powiewnym jak welon proporcem i grotem błyszczącym — na pancerze ruskich województw srebrem nabijane i złotem — na litewskich petyhorców poczty przybrane w brzeszczotowe koszule i gięte kolczugi. Obejmują głowy misiurkami okryte, hartują miecze u boku szerokie i długie, utwierdzają drzewa kopii olbrzymiej, przywiązane do łokcia sznurem z jedwabiu.
W pośrodku między taborami, na czele troistym szykiem w półkole, we sto dwadzieścia koni każda, husarskie czatują chorągwie hetmanów.
Rozkosz oczu rycerskich, pociecha ducha twardego!
Tarcze z rodowymi lśnią znaki.
Rycerze i konie obleczeni w kirys. U boku ich — koncerze. Pod prawą nogą u siodła -rapier do ścinania wroga dziewięćłokciową zwalonego na ziemię kopiją. Na łęku młot sześciofuntowy do miażdżenia szyszaków albo Duma…
Berdysz dwubrody do płatania na poły pancerza. Skóry lampartów i lwów, czarnych albo białych niedźwiedzi i wilków na barach. Z przyłbic strzelają czaple kity, pióra żurawie, indycze i bocianie. Zaramienne skrzydła w kunsztownej oprawie zrosły się w las, w puszczę młodą, po której strzelistych piórach sława szeleszczę. Długie, ze złotymi krzyżami, żółte i białe, czerwone i błękitne wieją proporce. Hetmański na czele znak, drzewo z wprawionym w nie skrzydłem rozpostartym orłowym.
Przed chorągwiami rotmistrze. Na czele — pułkownicy. Przy znakach pancernych trębacze z surmą przy ustach na sygnał czekają. W pogotowiu pałki trzyma bębenista.
Ponad nimi wszystkimi, jako żałosny polski biały ptak, polata myśl hetmańska, wszystko nieulękłym rozsądzająca baczeniem:
„Ciebie się nie tylko boję, lecz lękam, o wolna, a kresu nie znająca duszo polska! Przed tobą drżę, ty niełacna, krnąbrna, sama siebie szaleństwem chłoszcząca, ty samej sobie nie znana i nikomu niewiadoma… Widziałem cię w krwawych bitwach.
Gdyśmy się siekli w pałasze z Kozaki i wojewodą Michałem, pod Rewlem z Karolusem, pod Toropcem z Moskiewskiego Tatary, u bram niezłomnego Połocka, pod tynami płonącymi Wielkich Łuk, we trzydziestu nogajskich zagonach, w inflanckich i multańskich potrzebach, w kłuszyńskich opłotkach i na wielkiej moskiewskiej drodze, gdyśmy w dziesięć tysięcy szli na kraj świata po Monomacha czapkę szafirową dla królewskiego polskiej skroni dziecięcia…
Widziałem cię w byczyńskiej opresji, gdy w Diabła Łańcuckiego kudłaty łeb przyszło cisnąć siekierą — i pod Guzowem, gdy po ramię i po kolana trzeba się było ubroczyć w rodzonej krwi…
Och, polskiego wyuzdania duchu, wrosły w serce, ojcowski, własny — a obcy, rodzimy — a wrogi! Nie przed najeźdźcą drży moje serce, lecz przed wami, o sobiepany!
Każdy z osobna wódz, każdy król. Pan Jerzy Mniszek -król sobie, Wiszniowiecki — sobie, Sapieha — sobie, Rożyński — sobie, Samuel Tyszkiewicz i Mohiłowi zięciowie. Każdy zależy tylko od Boga i od swej woli. Z kim chce, z tym zawiera przymierze, z kim chce — prowadzi wojnę, i gdzie chce — szuka ojczyzny. Diabeł Stadnicki i Ludwik Poniatowski zdobywają zamki i dwory, palą wsie i łupią miasta w ojczyźnie. Krzysztof Zborowski własne państwo zborowskie zakłada, przeciwko Polsce zmawia się z Moskiewskim i Rakuszaninem. Samuel banita praktykuje Kozaki przeciw ojczyźnie. Zebrzydowski zgromadzi stotysięczną armię przeciwko panującemu królowi. Lisowski w kilka tysięcy urwanego od szubienicy człowieka rozbije ogromne pułki jedynowładców Północy pod Zamkiem Biełozierskim, u Wielkiej Soli, pod błotnistym Suzdalem, zdobędzie niezmierną krainę dla impostora Dymitra i Maryny. Oleś Zborowski Samuelów oświadczy, że Polski za ojczyznę mieć nie chce, jeśli król Zygmunt w jego sprawy, w jego zamki na moskiewskim budowane lodzie zechce zaglądać. Książę Koreckie we dwudziestu bitwach pogromi stotysięczne hordy na tym wołoskim palenisku, wiecznie krwią polską gaszonym.
A jeśli swawolnicy zięciowie prowadząc teścia hospodara na multański tron podpał pod całą Rzeczpospolitą wzniecą -skoro lisowczycy, wspierając cesarza w zapasach z Bethlenem Gaborem, rozjuszą sułtana do tyła, że ogniem wielkiej wojny w Polskę wybuchnie — kiedy przyjdzie wszystkiego odżałować, nieprzyjaciela odepchnąć stos, gołe granice zastawić od nawały — wtedy nie lżą!
Ze wszystkiej, z Najjaśniejszej Rzeczypospolitej nie znajdziesz, nie wyściskasz z kolan, nie wystoisz u drzwi przemożnych, nie wypiszesz tysiącem listów, nie wyżebrzesz przez rumor uniwersałów — siedmiu tysięcy żołnierza!
Gdyby nie syn, nie siostrzeniec, nie bratanek — gdyby nie koligaci spod Karpat podnóża, co na słowo najświętsze zaklęci skupią kilka rot w nagłym czasie i dla sąsiedzkiej wyjdą przyjaźni — iluż by ze mną było?
Darmo w gnuśnej próżni, wśród ziewania ducha, wpośród mów a szumnych odpowiedzi, w zimnym kole skomleć, gdzie w pośmiewisko obracają uniwersał — żeby Warneńczykową strzałę woli na cięciwę Stefana króla zuchwałej rady położyć — nie zasłaniać dziś od nawały nagich ścian kraju, bo tu u węgłów śmierć się wałęsa i w wywalonych czeka drzwiach, lecz w nieprzyjaciela ślepie iść, najeżdżać go w jego kraju, skoro z legowisk swoich wyszedł, żeby przyćmić Europy oświatę i na karku polskich ludzi wolnych postawić nogę.
Lecz któż w płytkie serce ludzi wolnych tchnie, żeby w sobie jedno uczcili Prawo, nim się związali, zbudzili wolę, wzniosłość i zachwyt wielki?
Jeśli nie skoczyć z tym zastępem sam na dwudziestu nieprzyjaciela, zarzucą w tył zniewagi — idąc na swą pijatykę — me główne imię, z niedbałą sarmacką pychą, z niewdzięczną polską fantazją, jako wylot kontusza. A jeśli skoczyć i przegrać, ukamienują obłudnym szlochem mą pamięć, unurzają moje imię wojenne w błocie obmowisk i jawnego oszczerstwa, cisną je w pomietle pospólnego sądu, w śmiechu swym bezrozumnym zagrzebią i przypną mi nad wiecznym mym hełmem kitę przekleństwa „.
Daleko w polach wzbiły się pyłów obłoki. Wrzawa odległa… Tatarski nagły krzyk. Podjazd niósł bitwę. Z cicha wyszeptał kanclerski syn głuchą radę: — Macte!
Mgła zasłoniła ojcowskie źrenice.
Wzmógł się hetman głębokim westchnieniem: „Zestąp się i zrośnij w jedno, o rozszarpany polski duchu! Stań się Moc! „
Twardym spojrzeniem poruszył buzdygany wodzów. Dźwignął nagle buławę. Wielkim zamachem dał znak. Zawrzasły larmo trąby. Uderzył bęben. Szczękną natychmiast zasłony wozów wraz z „kobyłami ” armaty. Zadzwonią łańcuchy.
Drgnęły usarskie chorągwie kołem na czele stojące. Zakołysał się pancernych szyk za szykiem. Nim z łuku strzelić — olbrzymi nieprzyjaciół obłok wywinie się zza kurhanu, pędząc za ciasną polską kolumną podjazdu.
Tatarski wrzask rozjuszony kędyś na tyłach obozu zagłuszył strzały armaty Szemberga.
Runie z pędem niezłomnym w środkową nawałę turecką Chyzyra-paszy, z drzewem pod pachą, jasna broń kanclerzowej chorągwi. Wparł żeleźca w boki biegunów husarski polnego hetmana szyk. Kłęby dymiącej kurzawy zasłoniły pole. Wszystka nawałnica wielotysięcznego gminu nieprzyjaciół pędem uderzyła w pierś lecących z kopyta. Śmiga w bój, paląc z rusznic, lisowski pułk. Pokładli się jeźdźcy lisowscy na koniach, szable w ich ręku błyszczą. Srogi ich krzyk przeszył powietrze.
W dali, poza obozem, idą w śmiertelne z Tatarami zapasy kurzenie kozackie. Z dzikim stękaniem, rżąc boleśnie, runęły na się piersiami — lecące, rozhukane konie. Spięły się na zadach, stanęły dęba i wzajem się pyskami kąsają.
Nie masz w cieśni tej miejsca na złożenie gładką kopiją.
Bielma ślepiów w bielma zajrzały jakoby w otchłań śmierci. Wpiera się kolano w kolano. Brzeszczot wprost w brzeszczot strzela, kord praska w kord. Obuch gruchota przyłbicę — jatagan spodnim sztychem brzuch rozdziera -koncerz płata, jako szwy sukienne, stalone nity kolczugi, a żelazna rękawica wyrywa z olstra wrogiego pistolet albo dosięgnąwszy gardzieli wydusza z niej potężnym uściskiem ostatni dech.
Śmiga w nieulękłe twarze czarnych strzał zawieja.
Staje w sprawie i w bój idzie ruchoma grobla prawego taboru Drogonia, Lewikowskiego, Ochyja.
Grzmocą w twarz turecką spiżowe cielska Szemberga, pokotem trupów zaścielając cecorskie pole. Nieulękłym krokiem, paląc raz w raz z gwintowanych guldynek, z rusznic tarczowych i nośnych samopałów, postępują saboty kapitana Almady.
Opóźnił krok tabor lewy armatni.
Odsłonił czoło i bok wojska. Wstrzymał tylne szeregi.
Nie mają placu wolnego następujące chorągwie pancerne. Poczną, skokiem pole mijając, uderzać w tyły lewego taboru — odpychać go dalej a dalej…
Tak się lewe skrzydło bojowego rzędu odsłoni i zmiesza. Uderza w tę lukę wróg.
Trzymają na piersiach nawalność usarscy rotmistrze.
Skręca się w miejscu jazda, wirem ogromnym zatacza, i wielkie koło włóczniane obraca się w powodzi wroga.
Postrzegli zamieszanie wodzowie.
Samuel książę Koreckie na czele swoich chorągwi posiłecznym hufcem przedrze się ku wojowisku.
Paruje do sprawy zgniecione szeregi. Dysponuje szyk stały.
Ujrzeli wrogowie i swojacy kadłub jego olbrzymi na koniu zakutym w stal, gdy w prawo i w lewo miotać się począł od ciosów wielkiego koncerza.
Nanośna stal przyłbicy, jak skrzywiony a rozwarty dziób sępa, zda się jadowicie kiwać truchło padające. Oburącz wojen rąbie z ramienia. Sztychem błyskawicowym na wskroś przebija. Dzikie oczy w szczelinach maski gorejące gaszą pierwej żywoty, nim straszliwe ramię śmierć zada. Pot krwawy sączy się szparami żelaznych rękawic i ściska spod szyszaka. Głuche stękanie rwie się z piersi okutej — ni to robotny pomruk drwala, co ścina pień odwiecznego buka, nie— połoma dla halnych wichrów w tatrzańskiej puszczy. Zmydlony koń, złotem od bezcennego rzędu migający, skacze susami w puste ulice ludzkiego przerażenia, rży dziko, wykręcając się wokół na zadzie tanem bojowym w okrągłych porębach śmierci.
W prawym szyku Herman Denhof jak strzała wbił się w skrzydła janczarskie. W zagon spahisów się worał. Dwie chorągwie rajtarii, w łosie kurty zaszyte, wciosały się pod jego rozkazem i utkwiły w czele wroga jak czekan nieugiętą ciśnięty prawicą. Z nie wyrwanymi z piersi strzałami, biały od uszłej krwi, a z obliczem, które już śmierć całuje i ramieniem otacza, idzie na wytrwaną do mety swej pułkownik młody. Krzyk jego śmiertelny, śmiech jego dono śny nad zgiełkiem bitwy lata, umierającym waleta, mężnym pozdrowienie:
— Za pokochaną ojczyznę! My, którzy nie uchodzim!
Każdy rajtar walczący u boku dowódcy bije się z dwudziestoma wrogami. Ilekroć wódz poza siebie okiem ciśnie, widzi dziury w rzędach, zdychające rumaki, siodła bez jeźdźców i grzywy samopas pędzące w przezroczystym polu. A po sześciu godzinach boju, gdy ze dwustu towarzysza piętnastu zostanie w strzemionach, wyniosą wierne ręce żołnierskie spod kopyt tatarskich koni stratowaną, szaloną wodza głoweńkę…
Wspomniał Marcin Kazanowski — nigdy nie zgasłe serce — toropieckie pola, nocne z Markiem Sobieskim, Samuelem-banitą i walecznym z Żółkwie rycerzem wycieczki w tatarski kosz. Zda mu się, jakoby króla wielkoducha namiot jeszcze miał za sobą w obozie. Śni się dawny sen… Uderza jego chorągiew w szeregi tureckie, stokroć za szeregami występujące, jak gdyby katapulty miedziana głowica w niezłomny mur.
Klękają i o ziemię się walą konie jataganem zarżnięte. Rycerze ważą się naprzód i w tył od dziesiątków pieszego żołnierza zmożeni. Zepchnięci z łęku w ciżbie janczarskiej — ojczyźnie z przebitego serca oddają krew.
Spada z natarczywej ręki Jana Wąsowicza niepochwytny dla oka cios miecza w chłopy z puszcz i z nad morza. W nie zakryte brzuchy, w czaszki osłonione jeno zwojami kaszmiru rąbie rota Aleksandra Cetnera. Idą nań ławą, która żelaza pancernych przebić nie może, uciec nie ma gdzie przed ciosami, więc przez jedwabne kaftany i wzorzyste szyte koszule ścinana wylatuje ze strzemion i pomostem się ściele. Zwartą idąc gromadą bierze wroga na sztych, rozbija i targa jego szeregi Wolmara Farensbacha piechota, od krwi pod kurty spływającej przemokła. Jęk nie dobitych ze śliskiej tam woła ziemi, gdy się włamują w nieprzejrzaną gęstwę. Puste tam pojeżdżają siodła i luźne strzemiona na grzbiecie zbestwionych rumelijskich ogierów.
Zwalił Turczyn krótkim czekanem w naczelnik Morsztynowego konia i krwawy odszczep łba wyłupał. Padł na piersi koń bojowy. Wyrwał Aleksander Morsztyn nogi ze strzemion ł spieszony, w zbroi kwitnącej od krwi, poszedł między sępie skrzydła, kity i czuby ich wodzów, między połyski jataganów. Rwą pióro jego szyszaka strzały niechybne, dzwoni w jego piersi dziryt rzucony, ale umyka przed nim miecz. Na groblach trupów, zwalonych w tym miejscu armatą Szemberga, staje rycerz samotny, kurhan tam zakłada swój…
Raz w raz dookoła każdej szczypty rycerskiej zatacza się półksiężyc burnusów, usiłując róg swój z rogiem złączyć a walczących zawrzeć w śmierci kolisku.
Polacy wyrąbują dziury w ciżbie zrastającej się półksiężyca rogami, otwierają drogę odwodu i cofają się z wolna ku szańcom, żeby nie utonąć w nawale.
Z armatniego dymu wynurzają się tam i sam sienieńczycy. Janusza Tyszkiewicza towarzystwo, Strusiów pokruszony odłam… Zginęli zarąbani od poturczeńców ludzie mężni: Wrzeszcz, Kowalkowski, Goślicki…
W chorągwi kanclerza, co całą wagę nieprzyjaciela na się wzięła i najwścieklejszy jego cios w swe piersi skierowała, strzemię w strzemię walczą dwaj przyjaciele, bracia stryjeczni, Żółkiewscy — Łukasz i Jan. Strzały po nich skaczą chyże, od krat lica kryjących pryskają, od yorkskiej odskakują kolczugi. Kule wokoło głów nucą. Łukasz Żółkiewski osłania brata rannego. Mieczem ociekłym koło niedostępne przed nim pisze, młotem toruje drogę. Rzecze wśród trudu Jan:
— Jeżeli tu skonam, bracie, zanieś ojcu ostatnie moje odetchnienie. Tarczą go osłoń i mieczem szlachetnym. Radą go w chwili złej podeprzyj, gdy stara jego głowa upadnie w trudzie.
Rzecze Łukasz:
— Jeżeli ja zginę, bracie, wody naczerpnij w hełm i zawieź mu, gdyż za wojsko hetman czuwać musi, gdy wojsko pada.
Wbiją znowu ostrogi w boki końskie i skoczą w janczarskie gęstwiny. Groty spis wokoło nich nachylone. Straszne oczy spoglądają. Tysiąc ramion naciąga łuk. Świst strzał. Przez tłok wroga osaczeni, wyrąbują się samowtór. Cofa się z nastaniem wieczora do połowy wyrąbana kanclerska chorągiew, samego ze sobą unosząc z pola.
Czterykroć przebiegał Koniecpolski — polny — przed potłuczonymi kupami żołnierza, rząd w nim czyniąc i serce. Gdy własny jego zastęp schodził z placu skrwawionego, stał polny w szeregu, dodawał ramienia i potężnymi ciosami nacisk odtrącał.
Napływ wciąż nowych szeregów prawy tabor ogarnął. Ze wszech stron ogarnięci, krzykiem gminu nieprzeliczonego ogłuszeni, w terrorze panicznym wyprzęgli ciurowie konie od armat. Jedni póki pora uciekali z placu, inni, pod kolasy schowani, konali od razów dziryta. Wozy wgniecione na działa zatamowały porządek odwrotu.
Wycięta niemal do nogi Almadyego piechota. On sam, strzelając się w osaczeniu, trzaskiem muszkietów otoczony, z ciężkimi ranami, we dwudziestu człowieka przedarł się do okopu. Uszły zaledwie trzy hakownice, dwa lekkie falkonety i wozów kilka. Rzucił się żołnierz turecki na kolasy z chciwością, rozumiejąc, że klejnoty w nich znajdzie. Lecz znalazł tylko koński gnój…
Pada słońce zachodu na połamane skrzydła, poszarpane zbroje, rude od krwi — na pałasze w dłoniach pęknięte — na wykrzywione od rozpaczy lica i oczy ślepe z wściekłości. Rżą i stękają z trwogi konie, gdy zbywszy jeźdźców wbiegają w okop hetmański.
W zmiażdżonym do cna szyku, w hufiech posiekanych, w klątwach, wzdychaniu, jękach, groźbach, w obłąkanym śmiechu i złowrogim pomruku -płynie ścierpła od męczeńskiego zachwytu hetmana twarz. Jakoby światło miesięczne, uniesienie na niej zastygło. Uśmiech zgubiony nie schodzi z warg. Żelazny spokój i mężna cierpliwość, zawarte w oczach daleko patrzących, zatapiają się nie w bieżącą, lecz w następną chwilę. Oczy zgasłe mierzą nie dokonany już nieszczęścia akt, lecz to, co jest w nieszczęściu najgorsze, drugi, jeszcze nie widoczny jego w mroku stopień śliski, jutrzejszego tajemnicę dnia…
Zaledwie zdławione szeregi, wbite na się i pełne ran, same sobie zaszczytem być przestały, w obozie się znalazłszy poza osłoną ziemnego wału, rozprysł się skalisty ich opór. Niesprawa padła w nie jak gdyby tajna pokusa szatana.
Nowo zaciężni i osiwiali świadkowie wypraw gdańskich, inflanckich, moskiewskich i włoskich -szlachta konna i pospolite piesze żołnierstwo wybrańców — rodowici ziomkowie i cudzoziemscy żołdacy — rozkazodawcy i ciurów zbiorowisko -nade wszystko zaś lekka obozowa hałastra, pachoły, służba, podjezdki — wszyscy — dali się ogarnąć szaleństwu rozpaczy i trwodze. Jęk powszechny: uciekać! — wionął w szepcie warg odrętwiałych, zapalił się w błyskaniu źrenic i pędził bezładne gromady z krańca w kraniec obozowiska. Ludzie nie poznawali twarzy najbardziej znajomych, brnęli to naprzód, to w tył z krzykiem szalonym i groźbą.
Strudzona prawica oręż wyrywała co chwila i co prędzej podnosiła do ciosu, zanim człowiek obaczył, kogo porazi.
Przejeżdża przez obóz Kalinowski Walenty, skupia swe roty, ustawia, a w tłum głośne, okrutne miota zniewagi na starą hetmana głowę.
Rzucił w ciżbę radę szeptaną Gracjan hospodar, żeby przez mętny Prut zaraz uchodzić, a potem jemu tylko znanymi przesmyki, Bukowiną, Pokuckim kątem. Każde jego słowo skupia orszak. Rada tworzy rotę. Brną za nim w noc.
Pędzi na koniu kanclerz stary.
Zagrodził drogę.
Zaklina, żeby obozu nie rzucać. Stanął u wylotu obozowiska. Chwyta w ramiona gadających bezładnie, szepce zapewnienia — przysięga. Szablę wyrwał i zastawia drogę umykającym cichaczem. Skoro staną, oświadcza, że odprowadzi wsze wojsko do dniestrowego brzegu na Mohylów, byleby sworność zachować. Obiecuje struchlałym natychmiast rozpocząć z wezyrem traktaty o zawieszenie napaści. Wtem upadł w tłum z czyichś ust poszept inny:
— Zamyślają hetmani wojsko wrogowi na rozsiekanie zostawić, ze Skienderem paktować, w rzeczy tajemnie uciekać.
Głuchą pogłoskę między zatrzymanymi kupami poniosła w obóz rozpacz skostniała. Zastawił hetman strażami wyjście obozu. Lecz o ciemnej nocy uciekł z obozu Gracjan hospodar.
Uciekł z obozu Walenty Kalinowski, starosta, uprowadzając ze sobą tysiąc pięćset podjudzonego żołnierza. Uciekł mężny Jan Odrzywolski z chorągwią. Uciekł Stefan Chmielecki z chorągwią. Uciekł w noc ciemną piorun na Turki, Samuel książę Koreckie.
Uciekł Janusz Tyszkiewicz ze swoimi. Uciekł Moskwy najezdnik i krwiożerca Mikołaj z Komarowa Struś halicki.
Jedni uszli zdrowo i w cwał dopadli domowego proga. A inni zginęli w drodze niesławnej, napadnięci od ordy zaczajonej na tamtym brzegu prutowym. Wyskakując z wody, nie mogli rozpoznać nieprzyjaciół, szli tedy pod miecz albo w łyka.
Pochwycił Prut jak lewiatan kamienieckiego starostę w swe kłęby, w skręty, w przeguby. Wyrwał go ze strzemion i poniósł w dół. Rzuca go nurt po jamach, poi wodą w głębi swej, przewraca, ostrogami stawia w górę, a nieskazitelnym pióropuszem zaramiennych skrzydeł, co sławe żołnierzom szumiały, zamiata piach niskiego dna.
Jak zdechłą rybę, brzuchem ku niebu ciemnemu, wyrzuca Prut ze siebie trupa i huśta go na chichocie fali. Opił się Walenty Kalinowski rzecznego odmętu i popłynął, popłynął z rozkrzyżowanymi rękami, z rozdziawioną od krzyku gębą w daleką drogę, ku czarnemu Hellespontu morzu. W głębokich błotach limanu trupa swego zagrzebie. Zaryje w ił ostrogi rycerskie i wszczepi rękawice. Raki morskie wyklują mu oczy, wyssą serce wodne żmije. Pancerz jego splamiony, niesławny hełm szlam napełni zgniły, a muł na wieki zalepi.
Skoczyli w nurty prutowe Korecki, Tyszkiewicz, Struś, lecz na tamten skalisty brzeg jego nie mogąc wychynąć, wrócili. Ociekający wodą, z zakrytymi kratą przyłbic twarzami stanęli znowu w obozie, wrzaskowisku polskim.
A w obozie polskim już żołnierz namioty podpalał. Z latającym jak płomień pochodni pomrukiem motłoch rozdziela zasłony namiotów, które opuścili rotmistrze i pułkownicy. Oczyma szalejącymi z wściekłości bada wnętrze każdego namiotu. A skoro próżnię ujrzy, jak gdyby grób ujrzał otwarty, jak gdyby wywaloną trumnę. Ciżba wydaje krzyk złowrogi. Ogląda stanowiska wydeptane od Chmieleckiego koni, puste grodzę po pół łokcia na koń, gdzie Odrzywolskiego bytowała chorągiew, maca płomieniem pochodni i gorejącymi oczyma ziemię stratowaną śladami ku Prutowi — i jako wilk wyje.
Czeladź w kupę strachem i żądzą złączona, broń przez rannych porzuconą chwytając, obchodzi po wtóre puste namioty i zabiera na własność, co znajdzie. A obszedłszy puste namioty, pocznie zaglądać do każdego z kolei. Gdzie leży ciężko ranny, cichaczem skróci mu bóle dla łatwiejszego rabunku. Namiot hetmana polnego, namiot Kazanowskiego Marcina,
Farensbachów, Szemberga i innych, co krwią ociekając bronią obozu bezsennie na szańcach — rozniesiono na strzępy. Szatrę wielkiego hetmana, który u obozowego odwodu drogę uciekającym zagradzał, zrabowano do nitki, że zostało jeno płótno sczerniałe od deszczu i ziemia goła. Skarbne wozy rozbito.
Chwyta sługa konie pańskie samopas puszczone i w ciemną noc kalinowskim tropem umyka. Nareszcie pocznie zuchwałość zbijać z koni znużonych rycerzy, oręż z ręki osłabłej wyrwać, zdzierać zbroje i szaty.
Nieswora, swawola, gwałt buchnął jak pożar wśród tłuszczy. Tumult i wielki krzyk głuszą słowa.
Śmiech słychać okrutny, pogróżkę straszną dla ucha, złowieszczy śpiew…
Daleko zawiewa z nocy pean starodawny broniących obozu na wałach.
Oto przez rabującą hałastrę, która pali tabory i własne swe wozy naładowuje łupami, przedziera się na koniu Jan Żółkiewski. Głowa jego odkryta. Włos skudłany. Czoło związane szmatą. Krew z twarzy ciecze.
Niesie dla starca wodę w szyszaku, której był ze strumienia ku Prutu dążącego zaczerpnął, żeby spalone ojcowskie wargi oświeżyć. Przez zagon tatarski wichrem leciał, brzuchem końskim ziemię zamiótł w pustkowiu, przez obóz polski upiorem przepędził, wpadając z grubej ciemności.
Szept się w rosnącym tumulcie o jego widok zahaczy. Ruszą wszyscy na miejsce naczelne patrzeć, czy też i kanclerz już uszedł. Stają w tłumie rotmistrze, namiestnicy, żołnierze. Zwartym kołem obskoczyli po wtóre ciemny, głuchy, odarty namiot hetmański.
Krzyk napastniczy, znieważający żąda:
— Sam tu, mości hetmanie!
W ciemnym, głuchym namiocie na ziemi hetman leżał omdlały. Syn przy nim jedynak. Zdyszani, strudzeni, ramiony się na moment objęli. Głowami do się przypadli.
Strzały kończyste tatarskie wielokroć przebodły ciało synowskie w tej bitwie. W rany głębokie żeleźca twarz poorały. Krew zastygła na licu i w twarde gruzły się zsiadła.
Nie od ciosu pierzastej strzały janczara jęknął tak głucho hetmański syn, lecz zatrząsł się wszystek od polskiej strzały nieomylnej, co serce przeszyła boleścią.
Zniewaga czcigodnej głowy ojcowskiej aż do śmierci go poraziła. Powiódł hetman drżącymi palcami po twarzy młodej. W ciemności przebolał dłońmi grube guzy i rany rozdarte, jeszcze krew mokrą sączące. Pocałunkiem miłosnym, pochwałą wodza je uczcił.
Starą głowę znużoną na męża młodego czole z cichym wsparł szlochem.
Słychać strzały janczarek tureckich bijące w okop cecorski.
Słychać krzyk przeraźliwy pędzących dokądś Tatarów.
Słychać wrzask wzrastający koła szaleńców za namiotem.
Kłapiąc w pochwy szablami, wołają:
— Pewnikiem uszedł. . .
— Uciekli inni, czemużby i hetman? …
— Uszedł hetman!
— Zdrada hetmańska!
— Do Niestru go syn uprowadzi! . . .
— Oto przez obóz na koniu starosta hrubieszowski przeleciał.
— Skinder–baszy na mięsne jatki nas przędą!
— Dla Boga! Ze wszech stron nieprzyjaciel!
— Odsieczy nie czekaj!
— Nagrody żadnej za męstwo!
— Za wierną służbę miłej ojczyźnie śmierć czeka!
— Bez strawy my od godzin tylu…
— Wepchał złoto w kaletę i na koń ze synem samowtór.
— Powiadają: do Skindera list pisał…
— Do Skinder-baszy list woził synaczek!
— Bierzcie ostatek — dla Boga — panowie bracia, z namiotów.
— Za trzy pacierze wróg te miejsca osiędzie.
— Ma-li to niewierny Turczyn odzierżyć?
— Ma-li dziki Tatarzyn polskie skarby unosić?
— Do broni!
— Uchodźmy drogą pokucką!
— Hańba wodzowi!
— Hańba hetmanom opuszczającym rycerstwo! Spływa ciche słowo Janowe w namiocie na obraz krwi świeżej z rany:
— Okrutne jest plemię polskie! Jak wilk rozwścieczony, jak żmija wyhodowana na piersi — niewdzięczny jest ten świat. Żaden mu inny na ziemi w niewdzięczności nie sprosta.
— Kocha się, synu, człowiek nasz nade wszystko w widowisku strącenia wielkości z jej stolicy. Nie znosi człowiek nasz dla wielkości zachwytu. Lecz nic to, nic! Im okrutniejsze jest plemię, tym głębiej wrzynaj się w nie miłość twoja! Własne to, nasze hetmańskie zadanie.
— Pogardź, ojcze, tą zgrają!
— Do podłego kruszczu pogardy lada dorobkiewicz i prędko dokopać się zdoła, lecz do złota wyborowego, którym za zniewagi my płacimy, jeno przez głębokie, twarde, skałą zamurowane wnętrzności ziemi ryć się trzeba. Głęboko leży polski skarb, o dobry synu! Bardzo to ciężki trud przez całe życie samemu, bez wezgłowia spać w dzikich polach, a słyszeć wciąż, jak głuchą ziemią leci nad głową z ojczyzny taki oto sąd jak tej tłuszczy — o wszystkim — lub jeszcze gorszy od tego sądu — oszustów śmiech…
Każe hetman synowi zapalić smolną pochodnię.
Ujmie sam skrzydło orłowe, w drzewce włóczni wprawione.
Wyjdą obadwaj przed namiot.
Stanęli wobec rycerstwa, wobec żołnierstwa i ciurów.
Samuel książę Koreckie wśród tłuszczy. Woła:
— Wielki hetmanie — oto tłuszcza zbestwiona! Władzy żadnej! Splądrowane namioty… Roztargane w obozie trupy rycerstwa…
Rzecze hetman:
— Ze mnie woda nie ciecze. Komu innemu się skarż!
Krzyk rozjuszony dokoła:
— Z drogi się wrócił!
— Uląkł się Prutu wody spienionej!
— Cieplej spać pod namiotem, niźli się w Prucie pławić po nocy.
— Hańba tchórzowi!
— Za Kalinowskim, za Chmieleckim, za Strusiem!
Znak hetmański syn podniósł z rozkazem milczenia. Daremnie. Krzyk wzrasta:
— Ten to nas tu przywiódł!
— Tak samo z garścią w Ruś chodził!
— Tak samo nie wskórał nic!
— Niechaj na Ewangelią przysięga, że z obozu nie ujdzie!
— Złóż wasza miłość przysięgę, że z obozu nie ujdziesz tajemnie — inaczej ust nie otwieraj!
— My krew za sprawę wylali, którzy tu stoim, a hetman nasz zajęczym skokiem pomyka.
— Gdzież prawo?
— Niechaj przed nami, mężnym rycerstwem, przysięga.
— Nie puścić!
— Otoczyć kołem!
— Ramiony zastawić!
— Wymówić posłuch!
— Nie słuchać bez przysięgi!
— Bez przysięgi nie słuchać!
— Nie słuchać!
— Nie słuchać!
Księgę znaleziono, podano.
Jęknął syn. Łamie ręce przed ojcem i błaga, żeby mu pozwolił nieskalany miecz wyrwać i rozsiekać zniewagę.
Płoną z trzaskiem pochodnie.
Zdjął hetman kołpak. Powiódł dłonią po martwym licu. W tłum patrzy.
Twarzą w twarz stanął syn ojcu. Łka głucho. Oczy jego płoną z rozpaczy, gdy szepce:
— Nie przeżyję tej hańby! Nie zniosę poniżenia. To imię Zółkiewskie nie tylko jest twoje, lecz jest moje. Na miecz się w oczach twych rzucę!
— Zejdź z drogi! Własną moją rzecz sprawuję. Muszę się schylić, muszę się zgiąć na wzór obręczy. Pokorą moją muszę opasać ich szaleństwo! Przypatrz się, co jest polskie szaleństwo! Rozpadną się i rozsypią jak klepki, jeśli im się równy w podłości nie wydam. A gdy się tak zegnę i spoję w sobie, większy się stanę niż oni wszyscy razem. Utrzymam, synu, w obręczy zachwyt ich dla siebie samych, czyli polską całość.
Syn u nóg na kolana runął. W dłonie drgające od bólu księgę mu kładą. W głuchym milczeniu słychać, jak serce łomoce. Surowa twarz kanclerzowa od grozy skostniała. Siwe włosy rozpacz z jeżyła. W oczach się iskrzy mróz śmierci. Ściągnął rękę. Palce na księdze położył.
Uśmieszek cichej pokory klamrą mu usta okował. Mówi głośno, wyraźnie:
— Na tę księgę przysięgam przed wami, jakom nie zamyślał o ujściu. Przysięgam, jako nie ujdę.
Wnet się rankor i niepomyślny animusz — polskim obyczajem -z gruntu odmieni i w łaskawość rozczuli. Krzyczą poczciwie:
— Niech żyje hetman!
— By nas i zabić miał na tym placu, jego się trzymaj, kto żyw!
— Nasz hetman!
— Tryumf przecie odprawował…
— Cary przywiódł…
— Z nim nama żyć i umierać.
Kołem go ciasnym opasali. Łzy w ich oczach. Uśmiechy. Wyciągają dłonie.
Tedy czapkę naciśnie. Pierze sprostował. Znak każe podnieść. Buławę, żelazo wojenne w dłoń porwie.
Straszliwe z ust jego padają zniewagi. Z obuszkiem się porwie na tłum. Rozkaz grzmiący:
— Na wały! Tchórze nikczemne, łotry! … Pod rozkaz hetmana polnego. Do broni! Kogo teraz na rabunku dopadnę — na pal!
Po dziewięciu dniach walki upartej z wrogiem stokilkadziesiąttysiącznym i każdogodzinnej rozprawy, namowy, układów z szaleństwem garści zamkniętej w obozie, o nieszpornej godzinie dnia wywiódł hetman cichaczem pięciotysięczne wojsko z Cecory.
Zamknął je w ciągu tych dni jak gdyby w fortalicji — w zamku ruchomym. Rozkazał ciasno, jedna przy drugiej zestawić kolasy wojenne w czworobok ze wszech stron zamknięty.
Powtórzył zaś czworobok coraz mniejszy siedemkroć. Dniem i nocą skuwali kowale osie kolas jednej z drugą grubymi na krzyż łańcuchy.
Głucho pod okiem hetmańskim zaklepano łańcuchy od pola na osiach. Od strony wewnętrznej związano kolasy wielokroć postronkami. W przód taboru wprawiono jedyne pozostałe działo. Boki i narożniki uzbrojono w śmigownice o kuli pięcio— i ośmiofuntowej.
W drugim rzędzie szły wozy prochowe. Rannych, obozowe zawady i konie siodłane umieszczono we środku, skąd można się było wydostać na zewnątrz obozu jeno labiryntem sześciokrotnym uliczek.
W cieśniach między jedną linią wozów a drugą spieszeni postępowali żołnierze z muszkietami w ręku, wszyscy pod znaki właściwymi i w szyku. Samuel książę Koreckie i Wolmar Farensbach dowodzili na przedzie. Marcin Kazanowski rozkazywał we środku taboru, Teofil Szemberg miał pod komendą odwodową lekką armatę. Dwaj hetmani sprawowali bezsenną władzę nad wszystkim.
Cały tabor mógł iść w bezwzględnej wozów ścisłości — tylko razem. Jeżeli jeden wóz stawał, stawać musiał obóz wszystek zamknięty.
Dziesiątki tysięcy wrogów obskoczyły ruchomy czworogran. Kiedy orda tatarska co pary w koniu nań pędzi, Farensbach i Szemberg, oparłszy muszkiet na wozach wstrzymanych, spokojnie mierząc i celnie, skryci za parapetem skórzanych pudeł wozowych, trupami zaścielają pole.
Ciemną nocą jesienną brnął obóz przez Derli dolinę. Wśród bezmiernego trudu, zasypywany strzałami, mijał w bród błotnistą jej rzeczkę. Kiedy skute wozy z osiami zarzynał y się w mułach, a na głucho wprzężone konie, zarabiając się po pachwiny, tonęły w bajorze, odcinał żołnierz utopione, wkładał się w szlę i jak koń ciągnął przy dyszlu. Ze wszego ducha pracując i ze wszystkich sił, wybrnął tabor z topieli.
O dwie mile wołoskie dalej przyszedł na Prutu wybrzeże. Rzucił się nieprzyjaciel wszystką potęgą, usiłując wozy rozerwać. Blisko do pierwszych wozów wśród bitwy przypadłszy, obuchami młotów kruszył łańcuchy, berdyszami ciął sznurów spoidła. Lecz jak te wozy łańcuchem, tak skuła żelazna wola starego hetmana siedemkroć posłuszeństwem i odwagą dusze.
Uniesienie zaciekłe czynem się stało zaciekłym.
W krwawej bitwie strzelanej odbiegli janczarowie wzniesienia, gdzie byli, i dział, które tam wciągnęli. Trupem ich pole zakwitło. Tu było pierwsze miejsce wytchnienia taboru.
Następnego poranka, wciąż bitwę zwodząc wytrwałą, brocząc krwią i rozlewając krew wroga, wstąpił obóz w rozległą Derle dolinę. Staw tam był szeroki — nadzieją wytchnienia.
Lecz z nowo ściągnionymi hufcami uderzył tam właśnie sułtan Kałgaj w ściany kolas. Działa ustawił za stawem, konnicę wokół rozciągnął. Z gwałtem bił z armat w obóz i rzucał wciąż nowe jezdne ataki. Wyszła piechota z obozu polskiego i uderzyła z szaleństwem w armatę sułtana. Pierzchły przed natarciem szeregi i dwa działa tureckie zostały zdobyte.
Przysłał Gałga pod obóz jeźdźca z chustą białą i z listem. Udawał w liście, że pragnie zawarcia pokoju. Żądał przysłania pośrednika świadomego mowy tureckiej. Wiedział hetman, że idzie o zwłokę. Wysłał Krzysztofa Drużbica, lecz przewidując podejście, do boju lud swój sposobił.
W jedności niedoli, w zakonie posłuszeństwa stali jego ludzie bezsenni, zgłodniali, przemokli, cierpliwie czekając.
Wielkiego trudu obrazem kupili wodzowie niełacne dusze rycerskie. Z godziny na godzinę trud olbrzymiał, zwiększał się ciężar poświęcenia i przybywało ucisku. Z godziny na godzinę rósł jedności cud.
Tu było drugie miejsce wytchnienia taboru.
Nie wrócił Drużbic z poselstwa. O świcie napadł Gałga na obóz i aż do południa szturmował. Szarpiąc się w bitwie zaciekłej, wywiódł hetman z krętych swoich uliczek zastęp jazdy i rzucił go znienacka. Wpadli w mnóstwo tatarskie jak pocisk, wnet zdobyli działo i dwie zielone chorągwie.
Po południu otoczony chmurami jezdnej tatarszczyzny odszedł krępy tabor w swoją drogę daleką. Nie spoczął przez odwieczerz, wieczór i noc całą. Wokoło miał pożary wsi, stodół, żeby nigdzie pożywienia nie znalazł. A kiedy świt zajaśniał, ujrzeli ludzie polscy przed sobą wzgórza wyniosłe, wojskami okryte.
Strzelbą wróg obsadził wyniosłość, pułkami pieszymi zagrodził padoły. Janczarowie bili z rusznic w odwód taboru, Tatarzy nań z boków wpadali, działa tłukły w ścianę przednią. Począł Szemberg bić w mogiłę wysoką ze śmigownic siekańcami i śrutami nabitych, zlał ją krwią i drogę oczyścił.
Lecz gdy się naprzód hetman pomknąć zamierzył, sam Iskiender wezyr szlak mu zaparł. Gęstymi z dział strzałami zamknął na nowo drogi cieśnię ognistą, ze wszech stron skierował na obóz piesze kolumny janczarów. Na rozkaz wodza polskiego ciurowie oręż przypasali, wdziali hełm po zmarłych rycerzach, dosiedli rumaków. Niska służba pachołów uszykowała się w hufiec i nagle wyszła z zawarcia. Szablą wsparła nieprzyj aciela daleko, rzuciła się ku armacie, zdobyła chorągiew i zepchnęła janczarów z wysokiej ich góry.
Poszedł hetman przed siebie przez padoły otwarte.
Dookoła taboru ze wszech stron nieprzyjaciół korona.
Ze strzał, z dymu i z ognia, z wrzasku śmierć wieszczącego — tej korony pałąki, zęby jej i promienie świecące.
Wróg zakwitł w oczach Polski idącej, jakoby chmur lotne zwały, z których pioruny strzelają i grom zlata. Skoro katabasis, aż do śmierci strudzone w lasy wkroczy -wróg lasy podpala, a wicher głownie w obóz miota. Skoro na pola wstąpi puste — wróg wokół pali chaszcze, trzciny, kępy na łąkach, ścierniska, resztki zbóż, szopy na puszczy, sterty i stogi. Dym się gęsty wlecze zwojami nad ziemią okrutną. Promień słońca przebić go nie może, wiatr go rozpędzić nie zdoła. Jeżeli wojsko zobaczy dalekich chat białe ściany — wnet chaty płoną, a wielkie płomię miga się, rozdyma, trzepie, przysiada, skacze w górę i rozdziera przestworze, ni to śmiech na świat cały z polskiej sławy. Wielkie tam cudnokształtne drzewa dymu kwitną spokojnie w niebiosach nad ludzkimi krzykami. Jeżeli popod dymem błyśnie strumienia woda radosna, wnet w nią orda dziesiątki tysięcy wdepce koni i w bagno strumień zamienia. Wszystkie mosty na drodze pochodu zerwane, a groble zniszczone. Zdradzieckie tam wyżłobiono kanały, wilcze doły poryto i niezgruntowane zapadnie. Wicher jesienny zewsząd niesie dym rudy, oczy nękający i duszę.
Pali ogień pragnienia. Zagląda w oczy głód. Choroba w wozach skowyczy. Padają mieczem porażone konie. Lecz kiedy ogień wokoło tańczy na kresach widzialni i kiedy oddech zatłumiają dymy, nie masz drzewa na ogień i nie ma kiedy mięsa piec końskiego. W oczach z niespania widziadło się snuje. Strudzony żołnierz w szeregu maszerując śpi. Omdlały upada w bruzdę i zostaje na wieczny sen pod zgrzytającymi kołami, gdyż tabor przez jego tułów przejeżdża w swą drogę do strasznego polskiego celu, do niedosięgłej ojczyzny. Ciała od ran i pracy niezmierzone ] zniszczone — krukom zostają na żer. Człowiek woli żelaznej i pięści po tężnej zdobywa pierwszy wóz z brzega, wali się weń i śpi twardo, a miejsce jego puste w szyku walecznym.
Cichy, pokorny bohater za wszystkich czuwa. Krwawym idzie tropem bezsenny, spragniony, głodny, głodem-pragnieniem męstwo swoje jak kosturem podpiera — z bronią gotową brnie przez bajora, w deszcz, w wicher, w dym, w tatarskie strzały.
Przez noc i ranek wśród harców nieustających wydźwignął się hetman z padołów i o mil wielkich trzy dalej opodal rzeki Reut przystanął. Tu było trzecie miejsce wytchnienia taboru.
Ruszono stamtąd w pola płaskie, nieogarnięte oczyma, suche, w pustki żałosne. Powietrze nad polami od pożarów gorące, pełne lotnej perzyny. Kurzawy tatarskie wszędy stronami. Na niebie wieko dymu czarne. A trawa tych spiekłych pól na poły od szarańczy pożarta. Śmiertelny całun szarańczy, nieznośna dla oczu makata powlokła grunt. Kopyta koni i pęciny toną w szarawym robactwie. Koń schyla łeb szukając trawy i miasto trawy wargami chciwymi owad chwyta złowrogi. Prycha koń, parska z odrazą, skacze w miejscu i z trwogi w pustkę daleką rży…
Zgniata ramiona coraz cięższy młyński kamień niedoli.
Do rzeki przeciął dostęp wróg. O wargach uschłych, o języku jak drzazga, w bezludnej dziczy milczący człowiek brnie. Nozdrzami wciąga wiotką perzynę, którą wiatr lekki niesie. Rozum się w tłumie mąci.
Tabor męczarni dokoła głów i przed oczyma siedemkroć hańby skuty łańcuchem. Zgorzało oczy szukają w polach pełgających ogniami jasnej wody kresowej.
— Dniestrze! Dniestrze! jasna wodo! — szepcą w pustyni wargi spalone.
Rzemień butów od tygodnia nie zzutych w nogi się werznął i w spuchnięte golenie wrósł.
Żelazo pancerzów i kolczug przeżarło skórę i do zapiekłych ran, do nie mytych postrzałów przywiera. Kirys odparzony grzbiet orze. Szyszak się w czaszkę wgniata i spracowany uciska mózg.
Pióra złamane żurawie, pióra strusie i orle ponad szyszakami z chichotem dziwnym łopocą. Jakowyś przyśpiewek śmiechu nad przyłbicami w stepowym leci wietrze.
Lica w ramach misiurek i hełmów z żelaza długie się stały, wychudłe, czarne i śmiech wzbudzające.
Tłuką się w szyku złamanym rycerze, idąc piechotą w milczeniu — przed siebie. Konie, nie popasane i nie j pojone, kwiczą.
Z potłuczoną bronią, zeschłych ran pieczęciami dostojne, kroczy kwarcianego towarzystwa dwieście człowieka.
Zbitą, obszarpaną, wielobarwną gromadą w ścisłości wozów kołace się spieszony zastęp lisowski, na poły jataganem wygubion.
W twardym milczeniu ławą sunie Litwa.
Patrzy się w milczącą klęskę synów szlacheckich sępimi oczyma kozacki setnik Chmielniczenko.
Pośrodku wojska orzeł mogilnik.
Sam na siodle.
Nasycony widokiem swych dni — w dumaniu jedzie.
Ciężko pod nim stęka koń i z głodu, wędzidło jeno żując, wzdycha. Boki jego od tygodnia nie rozsiedlane, w oparzeliskach, zapadły jak u zgłodniałej wilczycy. A pod popręgiem krwawa piana.
Och, koniu…
Koniu hetmański!
Nosiłeś, niedościgły biegunie, pańską sławę po ziemi wolnej i po ziemi cudzej. Chodziłeś pod kapy złotolitymi w tryumfie, a sub clypeo i pod buławą w pośrodek bitwy. Wolnym szlachcicom ze wszech ziem, jak długie i jak szerokie, na placu starożytnych swobód ojczystych ukazywałeś pana jasną postać, niosąc ją ku miejscu przenajwyższemu.
Któż spamięta, ilekroć z sejmu za trzecimi wiciami w złote twe strzemię nogę kładł?
Niewielu żywych pamięta, ilekroć szedł od miedz domowych przeciw obcemu gwałtowi kord przypasywać, wdziewać przyłbicę i bić się po nocy w polach, by spała pod wyciągniętym ramieniem Rzeczypospolita jako dziecię w kołysce.
Och, koniu!
Czyli zaniesiesz o strzaskanym puklerzu do ojczystego proga powieść wyniosłą? Czyli na twoje, koniu, rżenie ocknie się tygrysi gniew, wzmoże do walki serce lwie? Czyli plemienny krzyk rozedrze upartą ciszę nad gnuśnymi miastami, nad zamki, groźną zwadę knującymi samowtór, i nad dworzyszczem pełnym twardej pijatyki?
Idąc wciąż przez spiekło od gorąca pola szarańczy całą noc i połowę dnia, dosięgło katabasis rzeki Kobełty.
Minął ją hetman i brzegiem ciągnął dalej mil trzy. Na drugim brzegu wszystka bisurmańska potęga biła weń z dział, janczarek i łuków. Za sobą miał wilki tatarskie. Odbili nacisk niejeden lisowczycy, walczyła do upadłego piechota niemiecka. Kiedy wszystkim nacierali mnóstwem Tatarzy, strzelał w nich Szemberg ostatkiem nabojów i wielkie w nawale wybijał ulice.
Po ośmiu dniach pochodu, niespania, pragnienia, bez strawy — omdlał lud. Strapieni głodem szaleli. Krzykiem lżyli hetmanów. Wody pragnący nie chcieli iść i na ziemię z rozpaczą padali. Wyszedł już proch i kule. Konie klękały strudzone. . .
Napotkaną wieś Serwirnię zapalił wróg. A o czterdzieści staj, o dwie mile wołoskie, świeciły już Dniestru jasne wody. Nie dał żołnierstwu hetman chwili spoczynku. Naglił do marszu. Co prędzej chciał Dniestru łęgów, rokicin i stogów dosięgnąć, tam się okopać, dostać widnych z dala stogów siana dla koni, wysłać komunika do Mohilowa po żywność, czekać posiłków i stoczyć śmiertelny ostatni bój.
Ujrzawszy z dala wody Dniestrowe, powściągnął się nieprzyjaciel, zawahał, cofnął. Tatarskie gromady z daleka krążyły. Stanął tabor bezsilny. Nie chciał, gdyż nie mógł iść.
Tu było czwarte miejsce jego wytchnienia.
WIDZIADŁA SNU
Skoro tabor przystanął i, wbrew buławie, nie chciał dalej podążać, rozbiły ręce synowskie i ręce krewniaków namiot dla wodza.
Odpięli z ramion rycerze skóry lamparcie i skóry lwie, niedźwiedzie i tygrysie. Rzucili je na ziemię i z nich łoże wodzowi usłali.
Siodło pod głowę złożyli.
Odeszli.
Już od dziesiątka dni bezsenna, spracowana głowa na wezgłowie upadła. Lecz do spoczynku daleko. Serce w piersiach szamotać się jęło, jakby nowy -trzeci — wewnętrzny wróg: to biec w szalonym polocie, to nad jakowąś bezdenną otchłanią stawać i w zgrozie zacichać. l
Przygasła siła widzenia.
Niesen bardzo dziwny, na pół zapomniały, jak gdyby wieniec z tarniny okrążył kolcami spracowane czoło. Podła i mściwa siła rozpaczy na piersiach usiadła.
Chmurami kędyś w nocy pędzą dokoła taboru zgraje nieprzyjaciół — męczeńska Polski korona.
Chmurami mkną purpurowymi — nachylą się i w ciemność odlecą — wiotkie sny.
Zdało się w jakowejś chwili, że od dzikiego w nocy zawycia pędzących Tatarów wolno i lekko wydęła się falisto i zawahała, a później w górę podniosła zasłona namiotu — w tym miejscu, przez które wyszedł był syn. Ktoś w przejściu stanął ciemnym.
Blask od pochodni w obozie płonącej padł na ramiona widziadła. Młodzieniec na poły nagi…
Ciało jego ciemne, wysmukłe, ścigłe. Twarz sucha. Na piersiach, na żebrach i na biodrach jego lekka kolczuga, niby koszula z jedwabiu. Nie zakrywa mu szyi, ramion i rąk, a ledwie osłania brzuch. Nagie, wysmukłe nogi tylko na goleniach pokryte są brązowymi plechy, które w pół łydki obramia rzeźbiona w metalu koronka. Nie zasłoniętą głowę owiewa długi włos kędzierzawy.
Po barwie skóry, po oczach i kształcie lic znać, że z puszczy wschodniej przybył. Na biodrach jego pas rzeźbiony w kwiat róży dzikiej. Muskuły rąk i nóg jeszcze się prężą od zwin nych w biegu skoków, Żyły prawicy, chudej jak u dziewczyny, niby sznur tęgi biegną ku dłoni i zdają się oplatać krótki miecz, co w uściśnieniu palców nierozerwalnym kurzy się jeszcze od krwi dopiero przelanej.
Krótki to miecz, nie dłuższy nad italską dagę.
Lewa ręka w bok wsparta.
A żebra tego boku, widoczne wskroś przeguby kolczugi, dyszą z gwałtem. Twarz niewymownego uroku w uśmiechnieniu zastygła.
Szczęście zwycięstwa, uniesienie, co już wyżej podlecieć nie zdoła i na wysokościach stoi w zawstydzeniu, widać na ustach jak u dziecka niewinnych — choć przez nie leciał przed chwilą krzyk sępa, upatrzoną zadający śmierć. Nieustraszona myśl strzelała przeszywając z tych oczu. Namiętna czułość drży w ciele kipącym od ukropu krwi. Zdało się, że młodzian ten jeszcze słucha krzyku tłumów, które w nim swego pozdrawiają ducha, żądzę swej cnoty, zwycięzcę -wzywają go na siodło wodza -a on uśmiecha się nie do krzyku tego, lecz do krótkich westchnień bojażni pełnych, co się jeszcze nie spaliły do cna w głębokiej duszy przed walką.
Tam nieruchomo stojąc u kotary płóciennej namiotu, zawołał z dala:
— Hetmanie! Hetmanie!
Jęknie hetman:
— Gończe — ktośkolwiek jest — cóż przynosisz?
— Echo szczęśliwe.
— Nie masz dla mnie szczęśliwej wieści w okręgu ziemi…
— Podnieś się, serce hetmańskie!
— O wieczna walko! o walko! o walko! O wieczne czuwanie!
— Rozewrzyjcie się oczy na światło!
— Cóż bym jeszcze mógł ujrzeć?
— Spojrzyj!
— Czy nie zginął mój syn?
— Przypomnij, to przypomnij!
Strumień po ostrych, po rumianych i siwych pluszcze kamykach. Sepleniąc między korze niami, w dół leci z tęgoboru, z pachnącej smołami góry.
Słońce w przezroczystym nurcie migota. Kąpie się w zimnej wodzi e i bryzgi złotolite otrząsa.
Muszki polotne, miody łodyg wysysając, bawią się na liściach żółto zakwitającej krzewmy. Przecinają skrzydłami wiatru jasność i chłód — wiatru, co wzdyma się, przelata i zacicha — dzwonią skrzydłami o słońca struny nawiązane.
Wonna poziomka czerwieni się pod liśćmi ostro strzyżonymi, na wysmukłej ciężąc odnóżce. Zgina się badyl różowej centurii pod ciężarem tchórzliwego trzmiela, co kosmate swe ciało w gorąco-wonną, w gorzką smołę zatapia. Złotem, lazurem i barwą zorzy wschodzącej pisane skrzydła motyla to się łączą ze sobą, jak gdyby w lęku o kruchość tajni nadobnego pisma, to się rozwierają bezczelnie przed słońcem, ni to obłąkana młodości żądza niebezpieczeństw. Skinienia tych skrzydeł odmykają i zawierają głębokie drzwi władzy dumania, dumania pierwotnego, własnego, które zamknięte jest wewnątrz i nisko, w kole ścisłym, w kręgu niedostępnym, z dala od jakichkolwiek, w okrutnych walkach zdobytych trofeów ludzkiej mądrości.
Lilia leśna, złotogłów, stoi wysoko na brzegu, ponad czystym strumieniem. Stopki jej cebulaste ziębną w chłodzie urwiska, korzeń szczerozłotem odziany pije z głębin mocny trunek żywota. Kwiaty nad żywą wodą zwieszone jej jednej — wodzie żywej -dają oglądać wewnętrzne sromy szkarłatem wysłanych kielichów. Głęboko, jasno i długo, jak gdyby nienasycone własnej piękności doskonałym czynem, jak gdyby usiłując same siebie drugi raz utworzyć, kształt swój powtarzają i kolor.
Gdy stopy brodzą po korzeniach lilij, kosaćców, a pięta lgnie w wilgotnych kępach niezapominajek, gdy oczy toną w falach powabnych, w pręgach i liniach kielichów, a czarowne skrzydła motyle po powietrzu je noszą, wpośród niebieskich obłoków kołysa się myśl:
Któż jest człowiek?
Jakie jest jego miejsce wśród suszy i wody, wśród zwierząt, motylów i kwiatów?
Jakiż być powinien czyn jego?
Czyli człowiek powinien w ciszy ducha bytować i w niezawodnym szczęściu pokory na obraz baranka w dolinie — na obraz lilii cnotliwej, co ziemski sok pije — czyli powinien jak ona otwierać kielich posłuszny swej duszy ku słońcu, a zamykać uwiędły i upuszczać go w nicość, gdy nadejdzie przeznaczona pora?
Czyli ma człowiek otworzyć tajną serca ciemnię, gdzie wieczny niezgasłego pragnienia jęk czuwa — czyli ma wyzwolić zaczajoną żądzę swej istoty, żeby wychynęła po władzę nad światem?
Czyli ma człowiek w cichości pożywać owoc ziemi rodzącej i uwielbić ją sercem niewinnym?
Czyli ma uciskiem dłoni żelaznych ugniatać ze wszystkiego kształt nowy na obraz tajemniczej chimery myśli swej — a wolę niezwyciężoną, swoją własną, tworzącą w krwawym cierpieniu i wśród krzyków boju weń tchnąć?
Dajcie odpowiedź, o wielobarwne skrzydła motyle, co się, jak dłonie kapłańskie, za nas rozwieracie i składacie nabożnie przed słonecznym promieniem!
Dajcie odpowiedź, kwiaty, które barwy czerpiecie z łona chmurek porannych, a z nędznych w gnoju korzeni ziemskich wydzieracie się ku śniadym i rumianym obłokom, a nad obłoki górujecie czarodziejstwem zapachu!
Daj odpowiedź, ty wodo, wydająca przez wieki wieków dźwięk swój, zawsze jednako tajemny…
Dajcie odpowiedź, wędrowne chmury niebieskie, które co dnia ogl ądacie wszystko z wysoka, co jest na lądzie i na morzu… „
W czystym lazurze szybuje ptak drapieżny i złowrogi swój cień wlecze po kwiatach, po ziołach wypijających wodę z brzegów ruczaju. I trwoży się przed nadciągnieniem ptasiego cienia czerwony, żółty i błękitny kwiat. Już serce rozerwie błogoziszczony sen, koła zamknięte, gdzie się w ciszy ducha kołysało, jakoby zielony pęd latorośli w rozgrzanym wiosny powiewie. Na dnie jego drgnął jęk.
Nieulękła, drapieżna myśl, jak gdyby jastrząb ciemnopióry, w niebo szybuje. Procę masz w dłoni, tajstrę na nagim ramieniu, a w niej płaskich krzemieni pięć, któreś w strumyku pożądliwą dłonią wynalazł. Nasadzisz w procę kamień gładki, okręcisz ją potężnym ramieniem dookoła głowy i puścisz procy koniec jeden.
Kogo ugodzi śmiertelny twój cios?
W kogo mierzysz, procarzu młody?
Milczenie — twoja odpowiedź.
W duszy twej rozlega się psalm ziemi kwitnącej, pracy swobodnej, siły niezłomnej, miłości wiecznej.
W psalmie twym -ofierze całodusznej wszystkiego uczuwania — dźwięk się przytula do dźwięku, rym się przymierza do rymu, niby jedno do drugiego skrzydło motyla, niby lilia-złotogłów do swego w strumieniu odbicia, niby pochylenie do pochylenia pędu latorośli. Słabość tam wstępuje pod żylaste barki mocy i przymierze z nimi zawiera, a barki mocy rozciągają się od zachodu na wschód. Siła przeistacza się w radość, a z radości, jakoby kwiat z korzenia, wystrzela miłowanie.
O, miłowanie młodzieńczej duszy!
Nie popuści złemu ani piędzi świata tego, który w serce się wcielił i w psalmie świętym zamieszkał!
Wychodź, ktokolwiek mącić zamierzasz psalm ducha.
Ty, co zamącasz psalm ducha — zamącasz święty świata porządek.
Wychodź, nieprzyjacielu!
Gotowy jest duch na twe spotkanie, na potrzebę z tobą i na odparcie twojej mocy.
W głębi psalmu, jakoby z pochwy, wybłysnął miecz.
To pierworodny gniew za złe.
Zwodzą się brwi jak mściwego łuku cięciwa i bolesna strzała samotnej myśli drży czekając na ciosu upuszczenie.
W imię Pańskie wychodzi procarz samotny.
W imię Pańskie nasadził płaski krzemień w gązwę procy rzemienną. Wiara niechybna złączyła sznury oba w dłoni, zawarła palce, milczeniem okuła usta.
Cokolwiek bitwa przyniesie — zwycięstwo -czyli zgon -siła, radość i umiłowanie jak płuca w duchu dyszą.
Patrz, hetmanie!
(Dłonią, co na biodrze była wsparta, młodzieniec uniósł wysoko i daleko zarzucił zasłonę)
Spojrzy hetman…
Olbrzymia widzialnia…
Po prawej ręce zręby i wyrwy, schody i korytarze, sklepione łuki i szczeliny tajne, wyniosłości i zawaliska na palatyńskiej górze. Ujęte w zwoje cyprysów i dębów wieczyście zielonych, uwieńczone laurem i bukszpanem, uśmiechają się z gajów kamelij -jak gdyby czaszka opleciona wieńcem weselnym róż.
W słońcu tam leży sen o geniuszu, o gwałcie żądz, o potędze miecza i o bezdennej nędzy człowieka.
Gniazdo orłowe, gdzie wśród nocnej rozpusty lęgły się zamysły podboju wolnych narodów — kunszt stwarzania niewolników — gdzie młodym orłom lotki rosły i wydłużały się pióra do śmigania po okręgu ziemi, zataczając kształt pętlicy postronka nad pasterzami i łowcami niewiadomego języka i obyczaju — gdzie się hodowała tajemniczo-mądra umiejętność narzucania dybów i duszenia w nich plemion w zgodzie z ich wolną wolą — nauka morderstw, pogwałceń umowy, burzenia miast, niweczenia prastarych kultur, zadeptywania odwiecznych cywilizacji, krycia ich pod piaskami pustyni — i sztukmistrzostwo budowania świątyń świata wieczyście nowych, niezniszczalnych sal rady, cudnych terminów, domów ludu, radosnych cyrków, jak sama myśl o sławie pięknych łuków tryumfu — w jednym na ziemi ukochanym mieście…
Szeleszczę niewymownie stopa sunąc po płaskich kamieniach — i po marzeniu tylu pokoleń, co się tuli w złomach ruiny.
Żałobnie rozlega się krok w przejściu Septimusa Sewerowym. Oblata echo trzy kolumny świątyni Jowisza miotającego pioruny… Budzi się tęskny czar uśpiony między zadumanymi Castora i Polluxa słupami i pada znów w zaklęte milczenie u stóp samotnej kolumny Phocasa, w której przez wieki trwa koryncki kształt…
Ze wzruszeniem rozgarnia dłoń rdesty porastające osypiska u źródełka świątyni Vesty i tajne pokoje służebnic bogini…
Z cicha, nabożnie przyczajona stopa mija Tytusa Wespazjanowego Łuk. Coś swego składają wargi, gdy oko się wałęsa po rytych w marmurze kronikach t ryumfu, po rzeźbionych dziejach zburzenia świątyni, wydarcia z niej wieloramiennego świecznika, świętych ksiąg i złotego stołu -po koniach ciągnących wóz chwały, po figurach milczących likierów, po postaci bogini zwycięstwa, wieniec wkładającej na skronie tryumfatora, po symbolach potęgi i dumy -z których deszcz wypłakał sławę i które wyśmiał, wyświstał wiatr lecący przez wieczność czasu.
O, wietrze, przenoszący tym wejściem na pole ruin stulecia za stuleciami! Potęgo, która tyranii i bezprawiu pomnik zbudowałaś, nie przeczuwając, że budujesz niezniszczalny sylogizm, doskonałego piękna i wymowy pełen, o nicości człowieczej tyranii i o omylności bezprawia!
Dumanie w Łuku Tytusa — któż cię wysłowi?
Po lewej ręce chram Konstantyna, którego sklepienia, zamknięte w kasetonów urok, szatańska zuchwałość artysty w drzazgi targała, ażeby posiąść tajemnicę przedwiecznej budowy i nowe, nie widziane na ziemi sklepienie rzucić pod niebo…
Znowu po płaskich kamieniach dżwięczy pożądliwy krok.
Murawa wiosenna płonie od rumieńca koniczyn. Indyjski mirt, bukszpan ościsty i szare drzeweczko oliwne na zrębach czerwonych pokruszonej teguli…
Circus Flavius!
Olbrzymie jamy okien, przez które widać obłoki w dal żeglujące. . . Wokoło murów postrącane równościenne pilastry i szczytne kapitele. Głazy te zbuntowały się przeciwko geniuszowi, marzeniu i sile człowieka, omyliły jego czujność i niby chytre zwierzęta, przemocą, wbrew ich naturze wytresowane, lecą ku ziemi z podniebieskich stanowisk, z podobłocznych czatownie, żeby się w dawne, naturze swej właściwe rozpadać kształty, kryć pod murawę od koniczyn rumianą, pod wszędzie dopełzający chwast zapomnienia, wrastać znowu w błoto i zgrzytać szyderstwem z dawnej swojej postaci pod nogami przechodzącego barbarzyńcy.
Ponachylały się tam i sam korynckie kolumny.
Pożarł czas jońskie głowice drugiego rzędu.
Wrosły w mur głuchy złupione przez najezdnicze zgraje sołdatów słupy doryckie pierwszego piętra.
Wnętrze!
Potwornej wielkoś