Godzina wieczornych posłuchań skończyła się. Z wieloletniego przyzwyczajenia pani Latter usiadła przed swym męskim biurkiem, skąd patrzył na nią zamyślony Sokrates, ogromny kałamarz i jeszcze ogromniejsze księgi. Dawnymi czasy w takiej chwili zabierała się do robienia rachunków, do czytania listów i do odpisywania na listy. Ale mniej więcej od roku jej dawne zwyczaje uległy zmianie. Już nie przegląda rachunków, bo i co w nich zobaczy?… zapowiedź deficytu. Nie odczytuje listów, bo dzisiaj wcale ich nie było; nie ma też chęci pisać listów, bo rezultat wie z góry: niektórzy przyszlą pieniądze, a inni będą prosili o prolongatę. Więc po co pisać?
Czuła, że od pewnego czasu ma mniej władzy nad biegiem wypadków; ale za to wypadki mają więcej władzy nad nią. Oto i w tej chwili zamiast rachować, projektować, obmyślać sposoby, ona siedzi z rękoma opuszczonymi na poręcze fotelu i patrzy na widziadła, jakie przed nią rozsnuwa wyobraźnia. I znowu widzi tłustą jejmość, która chce uczyć swoje córki malarstwa i gry na cytrze, ale za to urywa pięćdziesiąt rubli od umówionej zapłaty. A potem widzi płowowłosą pannę Howard, która chcąc kobiety zrobić samodzielnymi pracuje nad zrujnowaniem jej, kobiety od kilkunastu lat samodzielnej!
Nareszcie przychodzi jej na pamięć spokojna twarz nauczyciela jeografii, który bez protestu pozwolił sobie urwać dwadzieścia cztery ruble na miesiąc.
„Safanduła! – mówi pani Latter z gniewem. – Ciepłe kluski, nie mężczyzna…”
I owe ciepłe kluski przypominają jej, że nadchodzi termin rachunku z piekarzem i rzeźnikiem i że za lokal trzeba zapłacić dwa tysiące pięćset rubli za półrocze.
„No, dziś mogę o tym nie myśleć – powiada sobie i otrząsa się.
– Helenka jest u Ady, a Kazio zapewne ubiera się do teatru…”
Lecz i dzisiejsza rozmowa z dziećmi nie nasuwa jej przyjemnych wspomnień. Jak to może być, ażeby Kazio do tej pory nie wyjechał za granicę? Nie dlatego, że jest jej synem i że jest piękny, ale najsurowszy sędzia musiałby przyznać, że jest to wyjątkowy młodzieniec, o którym za kilka lat mówić będą w całej Europie.
Co za ambicja, jaka dojrzałość, jak on się wstydzi swoich dzisiejszych przyjaciół, którzy nie mają wielkiej idei, i jakie to on sam musi mieć idee!… Czy podobna, Boże miłosierny, ażeby taki chłopiec nie mógł jechać za granicę jedynie dlatego, że matka nie ma gotowych tysiąca rubli?… Jak to może być, ażeby społeczeństwo nie posiadało instytucji dla dostarczania funduszów genialnym młodzieńcom na wyższą edukację? Zaraz poszłaby tam i zastrzegłszy tajemnicę powiedziałaby członkom zarządu:
„Moi panowie, wychowałam kilka pokoleń waszych sióstr, żon i córek, lecz sama nie mam pieniędzy na dokończenie edukacji mego syna. Proszę więc o pomoc, nie w imię moich zasług i pracy, ale że Kazio jest to chłopak dzielny, szlachetny, genialny. O, gdybyście wy tak znali go jak ja, uwierzylibyście, że nawet choćby mi był obcym, jeszcze troszczyłabym się jego przyszłością. Bo tylko spojrzyjcie na niego, zastanówcie się nad każdym jego słowem, spojrzeniem, ruchem… Ale po co to wszystko: tylko przyciśnijcie go do serca jak ja, a przekonacie się, co za nadzwyczajna dusza mieszka w tym ukochanym…”
Pani Latter machinalnie załamuje ręce. Bo przecież nie ma instytucji, która pomogłaby genialnym młodzieńcom, a choćby stworzono taką, czyliż członkowie zarządu uwierzyliby, że to, co ona mówi o synu, jest świętą prawdą, owocem chłodnej obserwacji, nie zaś macierzyńskim uniesieniem? Czyliż ona nie zna ludzi, czy nie słyszała półsłówek rzucanych na rachunek Kazia?… Co się zresztą dziwić obcym, jeżeli rodzona siostra, i jeszcze dziewczyna tak wyjątkowa jak Helenka, niekiedy żartuje z głębokich odezwań się Kazia? A nawet ma pretensje, że wychowanie brata dużo kosztuje!…
„Czy ty nie rozumiesz – mówi w duchu do córki – jaka różnica istnieje między kobietą i mężczyzną?Wszak jesteście oboje podobni do siebie jak bliźnięta, a mimo to – porównaj siebie z nim: jego głos, wzrost, spojrzenie, każdy ruch… Jeżeli ty jesteś kwiatem stworzenia, on jest jego panem i władcą… A dalej pomyśl: czym są siły kobiety wobec męskich? Ja, której podziwiają rozum i energię, ledwie mogłam was wychować i utrzymać siebie. Tymczasem mężczyzna utrzymuje siebie i żonę, wychowuje kilkoro dzieci i jeszcze prowadzi fabryki, rządzi państwami, robi wynalazki…
W tej chwili przed wyobraźnią pani Latter przesuwa się cień mężczyzny, na którego widok rysy jej wyrażają nienawiść… Zrywa się z fotelu, zaczyna chodzić po gabinecie i przymusza się do myślenia o czym innym.
Więc myśli, że od pewnego czasu, może od roku, dokoła niej zachodzą zmiany. Ubyła pewna liczba uczennic i pensjonarek, zmniejszyły się dochody, należało zastąpić kilku droższych nauczycieli tańszymi… Jednocześnie coraz częściej słyszy frazesy o samodzielności kobiet, jakby skierowane przeciw niej samej.
Początkowo wyraz „samodzielność” wymawiała tylko panna Howard, potem nauczycielki i damy klasowe, a dziś – powtarzają go starsze uczennice i nawet ich matki.
„Co ma znaczyć ta ich samodzielność – myśli pani Latter. – Konna jazda i malarstwo?… to przecież rzeczy stare jak świat. Walka z życiem?… ależ, mój Boże, od ilu lat ja walczę z życiem… Więc niezależność od mężczyzny?… Ach, gdyby one wiedziały, od jakiego ja się uwolniłam!… To, co one mówią, ja robię albo zrobiłam od dawna i pomimo to ja ich nie rozumiem, a one uważają mnie za przeszkodę. To samo, co ja, robi tysiące kobiet w każdym pokoleniu; przecież nawet były takie, które chodziły na wojnę! Więc dlaczego te rzeczy dziś ogłaszają się jako wynalazek, w dodatku zrobiony przez pannę Howard, która dużo mówi, ale nie zrobiła nic pozytywnego? Jest dobrą nauczycielką, i tyle…”
– Czy nie przeszkadzam?… odezwał się za nią słodki głos. Pani Latter drgnęła.
– Ach, Madzia!… – rzekła – dobrze, żeś przyszła.
Panienka zwana Madzią, a przez uczennice panną Magdaleną, weszła do gabinetu w wesołym nastroju ducha. Widać to było w jej figlarnych oczach, śmiejącej się twarzy, w całej zresztą postaci, która wyglądała tak, jak gdyby z panną Madzią dopiero co tańczyły jej uczennice i jeszcze wycałowały ją na zakończenie.
Lecz spojrzawszy na panią Latter Madzia odczuła, że wesołość w tym miejscu nie jest właściwą. Zdawało się jej, że przełożona ma zmartwienie albo że się bardzo gniewa. Za co i na kogo?… Może na nią za to, że przed chwilą tańczyła z czwartoklasistkami, ona, dama klasowa!
– Chcę, Madziu, dać ci robotę. Wyręczysz mnie?… – rzekła pani Latter siadając przed biurkiem.
– Czy pani może się o to pytać? – odpowiedziała Madzia. I zarumieniła się, przyszło jej bowiem na myśl, że taka odpowiedź może wydać się pani Latter zuchwałą.
Usiadła na brzegu kanapy i pochyliwszy głowę przypatrywała się spod oka przełożonej chcąc odgadnąć, co jej dolega. Czy ona gniewa się, czy jest zmartwiona? Z pewnością gniewa się (naturalnie na nią) za tańce na górze. Przecież tyle razy mówiono jej, że dama klasowa powinna zachować powagę właściwą swemu stanowisku. A kto wie, czy pani Latter nie gniewa się i za to, że ona całowała Zosię Piasecką i mogła zarazić całą pensję jakąś niezdecydowaną chorobą. A może o to, że wstawiała się za Zdanowską?…
– Widzisz to, Madziu – odezwała się nagle pani Latter wręczając jej paczkę papieru listowego i notatkę. – Tyle listów musisz napisać, rozumie się, jeżeli zechcesz.
– Tylko tyle?… Ja dopiero wtedy byłabym prawdziwie szczęśliwą, gdyby mi pani kazała pisać wszystkie listy – zawołała Madzia takim tonem jak żołnierz, który chce poświęcić życie za swego wodza.
– Oj, ty nieuleczalna entuzjastko!… Ale może i ty się kiedyś wyleczysz. Nawet prędzej, aniżeli myślę!… – rzekła zniżonym głosem pani Latter, a potem dodała – Wyręczam się tobą w nudnej robocie, bo sądzę, że ci się to przyda. Czy ciągle projektujesz sobie założyć pensję?
– Ach, pani, choćby dwu… choćby jednoklasową… To moje najwyższe marzenie! – zawołała Madzia składając ręce.
Pani Latter uśmiechnęła się.
– Mam nadzieję, że zmieni się i to twoje najwyższe marzenie – mówiła. – Już pamiętam ich kilka. W szóstej klasie marzyłaś o klasztorze, w piątej myślałaś o śmierci i o tym, ażeby Cię pochowano koniecznie w bladoniebieskiej trumience, a w trzeciej klasie, jeżeli mnie pamięć nie zwodzi, chciałaś koniecznie zostać chłopcem.
– Ach, pani… pani!… – wzdychała Madzia zasłaniając rękoma twarz zarumienioną powyżej czoła. – Ach, jaka ja jestem… ach, ze mnie nic nigdy nie będzie…
– Owszem, będzie, tylko pierwej wyrzekniesz się niejednego projektu, a przede wszystkim tej pensji.
– To, proszę pani, będzie tylko wstępna klasa…
– Coraz lepiej! – uśmiechnęła się pani Latter. – Nim jednak założysz ową wstępną klasę, napisz listy do rodziców, wujów i ciotek naszych panienek. Pisz według tego schematu: u góry – Szanowny Panie lub Szanowna Pani, a niżej: Załączając stosownie do życzenia pani (czy pana) kwit za pierwsze półrocze, mam honor przypomnieć, że do uzupełnienia rachunku należy nam się rubli… I liczbę wypiszesz wedle tej kartki.
– To oni aż tyle są winni?… – zawołała z przestrachem Madzia przeglądając notatkę.
– Winni mi dwa razy więcej – odpowiedziała pani Latter. Tylko niektórzy zwrócą dopiero po Nowym Roku, a znajdą się tacy, którzy nie zwrócą nigdy.
Zerwała się z fotelu i założywszy ręce na piersiach zaczęła chodzić po gabinecie.
– Oto masz pensję, o której marzysz – mówiła siląc się na spokój w głosie. – Oto są świetne dochody, za które panna Howard chce tu wprowadzać buchalterię, naukę rzemiosł, gimnastykę…
Wariatka!… – syknęła pani Latter.
– A ja myślałam, że ona taka rozumna… – wtrąciła tonem zdziwienia panienka. – Ach, jak ona pięknie mówi!… Jak ona tłomaczy, że dzisiejsza kobieta jest ciężarem dla społeczeństwa i niewolnicą rodziny, że kobiety powinny pracować na równi z mężczyznami, że powinny mieć te same prawa i że całe wychowanie powinno być zmienione…
Drżąca z gniewu pani Latter zatrzymała się przed Madzią i poczęła mówić stłumionym głosem:
– Dowiedzże się ty przynajmniej, co warte gadaniny tej… szalonej!… Widzisz, ile tysięcy rubli winni mi są i domyślasz się, ile tysięcy rubli ja potrzebuję mieć do Nowego Roku, ażeby nakarmić dzieci i zapłacić nauczycielom… Jeżeli więc dziś zachodzę w głowę… Ach! co ja plotę!… – szepnęła trąc czoło. Więc sama obrachuj: skąd w tych warunkach wziąć pieniędzy na wykłady nowych przedmiotów, skąd dzieci znalazłyby czas na naukę?… Głowa mnie boli!…
Przeszła się kilka razy, a potem wziąwszy za ręce przestraszoną nauczycielkę rzekła spokojniej:
– Jestem trochę chora i zirytowana, a tobie ufam moje dziecko, więc rozgadałam się. Wiem jednak, że…
– Pani… czy pani mogłaby przypuścić, że ja powtórzę?… – spytała Madzia. A potem spoglądając na panią Latter oczyma pełnymi łez i całując jej ręce dodała:
– Proszę pani, to… to ja zrzekam się mojej pensji…
Przełożona przycisnęła usta do jej rozgorączkowanej głowy.
– Dzieciaku, dzieciaku!… Jakąż różnicę może mi zrobić twoja biedna pensyjka, twoje piętnaście rubli miesięcznie? Ani myśl o niczym podobnym…
W oczach Madzi błysnęła wielka myśl. Łzy jej obeschły.
– Więc dobrze, proszę pani, ja będę brała pensję, ale pani mi zrobi jedną wielką łaskę…
I nagle uklękła przed panią Latter, która śmiejąc się podniosła ją.
– Cóż to za łaska?
– Ja mam po babci – szepnęła Madzia spuszczając oczy ja mam… trzy tysiące rubli. Więc pani będzie taka dobra… taka kochana…
– I wezmę od ciebie te pieniądze, czy tak?… Ach, ty niepoprawna! Przypomnij sobie, ile już przeznaczeń miały twoje pieniądze? Masz założyć pensję…
– Już nie założę…
– Wybornie; szybko się decydujesz. Miałaś pożyczyć pannie Howard tysiąc rubli…
Chciałaś wziąć na swój koszt aż do ukończenia edukacji…
– Pani śmieje się ze mnie! – załkała Madzia.
– Nie, ja tylko rachuję. Bo przecie masz jeszcze jechać za granicę i znowu na swój koszt wziąć Helenkę…
– Ach, pani, pani… – szlochała Madzia.
– Całe szczęście, że ani tych pieniędzy nie masz w ręku, ani nie masz prawa rozporządzać nimi. Gdybyś była tak majętna jak Ada… ha!… – rzekła jakby do siebie pani Latter.
Twarz Madzi znowu ożywiła się i oczy jej błysnęły radością.
– No, ale dość tego, moje dziecko. Idź na górę przez mój pokój sypialny, umyj buziaka i zabierz Od kilku dni panna Magdalena jest jakaś nieswoja. Oczy jej straciły blask, a zyskały głębię; śniada twarz pobladła, czarne włosy są prawie gładkie, co ich właścicielce nadaje wyraz żałobny. Młoda osoba od kilku dni źle sypia i źle jada. Jeżeli śmieje się, to tylko przez pomyłkę; jeżeli śpiewa, to przez zapomnienie, a jeżeli zrobi parę tanecznych turów z którą ze swoich uczennic, to całkiem automatycznie. Dusza panny Magdaleny nie bierze udziału w żadnym z tych objawów wesołości; panna Magdalena wie o tym, że jej dusza nie bierze dziś najmniejszego udziału w wesołości, i nie gniewałaby się, gdyby cały świat wiedział o tym interesującym nastroju jej duszy pełnej troski i poważnych tajemnic.
Ten okropny stan tak ciąży pannie Magdalenie, że mimo woli szuka jakiegoś towarzystwa i rozmowy.
I dlatego, sama nie wiedząc kiedy, młoda nauczycielka znajduje się na progu sali piątej klasy i sama nie wiedząc po co, wywołuje z niej pewną ładniutką piątoklasistkę, która nieszczęśliwie kocha; się w panu Kazimierzu, a w tej chwili pracuje nad ćwiczeniem niemieckim. Kilka panienek w brązowych sukienkach przybiegają do Magdaleny, całują jej twarz, włosy i szyję, ubolewają nad jej smutkiem i nad tym, że rosół przy obiedzie był taki niedobry, ale nade wszystko nad tym, że z powodu deszczu nie mogły wyjść na spacer. Panna Magdalena przytakuje im, ale robi to złamanym głosem. Więc panienki cofają się w głąb sali, potem wziąwszy się pod ręce idą w róg sali, coś szepczą i wskazują na nauczycielkę z oznakami tak niewątpliwego współczucia, że Magdalenie robi się lżej na sercu. W jednej chwili ma ochotę wobec całej klasy odkryć swoją wielką tajemnicę, lecz w następnej chwili przypomina sobie, że owa tajemnica nie jest jej tajemnicą i – robi się jeszcze smutniejszą, jeszcze bardziej zamkniętą w sobie.
Tymczasem zbliża się do niej owa piątoklasistka, na której współczucie Magdalena rachowała najwięcej, ale ma taką minę, jakby tajemnica nauczycielki nic a nic jej nie obchodziła, ponieważ ona sama nosi troskę, której wszystkie damy klasowe nie potrafiłyby zaradzić.
Mimo to panna Magdalena prowadzi ją do gościnnego saloniku, sadza obok siebie na kanapie i mówi z westchnieniem:
– Jakaś ty szczęśliwa, moja Zosiu!
Piątoklasistka zapomina o wypracowaniu niemieckim i wybucha płaczem.
– Więc pani wie wszystko?… – mówi tuląc się do jej ramienia.
– Szczęśliwa jesteś – powtarza panna Magdalena – boś jeszcze za młoda na to, ażeby zrozumieć, jakie są dziwne stany duszy…
Siedemnastoletnia uczennica ze zdumieniem spogląda na osiemnastoletnią nauczycielkę i odpowiada marszcząc brwi:
– Pani tak mówi, jak on powiedział, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w korytarzyku, w tym… wie pani. Ja myślałam, że spalę się ze wstydu, a on mruknął: „Jaki to śliczny smarkacz!…”
Słyszała pani coś podobnego?… Myślałam, że go rozedrę, i w tej chwili uczułam, że go już nigdy kochać nie przestanę…
Ciche łkania przerwały jej mowę.
– Powiadam ci, Zosiu, że są niepokoje gorsze aniżeli miłość…
– Ach, Boże, wiem, wiem… Ale zawsze pochodzą z miłości…
– Jesteś głuptasek, moja Zosiu! – przerywa jej z godnością panna Magdalena. – Póki kobieta kocha, jest szczęśliwa, chociaż… nie powinnam z tobą mówić o takich rzeczach…
Nieszczęście zaczyna się dopiero wtedy, kiedy kobieta zaczyna myśleć o sprawach poważnych, jak mężczyzna… Kiedy na przykład myśli o pieniądzach, cudzych interesach, o uratowaniu kogoś z ciężkiej sytuacji…
– O, jeżeli o mnie chodzi – wybucha Zosia z pałającymi oczyma – mnie nikt nie uratuje!
Od chwili kiedy Jadzia Zajdler widziała, jak całował pannę Joannę, życie moje zostało złamane.
Więc on nie dla mnie zaglądał do sal, nie mnie szukał, gdy patrzył na nasze okna z podwórka, i dlatego nie podniósł róży, którą mu wyrzuciłam… Ale ja nie będę im przeszkadzać; umrę, rozumie się, że nie dla tej kokietki, tylko dla niego… Niech zostanie szczęśliwy, z kim chce, chociaż… mam przeczucie… że mnie kiedyś pożałuje…
Mówiąc to Zosia zalewa się łzami, a panna Magdalena patrzy na nią zdumiona.
– Moja Zosiu, co ty wyplatasz? Kto całował Joasię?…
– A któż by, jeżeli nie pan Kazimierz?… Zbałamuciła go ta drapieżnica, bo jej zazdrość…
Panna Magdalena uroczyście podnosi się z kanapki i mówi:
– Panna Joanna jest damą klasową i osobą przyzwoitą, która nigdy nie pozwoliłaby się całować panu Kazimierzowi.
– Czy pani jest tego pewna?… – pyta Zosia składając ręce.
– Jestem najpewniejsza, a teraz żałuję, że wybrałam cię na powiernicę…
– O, panno Magdaleno!… – błaga ją Zosia płacząc i śmiejąc się.
– Jesteś dziecko – przerywa jej surowo panna Magdalena więc nie rozumiesz, że w życiu kobiety mogą być rzeczy ważniejsze aniżeli jakieś tam uniesienia sercowe. Przekonasz się, kiedy zaczniesz myśleć o cudzych interesach i znajdziesz się w konieczności ratowania kogoś…
– Ja już jestem uratowana… już nie umrę, panno Magdaleno… Teraz wszystko rozumiem!
Jadzia musi się sama w nim kochać, więc rzuca oszczerstwa, ażeby mnie zniechęcić… O, ja domyśliłam się tego!…
Całuje pannę Magdalenę bez miary i liczby, ociera oczy i ucieka z sali gościnnej. „Jaka ona głupiutka!… – myśli panna Magdalena o swojej młodej przyjaciółce. – Gdyby jej pani Latter powiedziała to, co mnie, i gdyby jej przyszło obmyślać sposoby dopomożenia przełożonej, zaraz by miłość wywietrzała… Swoją drogą Ada musi przełożonej pożyczyć pieniędzy; ale co tymczasem stanie się z moją głową!…”
Pannie Magdalenie jest coraz smutniej i ciężej. Już nie o to jej chodzi, ażeby podzielić się z kimś wielką tajemnicą, ale żeby dowiedzieć się: czy w każdym człowieku budzenie się świadomej myśli łączy się z takim niepokojem? Przecie już we wstępnej klasie, a nawet jeszcze w domu, kazano jej myśleć; przecież już siedem lat myślała według szkolnego programu będąc na pensji, a potem rok bez programu będąc damą klasową, i – jeszcze nigdy myślenie nie wydało jej się czymś tak nowym i oryginalnym!
Czaiła, że po owej rozmowie z panią Latter w duszy jej wytrysło źródło psychicznych procesów, których dotychczas nie odgadywała, choć od pierwszej klasy nazywano ją dzieckiem myślącym.
„Pewnie musiała się zbudzić we mnie samodzielność, o której mówi panna Howard – rzekła do siebie Magdalena. – Nie – myślała dalej – ja nie powinnam unikać tej kobiety, bo ona jedna może mi wytłomaczyć stan mojej duszy…”
Pod wpływem tej uwagi skierowała się do drzwi pokoju panny Howard; usłyszawszy zaś rozmowę – zapukała.
W pokoju były trzy osoby. Przede wszystkim panna Howard, która siedząc na fotelu z założonymi na piersiach rękoma rozprawiała. Naprzeciw niej na wyplatanym krześle kręcił się niedbale ubrany, ale za to bardzo nieuczesany student uniwersytetu, z wytartą czapką w ręku. Zaś na taburecie, oparta o poręcz fotelu panny Howard, jakby kryła się za nauczycielką, prześliczna szóstoklasistka Mania Lewińska, odznaczająca się twarzą dziecka, a oczyma dojrzałej kobiety. Magdalena spostrzegła, że Mania Lewińska patrzy na studenta z wyrazem spokojnego zachwytu, że panna Klara pożera go wzrokiem i że on spogląda na pannę Howard, lecz myśli o ukrytej za jej fotelem Mani.
– Prosimy! – zawołała panna Howard wyciągając rękę. – Pan Władysław Kotowski, panna Magdalena Brzeska.
Zaprezentowani ukłonili się sobie, przy czym rozczochrany student miał minę niezadowoloną z nowego gościa. Gdy jednak Magdalena usiadła w ten sposób, że nie zasłoniła Mani Lewińskiej i nie mogła śledzić jego spojrzeń, uspokoił się.
– Szkoda, że pani nie przyszła przed kwadransem – rzekła panna Howard. – Właśnie czytałam mój artykuł, który pan zabiera do „Przeglądu”. Rozwijam pomysł, ażeby nieprawym dzieciom państwo dawało nazwiska, edukację i uposażenie; a im lepsze będą nazwiska i wyższa edukacja, tym więcej będą szanowane nieprawe dzieci, i co z tego wynika, kwestia zostanie rozwiązana. Bo dopóki kobiety nawet w tak naturalnych rzeczach muszą się oglądać na mężczyzn… Magdalena myślała, że zapadnie się pod ziemię, lecz Mania jakby nie słysząc patrzyła dobrymi oczyma na studenta, który kręcił się, rumienił i miętosił czapkę.
– Sądzisz pan – zwróciła się panna Howard do studenta – że w moich słowach kryje się niedorzeczność?…
– Ja, proszę pani, nic nie sądzę – odparł nieledwie przestraszony student.
– Ale tak pan myślisz… O, bo ja jak w otwartej księdze czytam w duszy pańskiej nawet tajemnice, które pragnąłbyś ukryć przed samym sobą…
Usłyszawszy to Mania oblała się rumieńcem, a niemniej zawstydzony pan Władysław zrobił ruch, jakby miał zamiar schować głowę pod krzesło.
– Zapominasz jednak – ciągnęła panna Howard – że ja nie mówię w ogóle o mężczyznach, ale o tym jednym, którego kobiecie narzuca dzisiejsze społeczeństwo, a który nazywa się mężem…
W ten sposób panna Howard mówiła jeszcze kilka minut pięknym kontraltem, ale – o czym?… Magdalena nie umiałaby powtórzyć. Zdawało jej się tylko, że różowa i płowowłosa apostołka samodzielności kobiet mówi (wobec studenta!) rzeczy tak nieprzyzwoite, że dla niesłyszenia ich potrzeba myśleć o czym innym. A ponieważ własne myśli plątały się jej, więc zaczęła odmawiać w duchu: Ojcze nasz i Zdrowaś Maria. I rzeczywiście obie te modlitwy o tyle pochłonęły jej uwagę, że patrzyła na pannę Howard, słyszała jej głos dźwięczny, lecz nic nie rozumiała.
Ale student musiał rozumieć, gdyż wyciągał albo zginał nogi, podnosił brwi, zaczesywał bujną czuprynę to prawą, to lewą ręką i w ogóle zachowywał się jak delikwent na torturach. Magdalenie przyszło na myśl, że młody człowiek nie doznawałby tych udręczeń, gdyby tak samo jak ona odmawiał przynajmniej Zdrowaś Maria. Lecz ponieważ jest zapewne bezbożnikiem, jak wszyscy studenci, i nie wierzy w skuteczność modlitwy, więc biedak nie może nie słyszeć okropnego wykładu panny Klary.
Nareszcie panna Howard skończywszy mowę poszła do biurka i zaczęła rozwiązywać, odwijać, a potem znowu zawijać i zawiązywać jakąś rurkę papieru, na którym znajdował się jej interesujący artykuł o tych… tam dzieciach… Przez ten czas Mania zbliżyła się do studenta i zaczęli półgłosem rozmawiać:
– Do widzenia! – mówiła dziewczynka. – A we wtorek pan przyjdzie?
– Wątpi pani o tym?
– I odniesie pan Krasińskiego?
– Z objaśnieniami.
– Zapracuje się pan… Do widzenia…
– Do widzenia…
Student ledwie dotknął jej ręki, ale jak oni patrzyli na siebie!… Z taką braterską czułością, a przy tym tak smutnie, jakby żegnali się na wieki, choć rozstawali się tylko do wtorku. Magdalena miała ochotę ucałować ich oboje, śmiać się z nimi, płakać, słowem – robić wszystko, czego by od niej zażądali, tacy wydawali się jej piękni i nieszczęśliwi z tego powodu, że zobaczą się dopiero we wtorek.
W tej chwili panna Howard oddała zwitek papieru studentowi, który pożegnał ją dość niedbale i szybko wybiegł, zapewne sądząc, że może jeszcze raz spojrzy na Manię, która wyszła przed nim. Panna Howard była promieniejąca. Znowu rzuciła się na fotel i patrząc w sufit, jakby tam snuły się jej marzenia, rzekła do Magdaleny:
– Przyszła pani na pogawędkę? Prawda, jaki to interesujący młody człowiek?… Lubię śledzić, kiedy w świeżej duszy kiełkuje i rozwija się jakaś wzniosła idea albo uczucie…
– O, tak! – potwierdziła Magdalena myśląc o studencie i Mani.
– Więc pani także dostrzegła?
– Naturalnie, to przecież jest widoczne…
Panna Howard zrobiła minkę skromnie zakłopotaną.
– Nie pojmuję doprawdy – mówiła zniżonym głosem – co mu się we mnie mogło podobać…
Magdalena drgnęła ze zdziwienia.
– Zapewne wspólność dążeń… poglądów… – ciągnęła coraz bardziej rozmarzając się panna Howard. – Tak, jest jakieś powinowactwo dusz… Ale nie mówmy o tym, droga panno Magdaleno, mówmy raczej o pani… Co za entuzjasta!… Jak on słucha moich artykułów… Ja dopiero mając takiego słuchacza zrozumiałam, że można – pięknie słuchać… Ale dość już o tym, panno Magdaleno, mówmy o pani. Czy może i pani ma jaką troskę?… Oryginalny młody człowiek!… Więc cóż panią do mnie sprowadziło? Zapewne także budzi się duszyczka… Prawda, że zgadłam? O, bo my, kobiety, jesteśmy szczególnymi istotami: gardzimy zwierzęcym tłumem mężczyzn, lecz jeżeli znajdzie się człowiek wyjątkowy… Pani ma coś na sercu, panno Magdaleno, mówmy o tym, co pani mi chce powiedzieć…
Magdalena była tak zmieszana słysząc poetyckie szczebiotanie panny Howard, jak gdyby przerzucono ją do nieznanej okolicy. Więc to ona, ta sztywna, gniewna, a niekiedy złośliwa panna Howard, ta, której obawia się pani Latter, ta, która wypowiadała nieprzyzwoite rzeczy wobec młodego studenta?… Ona mówi o powinowactwie dusz i o sercowych troskach?… Magdalena nie mogła pohamować się; wybuch przygotowujący się od kilku dni nastąpił.
Upadła na kolana przed panną Howard, objęła ją za szyję i ucałowawszy kilka razy, rzekła drżącym głosem:
– Ach, pani, jaka pani dobra!… Ja myślałam, że pani jest tylko bardzo mądra, ale że nie ma serca. Ale co ja wyrabiam!… – dodała zrywając się z klęczek i siadając na taburecie obok fotelu.
– Entuzjastka… entuzjastka! – mówiła panna Howard pobłażliwie. – I któż jest ten, któremu powierzyłaś swoje serce?
– Pani myśli, że ja jestem zakochana?… Nie!…
Po różowym obliczu panny Howard przesunął się cień niezadowolenia.
– Ja tylko chciałam – mówiła Madzia – porozmawiać z panią, bo pani jest taka rozumna, taka energiczna, a mnie bardzo potrzeba otuchy…
– Więc ma pani jakiś poważny zamiar? – zapytała panna Howard tonem mistrza, który zajmuje się udzielaniem wskazówek we wszystkich poważnych zamiarach.
– O, bardzo poważny! – mówiła gorączkowo Magdalena – tylko jest to tajemnica, którą muszę zabrać z sobą do grobu… Zresztą – dodała, głęboko odetchnąwszy – pani jest tak rozumna, a dziś przekonałam się, że i szlachetna, dobra, kochana…
– To jeszcze niepewne, figlarko! – wtrąciła z uśmiechem panna Howard.
– O, bardzo kochana; przynajmniej ja ubóstwiam panią… Więc przed panią powiem wielką tajemnicę… Ja – wyszeptała – Magdalena – muszę, chociażbym miała umrzeć, muszę wystarać się o pieniądze dla…
– Dla kogo? – zapytała zdumiona panna Howard.
– Dla pa-ni Lat-ter… – szepnęła jeszcze ciszej Magdalena. Panna Howard wysoko podniosła ramiona.
– Ona panią o to prosiła?
– Niech Bóg broni!… Ona nawet nie domyśla się…
– Więc ona potrzebuje pieniędzy, ta wielka dama? – mówiła panna Howard.
Zapukano do drzwi.
– Wejść!
Wszedł służący i zawiadomił Magdalenę, że prosi ją panna Ada.
– Zaraz idę – odpowiedziała Magdalena. – Widocznie Bóg ją natchnął w tej chwili. Ale droga, najdroższa panno Klaro, ani słówka o tym nikomu. Umarłabym, odebrałabym sobie życie, gdyby się kto dowiedział!…
I wybiegła z pokoju zostawiając pannę Howard pogrążoną w oceanie zdziwienia.
„Więc Latterowa nie ma pieniędzy, a ja chcę z nią traktować o reformie wychowania!…” – myślała panna Howard.