Kiedy przypomnę sobie zdarzenie z dzisiejszego popołudnia, serce zaczyna mocniej mi bić. Gdyby nie Tolo i Paszkiewicz, to pewnie nikt nigdy nie ujrzał by tego wpisu, ponieważ moja ręka byłaby niezdolna do napisania czegokolwiek, a umysł nie byłby zdolny do myślenia.
O godzinie 13.00 wylecieliśmy z bazy, naprzeciwko złowrogim Messerschmittom. Niczego nie ukrywały – były bardzo zaskoczone, a więc punkt dla nas. Pewnie gotowała się w nich złość, bo ich atak najprawdopodobniej zostanie zniweczony. I tak się stało – nastąpiła walka kołowa. Pomimo zataczanych kół, elips czy rozmaitych wywrotów, niemieckie myśliwce nie wytrwały. Nad Dover robiło się pusto, gonitwa przeniosła się nad kanał. Czułem satysfakcję, gdy Messerchmitty pędziły jak spłoszone jelenie w tym kierunku, z którego wyleciały. O tak, Dywizjon wykonał swoje zadanie.
Lecz ja uparcie postawiłem sobie cel. Zdobyć drugiego ‚Adolfka’. Jednak, kiedy upatrzyłem sobie jednego z myśliwców wiedziałem, że odkrył moje intencje – zaczął wykonywać uniki, zupełnie niepotrzebnie. Ironiczny uśmiech mimowolnie rozlał się na mojej twarzy. Gdy zbliżyłem się do przeciwnika na dogodną odległość, wystrzeliłem serię pocisków. Dobrze, że nikt nie zobaczył mojej jakże zdumionej miny – ku mojemu zdziwieniu, wróg wykręcił jak najbardziej prawidłową beczkę. Lecz nie straciłem pogody ducha. Żółtodziób! Przez ten manewr przeciwnik stracił całe sto metrów przewagi. Przyjemnie było patrzeć przez celownik, kiedy w samym środku tkwił kadłub bezbronnego ‚Adolfka’. W tym samym momencie, gdy po drugiej serii pocisków zanurkowałem za tak upragnionym celem, w mojej kabinie zrobiło się tak ciemno, jakby ktoś chlusnął czarną farbą. Rozglądnąłem się pospiesznie i obejrzałem szyby, po których ściekał jakiś ciemnozielony płyn. Włosy zjeżyły mi się na głowie, gdy poznałem skąd pochodzi: pękły przewody z oliwą.
Byłem zmuszony zaprzestać pogoni. Muszę przyznać, że w tym momencie ważniejsze było ocalenie własnej skóry, niż zestrzelenie wroga. Przetarłem szybę i zrobiło się nieco jaśniej, lecz po chwili znów mnie zmroziło. Z rur wydechowych zaczęły wylatywać kłęby dymu! Odpiąłem pasy i spojrzałem na morze pode mną. W razie potrzeby musiałem wyskoczyć…w piekelną otchłań.
Moja świadomość błądziła. Wyłączyłem silnik – myśliwiec był zdany na własne skrzydła. Czy doleci do Anglii? Lecz było jeszcze jedno zmartwienie. Byłęm całkowicie bezbronny, podatny na pociski wrogich mi maszyn. Czułęm się, jakbym nie miał nóg i rąk. Dumny myśliwiec? Chyba raczej nędzny robak. Żołnierz bez broni.
Wtem przez brudną szybę ujrzałem samolot. Sunący prosto na mnie. Sunący, ale nie strzelający. Tolo. Tolo dostrzegł moją biedę i przyleciał na pomoc. Po chwili do mojego lewego boku dołączył Paszkiewicz. Moje nerwy ustąpiły uldze. Mogłem spokojniezająć się maszyną.
Lecz, jak można było się spodziewać, zauważyły mnie również wrogie maszyny. Moi dwaj przyjaciele krążyli nade mną, odstraszając dwa Messerschmitty, które powoli wątpiły w udane zestrzelenie mojego myśliwca. W końcu wycofały się i spokojnie leciały do Francji. Moim jedynym problemem było teraz utrzymanie maszyny aż do wylądowania. Jednak szczęście powoli przechylało się na naszą stronę. Widać już było linię brzegu, co więcej: samolot już ją przeleciał! Ogarnął mnie niesamowity entuzjazm i nieokiełznane szczęście. A razem ze mną radowali się przyjaciele Byliśmy teraz trzema żelaznymi, niezłomnymi potęgami. A na naszym twardym podłożu wyrósł miękki, cenny kwiat: koleżeńskość. Kwiat bardzo canny, bo gdy raz wykiełkował i wyrósł, będzie w stanie przetrwać szorstkie wichry i znieść najcięższe burze przez lata.
Byłem i nadal jestem im wdzięczny. A teraz idę. obiecałem Tolo trzy whisky – nie mogę go zawieść!