Emancypantki I – LVI

Następny tydzień był dla Madzi najszczęśliwszą epoką w Iksinowie. Rozmowy z interesantami przekonały ją, że może mieć piętnaście do dwudziestu dziewczynek, które zapiszą się do klasy wstępnej, a będą uczyły się przedmiotów szkolnych w miarę potrzeby i rozwinięcia. Rodzice ich godzili się na taką kombinację pojmując, że w początkach inaczej być nie może. Mieli zaś płacić w tym stosunku, iż dochód pensji wynosiłby od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu rubli miesięcznie.

Niektórzy chcieli dać pieniądze z góry za kwartał, nawet za rok, albo wystawiać zobowiązania piśmienne. Temu jednak oparł się doktór Brzeski mówiąc, że nie ma jeszcze nic pewnego i że sprawa zdecyduje się ostatecznie w początkach sierpnia. Każdy dzień przynosił jakąś dobrą wiadomość. To zgłosiła się nowa uczennica, to wpadł Miętlewicz donosząc, że już przyszła orzechowa farba na ławki, to znowu Zosia (bawiąca na wakacjach u jednej z koleżanek) zawiadomiła rodziców, że na ostatni tydzień przyjedzie do domu, ażeby pokazać, iż utyła i nabiera mocnych rumieńców.

Nawet Zdzisław, który nie lubił pisać, napisał list do Madzi pod jej własnym adresem. Donosił, że ma wyborną posadę w fabryce perkalów, i tak zakończył:

„O twoim projekcie założenia pensyjki chyba to powiem, że mi cię żal, gdyż o ile panny dorosłe, wzięte pojedynczo, są dosyć przyjemne, o tyle gromada podlotków musi być nudna. Żądasz ode mnie wskazówek – jakież ci dać mogę? W instytucie mówiono mi od rana do wieczora, że człowiek powinien wszystko poświęcić dla społeczeństwa; w fabryce od rana do wieczora słyszę, że człowiek powinien wszystko poświęcić dla majątku. Mam więc w tej chwili dwa poglądy na życie. A że «miłość ludzkości» – «praca dla społecznego organizmu» itd. już wylazły mi podeszwami i łokciami, kto wie zatem, czy nie wezmę się z kolei do robienia pieniędzy? W każdym razie jestem jak osioł czy jak Herkules między dwoma wiązkami siana, więc pojmujesz, że w takiej duchowej rozterce nie mogę udzielać ci rad…”

Doktór Brzeski słuchając listu wysoko podnosił brwi i bębnił palcami po stole, ale Madzia śmiała się jak trzecioklasistka. Śmiałaby się z czegokolwiek, ponieważ było jej bardzo wesoło. Mieć jeszcze przed sobą pensyjkę, o której marzyła, a już za sobą wszystkie kłopoty. Czy może być większe szczęście!…

Jednego dnia gospodarz, który obsiewał grunta jej rodziców, przyszedł zameldować doktorowej, że – będzie chyba po osiem korcy żyta z morgi, i przy okazji przyniósł Madzi osobliwego ptaszka. Był to młody ptaszek, bury, z malutkim dziobem, lecz nadzwyczajnie szerokim gardłem, które ciągle otwierał. Madzia była zachwycona nade wszystko tym, że ptaszek nie uciekał, lecz siedział nadęty jak sowa, co chwilę otwierając gardziel. Ale gdy po paru godzinach okazało się, że nadzwyczajny ptaszek nie chce ani jeść, ani pić, ani spać, nawet na łóżku, Madzia włożyła go w koszyk i odniosła na powrót do krzaków, gdzie go znalazł gospodarz. Wracała do domu rozmyślając, w jaki sposób ptaszek da sobie radę, czy znajdą się jego rodzice, czy może oboje nie żyją – a on, biedak, czy może nie chciał jeść ze zmartwienia po nich? I mówiła sobie, że trzeba być niedobrym człowiekiem, ażeby zabierać pisklęta ich rodzicom i siać smutek zarówno w sercu sieroty, jak i osieroconych przez niego.

– Czy to można… czy można robić coś podobnego?… – powtarzała Madzia czując żal nad bezbronnym pisklęciem, które nie tylko nie umiało się skarżyć, ale nawet nie oceniało wyrządzonej mu krzywdy.

Wtem na ulicy, niedaleko swego domu, zobaczyła gromadę dzieci. Otaczały one śmiejąc się i krzycząc niziutką staruszkę, ubraną w wypłowiały kaptur atłasowy i duży szal zużyty.

Staruszka miała martwą twarz, pobrużdżoną głębokimi zmarszczkami, otwarte usta i błędne oczy.

– A to niegrzeczne dzieci, śmieją się ze staruszki!… – zawołała nadbiegając Madzia.

I zbliżywszy się spytała:

– Gdzie pani chce iść?… Czego pani potrzeba?…

Kobieta zwróciła na nią okrągłe oczy i powoli, z wysiłkiem odparła:

– Ja pytam się ich, gdzie jest ta… ta… jakże jej tam?… Ta, co zakłada pensję…

– Czy Magdalena Brzeska? – rzekła zdziwiona Madzia.

– Ta… moja panienko… co tu u nas zakłada pensję…

– To ja jestem… ja tu zakładam pensję… – odpowiedziała Madzia biorąc ją za wyschłą rękę.

– Ty?… Ej, nie żartuj!…

– Ja, z pewnością…

Staruszce błysnęły blade oczy. Nagle wydobyła spod chustki drewnianą linię i zaczęła bić Madzię po rękach mrucząc:

– A paskudna!… a paskudna!… a co ci Kazio złego zrobił!… a paskudna…

Uderzenia były niezgrabne i słabe, lecz Madzi sprawiały taki ból, jak gdyby bito ją rozpalonym żelazem.

– Co pani robi?… za co to?… – pytała, z trudnością powstrzymując się od łez.

– A paskudna!… co tobie Kazio… – powtarzała staruszka machając ręką, z której linia wysunęła się na ziemię.

Madzia podniosła linię i oddała ją staruszce. Wiekowa kobieta popatrzyła na nią: w martwych oczach zamajaczyło coś, jakby dziwiła się czy chciała skupić myśli… Wreszcie – schowała linię pod chustkę i stała na ulicy bez ruchu, nie wiedząc dokąd iść, czy może myśląc, że nigdzie iść nie warto.

– Kto jest ta pani? – spytała Madzia jednego z chłopców, który zanosił się od śmiechu.

– To babka naszego profesora!… – wykrztusił chłopiec. – Ona taka zabawna… I pobiegł w stronę szkoły.

Madzia wzięła starowinę pod rękę i ostrożnie zaczęła ją prowadzić za chłopcem. Już dochodziły do szkoły, kiedy naprzeciw nim wybiegła z podwórka kobieta bez czepka i bez kaftana, z zawiniętymi rękawami koszuli.

– Co babcia wyrabia?… – zawołała kobieta. – Jakże ja panią przepraszam!… – dodała zwracając się do Madzi. – Ale to tak: człowiek zajmie się dziećmi czy kuchnią, a babcia wychodzi na miasto i zawsze narobi wstydu albo zgryzoty…

– Nic się nie stało, proszę pani… – mówiła Madzia wprowadzając staruszkę na dziedziniec i sadowiąc ją na ławce pod domem.

Pani profesorowa, uboga, zawstydzona swoim ubóstwem i zakłopotana czynem babci, rozpływała się w przeprosinach. Madzia starała się obrócić w żart zajście, a gdy się jej to udało, spytała, za co babcia może mieć do niej pretensję?…

– Ach, już powiem pani wszystko, bo pani wygląda na taką dobrą… – mówiła żona nauczyciela.

– Widzi pani, mój mąż stracił kilka uczennic: Witkowską, Siarczyńską, Narolską…

„One do mnie mają pójść od wakacyj!…” – pomyślała Madzia. – Niewiele one tam płaciły: sześć, siedem rubli, ale nie trzeba pani mówić, że zawsze to ubytek dwadzieścia rubli na miesiąc… więcej niż pensja nauczycielska… Tak tedy mówi mąż do mnie: póki długów nie spłacę (bo mamy długu osiemdziesiąt rubli i procenta!…), jedź ty z trojgiem dzieci na wieś do brata, a ja z dwojgiem starszych zostanę… Brat mój jest gorzelnikiem, proszę pani, nie opływa w dostatki, ale lubi mnie i na jaki rok nie pożałuje kąta ani chleba…

Obtarła oczy fartuchem i ciągnęła dalej:

– Nie będę ukrywać, że zwyczajnie jak ludzie, trochę narzekaliśmy przed sobą na tę pensję pani… A babcia – drzemała i słuchała, słuchała i drzemała i… oto, co zrobiła… Śmierci by się pierwej człowiek spodziewał aniżeli takiej kompromitacji…

Madzia słuchając przypatrywała się domowi nauczyciela i jego mieszkańcom. Przez okno zasłonięte prostymi kwiatkami w doniczkach i perkalową firanką widać było czysty pokój, ale sprzęty ubogie i stare. W kuchni na kominie stał wielki garnczek kartofli i mała ryneczka słoniny. Około domu kręciło się czworo jasnowłosych dzieci ubranych w barchan i drelich. Były to dzieci umyte, ciche, obłatane i obcerowane. Między nimi może dwunastoletnia dziewczynka w krótkiej sukience patrzyła na Madzię z trwogą i żalem; przynajmniej tak się Madzi zdawało.

„To zapewne ona i jeszcze któreś zostanie bez matki, a tych troje bez ojca…” – myślała Madzia.

Uściskała żonę profesora, ukłoniła się staruszce i ucałowała dzieci. Młodsze spoglądały na nią zdziwione, starsza dziewczynka cofnęła się.

Na ganku spotkała matkę targującą się z dwoma Żydówkami o kaczki i masło. Doktorowa spojrzawszy na Madzię spytała:

– Czegoś ty taka mizerna?…

– Musiałam iść za prędko…

– Blada… spocona… Czyś ty nie chora, moje dziecko?… rzekła matka. I zwracając się do Żydówek dodała:

– Cztery złote za masło i po czterdzieści groszy za kaczkę. – Żebym tak nieszczęścia doczekała, nie mogę – mówiła jedna z Żydówek całując doktorowę w rękaw. – Niech delikatna pani sama powie, czy nie warte po półtora złotego?… Kaczki, z przeproszeniem, jak barany… trzeba chłopa do noszenia ich…

W swoim pokoiku Madzia powoli zaczęła rozbierać się, nieruchomo patrząc przed siebie. Widziała twarz staruszki, niby rzeźbę bukszpanową oprawną w obręcz atłasu. Zdawało jej się, że gładsze punkta żółtej twarzy połyskują na słońcu jak polerowane drzewo. A te bruzdy rozchodzące się promienisto: z kątów ust, z kątów oczu, od osady nosa… Zupełnie jak gdyby rzeźbiarz samouczek powycinał je w drzewie tępym nożem.

„Ile ona może mieć lat? – myślała Madzia. – No, ani mi przez głowę przeszło, że tu, w Iksinowie, jest staruszka, w której od kilku tygodni wzbiera nienawiść do mnie… Siadywała zapewne pod ścianą, może na tej samej ławce, i przez całe dnie bezczynne, przez całe noce bezsenne nienawidziła mnie… rozmyślała, jakby się zemścić!…

Albo dzieci… co one czuły, gdy im powiedziano: musicie się rozdzielić, już nie będziecie bawiły się razem; dwoje starszych przez cały rok nie zobaczą matki, a troje młodszych ojca… Jak im się musi wydawać dziwne, gdy zrozumieją, że to ja ich rozpędzam!… Ja – rozpędzam dzieci… No – ja!… o, ta sama, którą tu widzę w lustrze…”

Po południu przyszedł do Madzi nauczyciel. Był to człowiek łysy, siwiejący, który zadawał sobie wiele pracy, aby głowę trzymać prosto na pochylonym tułowiu. Miał długi surdut, a skutkiem zgarbienia zdawało się, że ma zbyt długie ręce. Usilnie przepraszał Madzię za postępek swojej babki, błagał, ażeby mu nie zaszkodziła w dyrekcji, i wyszedł – głęboko przekonany, że gdyby Madzia wstawiła się za nim do władz, miałby dwieście pięćdziesiąt rubli pensji rocznej zamiast stu pięćdziesięciu!

– No, ale rozumiem, że o to prosić pani nie mogę – dodał na pożegnanie.

Po jego odejściu. ukazała się doktorowa.

– Czego on chciał od ciebie?

– Nic, mamo. Dziękował, że odprowadziłam do domu jego babkę staruszkę…

– Zdziecinniała staruszka, ma przeszło dziewięćdziesiąt lat… Ale czegoś ty taka wzruszona?…

– Bo, widzi matuchna – odpowiedziała Madzia siląc się na uśmiech – on myśli, że ja mogę mu szkodzić albo protegować go w dyrekcji… Biedny człowiek…

– Niechaj myśli, nie będzie z tobą wojował…

Niebawem ukazał się pan Miętlewicz. Był zirytowany i opowiadając o bardzo suchym, o nadzwyczajnie suchym drzewie, z którego będą porobione ławki szkolne, bacznie przypatrywał się Madzi.

Po Miętlewiczu przyszedł major także wzburzony, gdyż nie spostrzegł, że zgasła mu fajka.

– Cóż to znowu?… – rzekł do Madzi. – Cóż to, stara wariatka napadła cię na ulicy?…

Madzia wybuchnęła śmiechem.

– Czy mówi pan o babce nauczyciela?… – spytała. – Kogoż ona może napadać, biedactwo?…

– Tę samą uwagę zrobiłem podsędkowi, który jednak twierdzi, iż słyszał na mieście, że stara rzuciła się na ciebie…

Jeszcze major nie dokończył frazesu, gdy wszedł proboszcz.

– Kyrie elejson! – zawołał od proga. – A oni czego chcą od ciebie?

– Kto?… – spytała Madzia.

– A nauczyciel i jego żona. Bo rejentowa mówiła mi jeszcze o babce, ale babka ledwie się rusza…

Już nie było możności utrzymywać dłużej sekretu, więc Madzia wszystko opowiedziała swoim przyjaciołom.

– No, w takim razie chodźmy, mój jegomość, na szachy rzekł major. A ująwszy Madzię wpół pocałował ją w czoło i dodał: – Szkoda ciebie na Iksinów… Za dobra jesteś… Przypominam jegomości, że dziś ja gram pierwszą partię białymi…

Ojciec tego wieczora wcale nie mówił z Madzią o pogłoskach krążących po mieście. Jednak oboje rodzice musieli o nich słyszeć, gdyż matka była rozdrażniona i zachorowała na głowę. Madzi całą noc śnił się ptaszek. Niosła go w krzaki, wynalazła mu między gęstym jałowcem dołeczek, nagarnęła suchych liści i posadziła tam sierotę, zupełnie jak na jawie. Nawet wracała do niego trzy razy jak na jawie, nachuchała na niego, ucałowała go, a gdy już stanowczo odchodząc jeszcze raz odwróciła głowę, ptaszek siedział w dołku, z rozpostartymi skrzydłami, i otworzył wielkie gardełko wydając przy tym głos syczący. Żegnał ją, jak umiał.

„Czy on aby żyje?… – myślała Madzia. – Może go już odnalazły starsze ptaki, a może go co zjadło…” Zbudziwszy się pobiegła przed śniadaniem w pole do krzaków. Z bijącym sercem weszła między jałowiec mówiąc sobie, że jeżeli ptaszka co złapało, to będzie dla niej zła wróżba. Spojrzała… dołek był pusty, ale ani śladu walki… Madzia odetchnęła. Była pewną, że sierota znalazła opiekunów.

Wracając zmówiła pacierz. Wstyd jej było ofiarować go za ptaka, o którym nawet nie wiedziała, że nazywa się: lelek. Ale ciągle miała go na myśli, resztę zostawiając Bogu, którego niesenne oko czuwa nad ogromnymi światami i nad małym pisklątkiem. W mieście Madzia spotkała starszą córeczkę nauczyciela niosącą pakiecik cukru, może z pół funta. Dziewczynka, chociaż nie zaczepiona, grzecznie dygnęła, a potem – pocałowała Madzię w rękę. Gdy rozeszły się, Madzia mimo woli odwróciwszy głowę spostrzegła, że dziewczynka także ogląda się za nią.

„I ona myśli – rzekła do siebie Madzia – że ja wypędzam z domu jej matkę!…”

Doktór Brzeski wypiwszy śniadanie spacerował z fajką po ogrodzie. Madzia zaprowadziła go do altanki, posadziła na ławce i obejmując rękoma szepnęła mu do ucha:

– Tatku… ja tu już nie otworzę pensji… Niech panna Cecylia weźmie połowę uczennic, a te, które miał nauczyciel, niech zostaną przy nim… Tatuś gniewa się?…

– Nie, kochanko.

– A tatuś wie, dlaczego ja tak muszę zrobić?… – Wiem, że – ty – musisz tak zrobić.

– A może tatko myśli, że to źle?… – Nie.

– Ach, tatku, tatku… jakiś ty dobry… jakiś ty święty!… szepnęła Madzia kładąc głowę na ramieniu ojca.

– Ty jesteś święta – odparł – i dlatego wszystko ci się takim wydaje.

Ale matka dowiedziawszy się o postanowieniu Madzi zaczęła desperować:

– Mącisz tylko głowę ojcu, mnie i sobie – mówiła. – Raz zakładasz pensję, potem wahasz się, znowu masz ochotę, znowu nie masz ochoty, słowem, co godzinę – nowy projekt. Tak być nie może: zobowiązałaś się wobec ludzi…

– Przepraszam cię, mateczko – wtrącił ojciec. – Wyraźnie zastrzegała sobie ostateczną decyzję do sierpnia…

– Więc chcesz ją wysłać do Warszawy, Feliksie?… – zawołała doktorowa powstrzymując się od płaczu.

Doktór milczał, natomiast odezwała się Madzia:

– Czyliż matuchna pozwoliłaby na to, ażeby z mojej winy zginął nasz nauczyciel?…

– Co za chorobliwe skrupuły! – odparła doktorowa. – Brzozowski sprowadzając się tutaj wiedział, że zaszkodzi naszemu ojcu… A jednak sprowadził się i… nie mamy do niego pretensji…

– No, różnie bywało… – wtrącił doktór.

– Tak – mówiła matka – ale nie okazywaliśmy mu żadnej niechęci, a on znowu nie pytał, czy nam robi przykrość…

– Nie czyń drugiemu, co tobie niemiło… – rzekł ojciec.

– Mój kochany – przerwała rozżalona doktorowa – jesteś stworzony na anachoretę… umiesz wznieść się nawet nad przywiązanie do dzieci… Ale ja jestem tylko matka… i nie pozwolę, ażeby ginęło moje dziecko, chociaż kapryśne i nie dbające o mnie…

– Ach, mamo!… – szepnęła Madzia.

– Zwołam ludzi – mówiła doktorowa z uniesieniem. – Niechaj zejdzie się całe miasto, niech najwięksi nieprzyjaciele nasi osądzą, kto ma słuszność…

– Nieprzyjaciele – źle osądzą… – odezwał się ojciec.

– Więc przyjaciele… Niech przyjdzie proboszcz, Miętlewicz, a nawet ten stary, oryginał, który pomimo swoich osiemdziesięciu lat…

– Major jeszcze nie ma osiemdziesięciu… – wtrącił doktór. Matka odwróciła się i pobiegła do kuchni.