Jako więzień polityczny zostałem zesłany do obozu pracy w Jercewie na śyberii. Mieszkamy w lichych, drewnianych barakach. Nasze ubrania to łachmany, które prawie wcale nie ochraniają przed coraz większymi mrozami.
Każdy dzień zaczyna się tak samo. O wpół do szóstej jesteśmy bezlitośnie budzeni, musimy wstać przed otwarciem kuchni. Wszyscy jęcząc z bólu powoli wstają z prycz, aby z kawałków szmat, sznurków, drutu i opon samochodowych sklecić możliwie ciepłe trwałe okrycie. Gdy idziemy do kuchni, jest jeszcze ciemno, nie widać nawet twarzy współwięźnia idacego na wyciągnięcie ręki. Na śniadanie dostajemy głodowe porcje kaszy, pochłaniamy je zaraz po wyjściu z kuchni.
Chwilę później ustawiamy się brygadami niedaleko wartowni. Musimy stać aż nas przelicza i pozwolą wyruszyć do wyznaczonego miejsca pracy. Droga jest długa i męcząca. Praca trwa jedenaście godzin. W przerwie obiadowej dodatkową porcję jedzenia dostają tylko ci, którzy mają największą wydajność. Reszta odwraca się do nich plecami, żeby nie mysleć o doskwierajacym głodzie. Gdy wycieńczeni wracamy do obozu, dostajemy niewielką porcję chleba. Natychmiast go zjadamy. Nikt nie jest w stanie zachować trochę na później. Tylko sen pomaga choć na chwilę zapomnieć o głodzie.
Aż chciałoby się stad wyrwac. Niestety, jest to tylko marzeniem. Obóz jest otoczony drutem kolczastym, a jakakolwiek próba ucieczki karana jest śmiercią. Kazdego dnia liczba łagierników się zmniejsza. Umieraja z głodu, wycieńczenia, zimna. Nie mają żadnej nadziei. Nie liczą nawet dni do końca wyroku, żeby nie doznać rozczarowania, gdy wyrok zostanie przedłużony.