Emancypantki I – LI

Madzia pożegnała rozgadanego Miętlewicza i załatwiwszy w mieście sprawunki wróciła do domu. Ku wieczorowi przyszedł major z proboszczem i jak zazwyczaj siedli starcy do szachów w altanie, dokąd Madzia przyniosła kawę. Doktór Brzeski palił niedrogie cygaro i przypatrywał się grającym.

Ale partia wlokła się nieporządnie, gdyż partnerzy ciągle przerywali ją rozmowami nie mającymi związku ze szlachetną grą.

– Nie chciałbym być w skórze Eufemii – mówił major. Przecież ona wchodzi do szpitala!…

– No, majątek… nazwisko… – wtrącił proboszcz.

– Co po nazwisku, kiedy mąż niedołęga?… Dopiero będzie miała niespodziankę…

– A tak, z panią siostrą… Rzeczywiście ekstraordynaryjna kobieta.

– Gorszy czeka ją szpas ze strony brata.

– Nie gadałbyś major!… Taka brzydka gęba, że ile razy wypuści fajkę, musi powiedzieć wszeteczeństwo.

– Gadałeś i jegomość w młodszym wieku.

– Nigdy! – oburzył się proboszcz uderzając pięścią w stół. Nigdy, ani kiedy byłem wikarym, ani kiedym został proboszczem.

– Bo wikary nie wiedział, a proboszcz nie może – odparł major.

Ksiądz umilkł i począł rozpatrywać się w szachownicy.

– Teraz, mości dobrodzieju, posuniemy tak… – rzekł proboszcz. Następnie wziął dwoma palcami laufra i podniósł.

W tej chwili na ulicy rozległ się krzyk, jakby kto wołał: gore!… Potem gwałtownie otworzyła się furtka i wbiegł do ogrodu człowiek niski a pękaty wołając:

– Doktora!…

– Pocztmajster… – rzekł major.

Istotnie był to pocztmajster. Kiedy wpadł do altany, jego apoplektyczna twarz była pokryta siecią fioletowych żyłek. Chciał coś mówić, ale zakrztusił się i bezładnie machnął rękoma.

– Zwariowałeś pan?… – krzyknął na niego major. – Udławił się… – dorzucił proboszcz.

– Zastrze… zastrzelił!… – jęknął pocztmajster. – Kto?… kogo?…

– Siebie…

– Oho!… to już pewnie ten osioł Cynadrowski… – rzekł major i z fajką w zębach, bez czapki wybiegł z altany, a za nim proboszcz.

Doktór Brzeski wpadł do swego gabinetu po środki opatrunkowe i z pocztmajstrem poszedł za przyjaciółmi.

Przed pocztą stała ciągle powiększająca się gromadka mieszczanek i Żydów. Major rozepchnął tłum, minął biuro ekspedycyjne i wszedł do pokoiku Cynadrowskiego, gdzie zapach skóry mieszał się z wonią prochu. Cynadrowski siedział na łóżku oparty plecami o ścianę. Pełna jego twarz wydawała się obwisłą i miała odcień żółtego wosku. Jeden pocztylion stał osłupiały w kącie między jukami – drugi rzewnie płacząc ściągał Cynadrowskiemu z lewej ręki surdut i kamizelkę rozerwawszy mu koszulę na piersiach. Major potknął się o olbrzymi pistolet pocztowy leżący na podłodze, zbliżył się do łóżka i spojrzał. Cynadrowski na lewej stronie piersi miał ranę wielkości dziesięciu groszy; brzeg jej był nieco odwinięty, środek zatkany skrzepem krwi, która różowym paskiem spływała na dół.

– Ech, to skaleczenie!… – odezwał się proboszcz.

Major odwrócił się i popchnął proboszcza bliżej łóżka.

– On już umiera – rzekł nie wyjmując z ust fajki.

– Nie może być?…

– No, no… rób jegomość swoje…

Proboszcz zaczął drżeć. Oparł rękę o ścianę, pochylił się nad ranionym i zbliżywszy swoją twarz do jego twarzy zapytał półgłosem:

– Żałujesz za grzechy z całego serca, ze wszystkich sił twoich?…

– Żałuję… – odpowiedział ranny chrapliwym głosem.

– Żałujesz przez miłość dla Boga, Stwórcy i Zbawiciela twego, którego obraziłeś?…

– Tak…

Stojący przy łóżku pocztylion płakał na cały głos; major mruczał pacierz.

– Absolvo te in nomine Patris et Filii… – szeptał proboszcz. Potem przeżegnał konającego i ucałował go w czoło, na którym ukazały się krople potu.

Ranny podniósł rękę, rzucił się, zaczął ustami chwytać powietrze, w oczach było widać trwogę. Potem wyprężył się, odetchnął i spuścił głowę na piersi, a na pożółkłej twarzy ukazał się wyraz zniechęcenia. W tej chwili Brzeski wziął go za rękę i zaraz puścił.

– No, tak!… – rzekł doktór. – Połóżcie ciało na łóżku. W kilka minut później wracali we trzech do domu.

– A już mógłbyś major nie gorszyć ludzi przynajmniej w takim momencie – odezwał się proboszcz.

– Co znowu jegomość czepiasz się?… – odburknął major. Przecie mówiłem pacierz…

– Tak, i przy tym puszczałeś dym z fajki, aż w nosie kręciło. – A jegomość rozgrzeszałeś nieboszczyka laufrem, którego jeszcze w garści trzymasz…

– Męko Chrystusowa!… – zawołał proboszcz podnosząc ręce.

– A toż ja naprawdę mam laufra w garści… Nigdy już grać nie będę w te przeklęte szachy, z których tylko obraza boska…

– Nie zarzekaj się, jegomość – przerwał major – bo wpadniesz w gorszy grzech…

– Oto skutki obcowania z bezbożnikiem… O Męko Chrystusowa!… – biadał proboszcz.

– Nie desperuj, jegomość!… nasz kapelan nieraz batem błogosławił umierających i nie przeszkodził im do zbawienia. Co ma wisieć, nie utonie.

Po tym wypadku w Iksinowie zrobił się bez porównania większy ruch umysłowy aniżeli po koncercie. Pocztmajster o śmierci sekretarza telegrafował do gubernialnego zarządu pocztowego, skąd na trzeci dzień zjechała rewizja. Gadano w mieście, że Cynadrowski popełniał wielkie nadużycia: odlepiał marki, wydobywał pieniądze z listów, no – i zastrzelił się ze strachu. Lecz gdy zrewidowano pocztę, okazało się, że nie brak ani jednego grosza, ani jednego kawałka laku; księgi rachunkowe były prowadzone do ostatniej godziny i znajdowały się w zupełnym porządku. Zauważono tylko, że w ciągu kilku dni poprzedzających śmierć biedaka zmienił mu się charakter pisma: litery były większe i niepewne. Przy sekcji zrobionej na Cynadrowskim przez doktora Brzozowskiego okazało się przekrwienie mózgu; skąd wniosek, że nieboszczyk dokonał zamachu pod wpływem obłędu.

Lecz jaka mogła być przyczyna obłędu?

– Jaka przyczyna obłędu, doktorze? -pytał na drugi dzień doktora Brzozowskiego aptekarz stojąc w progu apteki. – Czy w tym wszystkim nie ukrywa się jakieś f e, jakaś F e m ?… – dodał, kontent ze swego dowcipu.

– Dajże pan spokój! – przerwał mu cierpko Brzozowski. Obłęd może nie mieć wyraźnego powodu, a zaś pan Krukowski mówił doktór ciszej – dał słowo, że każdego wyzwie na pojedynek, kto przy tej awanturze wymieni nazwisko panny Eufemii…

Na obliczu aptekarza odmalowało się przykre zdziwienie.

– Tak?… – rzekł. – Ależ to nie ja mówię, tylko moja żona… Powiedz, żonusiu – dodał zwracając się do opartej o kontuar połowicy – czy nie ty mówiłaś, że Cynadrowski zastrzelił się przez pannę… pst!…

– Ale Krukowski pana wyzwie na pojedynek, nie żonę – odparł doktór.

Pani aptekarzowa podbiegła do drzwi wołając:

– Jak to?… pan Krukowski mężyka wyzwie na pojedynek za to, o czym wszyscy mówią?

A co będzie, jak mężyk nie przyjmie pojedynku?…

– Dość… dość!… – przerwał aptekarz zamykając drzwi. Człowiek, który wyzywa na pojedynek, jest na wszystko zdecydowany… Strzeliłby do mnie… potłukłby mi lustra… szafy…

Niech Bóg broni!…

– A cóż to, nie ma rządu?… A cóż to, nie ma policji na rozbójników?… – protestowała pani.

– Weźmiemy strażnika… najmiemy ludzi do pilnowania apteki… Więc ja za to płacę podatki, ażeby nie było mi wolno ust otworzyć?… Przecie to niesłychane!…

Z trudem udało się doktorowi i aptekarzowi uspokoić wzburzoną damę i wytłomaczyć jej, że wobec tego rodzaju pogróżek najwłaściwszą odpowiedzią jest pogardliwe milczenie.

– Słowo daję – mówił aptekarz – że od tej pory w naszym domu nikt nie wymówi nazwiska ani Krukowskiego, ani podsędkówny, ani nikogo z ich rodziny. Chcą awantury, będą mieli awanturę!…

– No, no… mężyku… Już tylko nie gorączkuj się – uspakajała go pani. – Owszem, ja nawet myślę, że pan Krukowski szlachetnie postąpił, bo już za dużo w mieście tych plotek. Co za niegodziwość psuć reputację uczciwej panience…

– Wiesz?… masz rację!… – odparł po namyśle aptekarz. Zbytecznym byłoby dodawać, że w ciągu tej sceny między Brzozowskim i małżonkami pan Fajkowski, prowizor, nie posiadał się z radości. Niby coś robił za kontuarem, ale uśmiechał się złośliwie i mruczał:

– A to dobrze starej!… A to jej położyli plaster na buzi!… Żeby się choć nie rozchorowała biedaczka…

W tej chwili do apteki wbiegła pani rejentowa.

– Cicho!… cicho!… – rzekła wznosząc palec do góry. Opowiem wam cudowne rzeczy…

Aptekarz schwycił ją pod rękę i zaprowadził do mieszkania; aptekarzowa i doktór poszli za nimi.

– Wiecie, co się stało? – zaczęła pani rejentowa. – Dziś z rana, o dziewiątej, prawie w tym samym czasie, kiedy… (tu westchnęła) egzenterowali tego biedaka…

– Cynadrowskiego – wtrącił aptekarz, który lubił być domyślnym.

– O kimże innym mówiłabym? – przerwała obrażona rejentowa. – Dziś tedy rano, o dziewiątej, panna Magdalena Brzeska wyznaczyła Femci schadzkę w kościele.

– No?… – spytał Brzozowski robiąc minę, która nie oznaczała zbyt wielkiego szacunku.

– Jak to: no?… – oburzyła się rejentowa. – Zaś wczoraj mówił jeden z pocztylionów, że niedawno, kilka dni temu, Cynadrowski rzucił przez parkan jakiś list do panny Brzeskiej… – No?… – powtórzył doktór.

Pani rejentowa zarumieniła się i wybuchła gniewem.

– A, wie doktór co, że jeżeli jest pan tak domyślny przy chorych…

– Właściwie to i ja nie bardzo rozumiem, o co chodzi wmieszał się aptekarz, który wysoko cenił Brzozowskiego za obfitość recept.

Pani rejentowa przygryzła wargi i zstępując z wyżyn uniesienia do lodowatej pogardy odpowiedziała spokojnie:

– Ja wam, moi państwo, tłomaczyć nie będę, tylko wyliczę fakta. Proszę uważać: panna Magdalena namawia Femcię do założenia pensji, panna Magdalena kokietuje Krukowskiego, panna Magdalena kompromituje Krukowskiego i Femcię tym… koncertem… To jeszcze nie koniec, bo panna Magdalena wyciąga Femcię na spacery z Cynadrowskim, z którym utrzymuje korespondencję. Ale i tego jej za mało, gdyż zrozumiawszy, że pana Ludwika nie może odciągnąć od Femci, odmawia mu swej ręki (śmiać mi się chce z tej odmowy!…), a nareszcie dziś, kiedy już zaszła katastrofa, panna Magdalena znowu zwabia Femcię do kościoła. Cóż państwo na to?…

Aptekarz skrzywił się, a nawet pani aptekarzowa zdawała się być zdziwioną. Nagle wysunął się naprzód doktór i rzekł:

– Ja pani odpowiem. Otóż, po pierwsze – tu lekko uderzył w ramię panią rejentowę – ja osobiście nie lubię Brzeskiego. Po wtóre – tu nastąpiło nowe uderzenie w ramię.

– Ależ, doktorze!… – zawołała rejentowa i odepchnęła rękę wzniesioną po raz trzeci.

– Po wtóre – prawił Brzozowski wybijając takt w powietrzu – panna Magdalena Brzeska niepotrzebnie wdaje się z aktorami i urządza koncerty. Po trzecie – gdyby założyła u nas pensję, nie powierzyłbym jej moich dzieci, gdyż jest za młoda na dyrektorkę… Widzi pani, że nabożeństwa do panny Brzeskiej nie mam…

Słusznie – wtrąciła rejentowa.

– Tak – mówił doktór. – Ale, ażeby taż sama panna Brzeska bałamuciła kogokolwiek albo urządzała komu schadzki, w to przepraszam – nigdy nie uwierzę…

– Ani ja – odezwał się aptekarz, z ukłonem zacierając ręce. Pani rejentowa osłupiała, lecz jak biegły dyplomata natychmiast zmieniła front.

– Przecież i ja nie mówiłam, że to jest pewne, tylko… dziwiłam się zbiegowi wypadków.

Panna Brzeska może, być najuczciwszą dziewczyną, ale u nas… nie powodzi się jej…

– Święta prawda! – dorzuciła pani aptekarzowa.

– Ach, powodzenie!… jaka to względna rzecz powodzenie, nieprawda, panie doktorze? – odezwał się aptekarz. – Wobec losu mądry czy głupi, uczciwy czy nieuczciwy… Wszak prawda, panie doktorze?…

Niemniej pani rejentowa miała do pewnego stopnia słuszność: Madzia była na schadzce z panną Eufemią w kościele, ale została wezwana tam przez pannę Eufemię.

Spotkały się w bocznej kapliczce, ciemnej i pustej. Ledwie Madzia weszła, panna Eufemia wciągnęła ją do ławki. Była blada, zapłakana i przytuliwszy się do Madzi zaczęła szeptać:

– Cóż ty na to?… Wczoraj, kiedy mi powiedziano, myślałam że oszaleję… Całą noc spać nie mogłam… Aaa!.. cóż to za człowiek mściwy… Ażeby w takiej chwili…

Madzia przyszła na schadzkę po to tylko, ażeby uspokoić pannę Eufemię, więc odpowiedziała ściskając ją za rękę:

– Ależ nie desperuj, moja droga… Tego dnia, kiedy pan Ludwik oświadczył się o ciebie, Miętlewicz mówił mi o tamtym biedaku i trzeba zdarzenia, najwyraźniej zapewnił, że nieszczęśliwy ani myśli o odebraniu sobie życia… Może stało się to wypadkiem.

– Tak sądzisz? – spytała panna Eufemia nie okazując zachwytu. – Z miłości – dodała – niejeden odbiera sobie życie, ale… cóż temu winna kobieta?… Czyliż kobieta nie jest istotą myślącą i wolną… czy musi ulegać każdemu, kto ją kocha… czy nie może robić wyboru?… Jakiż by to był okropny świat!…

Madzia ze zdziwieniem spojrzała na pannę Eufemię, której piękna twarz miała w tej chwili prawie anielski wyraz.

– Widzisz, moja droga – mówiła panna Eufemia spuszczając cudne oczy – widzisz… chcę się przed tobą wyspowiadać… Ja, moja droga, ja… zawsze kochałam Ludwika… Gdy Ludwik, nie wiem dlaczego, zaczął okazywać mi obojętność, byłam w rozpaczy… Złamana, wyznaję, popełniłam błąd słuchając namiętnych wynurzeń tego nieszczęśliwego… Któraż kobieta nie lubi wyznań?… Której nie wzruszy prawdziwa miłość i cierpienie?… Chwilowo wzruszyłam się i ja… Sądząc, że Ludwik zdradził mnie, postanowiłam poświęcić się dla tamtego… Tamten zaś, nie wiem, uważał mnie za swoją niewolnicę czy co?…

Zasłoniła oczy chustką i po chwili mówiła dalej:

– Ach, gdybyś ty wiedziała, jaki on szlachetny, jak mnie kocha…

– Pan Ludwik? – spytała Madzia.

– Któż by inny?… Wczoraj na wieść o nieszczęściu przybiegł do nas, upadł przede mną na kolana i błagał, ażebym do tego wypadku nie przywiązywała żadnej wagi. „Wiem – mówił Ludwik – że ten nieszczęśliwy uwielbiał panią, ale… iluż ludzi uwielbia słońce, kwiaty?…” A kiedy mama zrobiła uwagę, że mogę paść ofiarą plotek, pan Ludwik przysiągł, że na żadne plotki nie pozwoli… Prosił mnie, ażebym dzisiaj wyszła z nim w południe do miasta. „Niech ludzie wiedzą – mówił – że mojej miłości nic nie zmieni… Nic!…”

Madzia przypominając sobie niedawno minione wypadki zdumiewała się nad szybkością, z jaką w sercach ludzkich następują po sobie wielkie i niezmienne uczucia. Jeszcze tylko nie była pewna, komu te rzeczy przyszły łatwiej: jej przyjaciółce, pannie Eufemii, czy ich wspólnemu wielbicielowi, panu Krukowskiemu.