Nazajutrz podsędek, zmizerowany i nieśmiały, złożył wizytę majorowi i odbył z nim konferencję. – O czym mówiono? pozostanie wieczną tajemnicą. Jedno jest pewne, że major tak brzydko wymyślał na podsędkowę, aż szyby drżały z oburzenia.
Gdy zaś spocony podsędek opuściwszy dom majora lekkim kłusem podążył na łono rodziny, major udał się do doktora Brzeskiego i wszedłszy do pokoju Madzi, która pisała jakieś kursa, rzekł zniżonym głosem bez wstępów:
– Powiedz mi: czy prawda, żeś pośredniczyła między panną Eufemią i Cynadrowskim?
– Ja?… – krzyknęła zdumiona Madzia.
– Powiedz mi, dziecko, szczerze – mówił major. – Bo oni twierdzą, że ty namówiłaś Eufemię do schadzek i nakłoniłaś ją do zamiany pierścionków z Cynadrowskim.
Madzia oburzyła się. A ponieważ jeszcze na pensji przywykła chować swoją korespondencję, więc – oddała majorowi dwa listy: jeden z przekreślonymi gołąbkami, w którym panna
Eufemia zerwała z nią stosunki, drugi z nieprzekreślonymi gołąbkami, w którym zaprosiła ją na cmentarz.
– Naturalnie!… – mówił starzec przeczytawszy listy. – Byłem tego pewny!…
Potem wyjrzał przez okno, spojrzał na drzwi i schwyciwszy Madzię wpół, przytulił swoje siwe, nasycone tytoniem wąsy do jej szyi mrucząc:
– Oj, ty… ty… figlarko!… Mogłabyś nie kusić mnie, starego… No, bywaj zdrowa – dodał po chwili i pocałował Madzię w czoło.
Z domu doktora major podreptał ku poczcie nakładając swoją potworną fajkę i wszedł do ekspedycji, gdzie pochylony nad biurkiem młody blondyn z grzywką sumował cyfry.
– Cynadrowski – rzekł major – masz czas?…
Młody blondyn położył palec na jednej z cyfr i spojrzawszy groźnie na majora odparł:
– Zaraz będę miał… Ale za kratkę wchodzić nie wolno…
– Tam także wchodzić nie wolno, a jednak chciałeś… – odparł major. I nie tylko usiadł na urzędowej kanapce obok biurka, ale jeszcze urzędowymi zapałkami zapalił straszliwą fajkę.
– Pan jest bezceremonialny!… – rzekł Cynadrowski
– Nauczyłem się od ciebie i zaraz ci to opowiem, tylko skończ pisanie.
Blondyn z grzywką przygryzł wargi, zsumował kolumnę, a potem sprawdził.
– Masz jaki pokoik? – zapytał major.
Cynadrowski wstał i milcząc zaprowadził majora do następnego pokoiku, gdzie było żelazne łóżko, parę czarnych szaf z papierami, a w kącie stos juków wydających woń odświeżonej skóry. Major usiadł na łóżku i przez chwilę wydmuchiwał kłęby dymu patrząc w sufit. Przypomniał sobie, że przed pół godziną podsędek ukląkł, literalnie ukląkł przed nim błagając, ażeby bardzo ostrożnie, bardzo delikatnie i bardzo stopniowo przygotował sekretarza do pewnej smutnej wiadomości.
„Bo widzi kochany major – mówił podsędek – Cynadrowski to chłopak porywczy i jeżeli nie weźmiemy się do niego dyplomatycznie, gotów zrobić awanturę.”
To przypomniał sobie major i widać ułożył jakiś plan metternichowski, gdyż uśmiechnąwszy się rzekł:
– Wiesz, po co do ciebie przyszedłem?
– Nie mogę domyśleć się, za co spotyka mnie ten honor odpowiedział krewki młodzieniec, którego niecierpliwiło zachowywanie się majora.
– Widzisz… przyszedłem ci oddać w imieniu panny Eufemii twoje listy do niej, no… i pierścionek.
To mówiąc, z wolna położył na stole naprzód pakiecik obwiązany na krzyż czarną wstążeczką, a następnie – małe pudełko po pigułkach, gdzie, owinięty w watę, błyszczał pierścionek z wizerunkiem Matki Boskiej.
– Oprócz tego proszę cię również w imieniu panny Eufemii o jej listy i jej pierścionek – zakończył major i spojrzał na Cynadrowskiego.
Młody człowiek stał pod szafą, z rękoma w kieszeni. Miał twarz jakby zmarzniętą, białe usta i grzywkę rozrzuconą, choć jej nie dotknął. Majorowi zrobiło się żal biedaka i właśnie dlatego nasrożył siwe brwi.
– To nie może być – rzekł chrapliwym głosem Cynadrowski:
– Masz rację – odparł major. – Nie może być, ażeby człowiek honorowy zatrzymywał listy i pierścionek panny, która mu odsyła jego efekta.
– To nie może być – powtórzył z krzykiem młody człowiek uderzając się pięścią w piersi.
– Jeszcze onegdaj przysięgała mi…
– Onegdaj przysięgała ci na onegdaj, ale nie na dzisiaj. Baba nigdy nie przysięga na odległy termin, chyba w kościele. Nie należy jej też podsuwać zbyt długiej roty przysięgi, bo nim dojdzie do końca, zapomni, co było na początku.
– Ale dlaczego to zrobiła?… Dlaczego?…
– Podobno ma oświadczyć się jej Krukowski.
– Więc idzie za mąż?… – prawie zawył młody człowiek.
– Ano jużci… I szkoda, że jej się to wcześniej nie udało… Tak pięknie zbudowana kobieta mogłaby już mieć ze sześcioro dzieci…
Cynadrowski nagle odwrócił się i ukląkł w kącie między pachnącymi jukami. Wcisnął czoło między dwie ściany i jęczał nie roniąc ani jednej łzy:
– Jezu… Jezu… czy to podobna?… Jezu miłosierny, czy tak można zabijać ludzi na równej drodze?… Jezu!…
Majorowi zrobiło się przykro.
– Diabli mnie tu przynieśli… – mruknął.
Podniósł się z łóżka; podszedł do klęczącego i uderzywszy go w ramię rzekł:
– No, wstawaj!…
– Co?… – odparł młody człowiek zrywając się na nogi. Wyglądał jak wariat.
– Przede wszystkim – nie bądź głupi. – A potem?…
– Oddaj listy panny i jej pierścionek, a swój zabierz. Cynadrowski rzucił się do niewielkiego kufra, otworzył go, a w nim skrytkę, z której wydobył pakiet listów. Porachował je, włożył w grubą kopertę i zapieczętował trzema urzędowymi pieczęciami. Następnie zdjął z palca pierścionek z opalem i ostrożnie umieścił w pudełeczku z watą; pierścionek zaś z Matką Boską wsadził sobie na palec.
– To jeszcze po matce – rzekł dygocząc.
– Piękna pamiątka – odparł major. – Szkoda, żeś jej nie szanował.
– Ha? – spytał Cynadrowski.
– Nic. Teraz powinieneś wziąć na przeczyszczenie. Nawet wiesz co?… Przyślę ci sześć reformackich pigułek; zażyj wszystkie, a do jutra tak ci się uspokoi serce… W naszym pułku był doktór Gerard: ile razy jaki oficer zakochał się nieszczęśliwie, dawał mu na przeczyszczenie.
A jeżeli chłopak bardzo dokazywał, to pierwej aplikował wymioty. Niezawodny środek… jak niegaszone wapno na szczury.
– Kpi pan ze mnie?… – szepnął młody człowiek.
Major objął go prawą ręką (w lewej trzymał fajkę) i pocałował w oba policzki mówiąc:
– Jak Boga kocham, nie kpię… Jak cię szanuję, mój Cynadrowski!… Tylko, widzisz, spódnica – dobra rzecz, ale nie trzeba sobie zawijać w nią głowy. I nie myśl, że cię nie rozumiem. Ja wiem, co to miłość: kochałem się po dwanaście razy na rok, może i więcej. A że byłem chłopak jak malowidło, więc latały za mną dziewczęta jak koty za sadłem, I co powiesz: każda umierała z miłości, przysięgała, że mnie na wieki będzie kochać, a nie było ani jednej, ażeby bestyjka nie zdradziła. Co najbardziej mnie gniewało, że zawsze zdradziła choćby o godzinę wcześniej aniżeli ja ją. Z tego powodu mam nawet żal do kobiet i taką zawziętość, że – jak mnie widzisz żywym – każdą zniesławiłbym bez wyrzutu sumienia.
Cynadrowski uśmiechnął się bezmyślnie.
– Bardzo dobrze – mówił major – już rozum zaczyna ci wracać. Zażyj jeszcze moich pigułek, a spojrzysz na świat całkiem jasno. Mój kochany, nieszczęście w miłości nie wtedy bywa, kiedy ciebie zdradzają, ale kiedy cię już zdradzić nie mogą, choćby najbardziej chciały. Zimno mnie, powiadam ci, przechodzi, gdy pomyślę, że jeszcze rok, dwa, a trzy najwięcej i… przestaną zajmować człowieka te marności!
Wierz mi, prawdziwa nad tobą łaska Boża, że tak się stało. Miałbyś teścia… no!… a teściowę!… i w dodatku jedną jedyną żonę, która pilniej strzegłaby twojej cnoty aniżeli Żydzi kopytkowego przy rogatkach. A tobie na co jedna żona?… Masz tu gdzie lustro, więc przejrzyj się: pyski jak u Tatara, czoło jak u byka, kark barani, nogi kogucie… Czyś ty zwariował, człowieku, ażeby takie zdolności marnować dla jednej kobiety!
– Więc ona idzie za mąż?… – wtrącił Cynadrowski.
– Kto?
– Panna Eufemia…
– Ależ idzie, aż się oblizuje!… – odparł major. – Dwudziestoośmioletnia panna to jak roczna wdowa: serce gorętsze od samowara, rękę ugotowałbyś do kości…
– Jezu… Jezu!… – szeptał młody człowiek chwytając się za głowę:
– No… no!… Tylko Pana Jezusa tu nie mieszaj – zgromił go major. A chowając do bocznej kieszeni kopertę z listami i pudełeczko z pierścionkiem panny Eufemii dodał:
– Tak, doskonale… Uszy do góry!… A jak ci moja kucharka przyniesie pigułki, zażyj wszystkie… Tylko nie zaczep jej samej, bo tego nie lubię. Smutek smutkiem, a co nie twoje, nie ruszaj. Bądź zdrów. Ścisnął Cynadrowskiego za rękę i nadstawił mu do pocałunku policzek.
W parę dni po tych wypadkach, kiedy Madzia bocznymi ulicami przemykała się do sklepu Eisenmana, zastąpił jej drogę Miętlewicz. Był zakłopotany, lecz starał się panować nad sobą. – Czy słyszała pani – rzekł – że dzisiaj pan Krukowski z siostrą był u państwa podsędków i oświadczył się o pannę Eufemię?
– Wiem o tym – odparła Madzia rumieniąc się.
– Przepraszam panią… Ale – czy został przyjęty?…
– Tak przynajmniej mówił pan podsędek memu ojcu.
– Ja, proszę pani, nie przez ciekawość pytam… – tłomaczył się Miętlewicz. – Tylko ten biedak Cynadrowski zobowiązał mnie, ażeby się o tym dowiedzieć… Przyrzekłem mu i…
– Na co jemu ta wiadomość!… – odpowiedziała Madzia wzruszając ramionami. – Bo przecie jest chyba o tyle szlachetny, że o awanturze nie myśli…
Miętlewicz zarumienił się jak wyrostek schwytany na psocie. Zrozumiał niewłaściwość pogróżek, za pomocą których chciał zapobiec związkowi Madzi z Krukowskim.
– Czasami – wyjąkał – człowiek tak szaleje z żalu, że gotów zrobić awanturę przynajmniej… z samym sobą… Ale Cynadrowski nie zrobi tego, o nie… To kamień; już wczoraj cały dzień pisał raporta. Tylko chciał się przekonać, czy rodzice nie zmusili panny Eufemii i czy ona przyjmie dobrowolnie pana Krukowskiego?
– Podobno już w tę niedzielę mają wyjść ich zapowiedzi wtrąciła Madzia.
– Czy tak?… Śpieszy się panna Eufemia!… Dobrze robi Cynadrowski, że na parę tygodni wyjeżdża do ojca na wieś… Bo może by i nie wytrzymał, gdy innemu zagrają Veni Creator.