Emancypantki I – LVII

O czwartej po południu zaczęli się schodzić goście zaproszeni na naradę. Naprzód pan Miętlewicz w nowym garniturze w pasy, tudzież kołnierzyku wyłożonym tak szeroko, że jego końce opierały się prawie na obojczykach. Potem major – z dwoma kapciuchami tytoniu (jakby wyjeżdżał w daleką drogę); dalej siwy proboszcz, na którego życzliwie mrugała doktorowa, a on jej odmrugiwał zacierając ręce. Na ostatku przyszła panna Cecylia. Zadyszana, upadła na krzesło w pokoiku Madzi, błagając panią Brzeską, ażeby jej nie kazała iść do ogrodu, gdzie jest tylu mężczyzn. Ale doktorowa wzięła ją za rękę, zaciągnęła do altanki i bladą jak papier posadziła naprzeciw majora.

– Niechże major dziś będzie oględny… – szepnęła staremu pani Brzeska.

– Tylko pani mnie rozumu nie ucz – mruknął wydobywając z wściekłością drut do fajki, krzesiwko, hubkę i paczkę siarczanych zapałek z różnokolorowymi główkami. W domu państwa Brzeskich podwieczorek zawsze bywał dobry, ale tego dnia przeszedł wszelkie oczekiwanie. Nigdy jeszcze nie widziano tak mocnej kawy, tak grubych kożuchów na śmietance i tylu gatunków bułek, obwarzanków, ciastek suchych i kruchych, placuszków obsypanych makiem i cukrem, a wszystko prosto z pieca.

Postawiono nawet buchający parą samowar na wypadek, gdyby major zażądał herbaty; a doktorowa własną ręką przyniosła z szafy butelkę białego araku, bo może major zechce pić herbatę z arakiem. W kuchni, śpiżarni, w ogrodzie i altance rozlegał się głos doktorowej deklinującej: pan major, dla pana majora, panu majorowi…

Biedna panna Cecylia, na którą major od czasu do czasu rzucał (zdaniem doktorowej) bezwstydne spojrzenia, na przemian bladła i rumieniła się spoglądając ukradkiem spod długich rzęs na okropnego starca, który wbrew interesom jej brata propagował reformackie pigułki, a u iksinowskich dzieci miał opinię ludożercy, czyli – kominiarza.

Kiedy doktorowa nalała kawę, major spojrzawszy na siedzącego obok siebie Miętlewicza rzekł:- Cóżeś się pan dziś ustroił jak mamka?… Rozwaliłeś kołnierzyk, że ci prawie pępek widać…

Panna Cecylia mimo woli szepnęła: „Ach!…” – a doktorowa prędko odezwała się:

– Może major pozwoli tych obwarzaneczków?… Jeszcze ciepłe… Panno Cecylio – dodała – niech pani posmaruje panu majorowi bułeczkę…

Major, któremu w tak delikatny sposób przypomniano obecność panny Cecylii, zawstydził się i z niechęcią odwrócił się od Miętlewicza, bo przecież z jego winy wymówił brzydkie słowo przy dziewczętach.

Tymczasem posłuszna panna Cecylia zaczęła smarować masłem bułkę. Była jednakże tak zmieszana, że upuściła nóż, zgniotła bułkę i o mało nie przewróciła szklanki z kawą. Ażeby ją ośmielić, major odezwał się:

– Cóż to, wypędzacie waszego prowizora?…

Panna Cecylia w pierwszej chwili nie wierzyła własnym uszom, że major do niej mówi. Zmiarkowawszy jednak po spojrzeniu doktorowej, iż wypadek ten rzeczywiście miał miejsce, zebrała odwagę i odpowiedziała:

– Tak, braterstwo rozstają się z panem Fajkowskim.

– Pierwszy raz muszę przyznać im słuszność – rzekł major, ażeby już zupełnie zjednać sobie pannę Cecylię. – Takie awantury wyrabiać w domu familijnym!…

– Brat mówił, że pan Fajkowski nie może być w aptece, ponieważ jest lunatykiem…

– Doprawdy? – zawołała Madzia. – Chodzi po dachach?…

– Wyobraź sobie, że onegdaj w nocy wszedł po daszku do kuchni na pierwsze piętro oknem… – objaśniła panna Cecylia. – Jakie to szczęście, że on do pani nie wszedł!… – westchnęła Madzia.

– Madziu!… – zaczęła doktorowa.

– Ja – mówiła panna Cecylia – umarłabym ze strachu. Przecież zawołać nie mogłam, bo obudziłby się i spadłby…

– Przynieś nam, Madziu, szachy – odezwał się major. Z triumfem spojrzał na doktorowę, która gotowa była uściskać go za takt i przytomność umysłu.

– Ale chyba dzisiaj panowie nie będą grali?… – rzekła doktorowa, gdy Madzia powróciła z pudłem i szachownicą. – Mamy naradzać się…

– Radzić nie będziemy całą noc – odburknął major. – Nie jesteśmy lunatykami.

Przez ten czas pan Miętlewicz rumienił się jak panienka. Równie bowiem zakłopotała go przygoda pana Fajkowskiego jak i jego własny kołnierzyk, który dopiero teraz wydał mu się stanowczo za długi i za głęboko wycięty. W tej chwili wolałby mieć na szyi girlandę z ostu i pokrzyw aniżeli ten podły kołnierzyk, bo ile razy która z panien spojrzała na niego, nieszczęsnemu Miętlewiczowi przychodził na myśl ten punkt jego osoby, który tak brutalnie napiętnował major. Kiedy uprzątnięto stół i major z haftowanego kapciucha zaczął nakładać fajkę, doktorowa westchnąwszy odezwała się:

– Cóż pan major sądzi o nowym kaprysie Madzi?… Sprzykrzyła jej się pensja i chce wyjechać do Warszawy!…

– Za kark jej nie weźmiemy – odparł major.

– Jednakże, władza rodzicielska w tym wypadku… – wtrącił proboszcz.

– Nawet myśleć o tym nie może panna Magdalena – pochwycił Miętlewicz. – Całe miasto zdziwione… naczelnik straży ziemskiej mówił mi, że – to niepodobna, a sam naczelnik powiatu, kiedy się dowiedział, przestał przyjmować interesantów… Chodził po biurze z założonymi rękoma i wciąż mówił do siebie: także!… także!…

– Słyszysz, Madziu – odezwała się doktorowa podnosząc palec w górę.

– Szkoda, żeście państwo od razu nie zaprosili naczelnika straży ziemskiej, jeżeli on ma decydować o przyszłości Madzi – warknął major.

– Ale opinia publiczna, panie majorze! – zawołał Miętlewicz. – Umowy co do panienek już prawie zawarte – rzekła doktorowa.

– Posłuszeństwo względem rodziców – święty obowiązek!… – dodał proboszcz.

– Dlaczego nie chcesz otworzyć pensji? – zapytał major Madzię.

– Proszę pana majora, jest tak – zaczęła Madzia. – Nauczyciel ma żonę, pięcioro dzieci i babkę… Ma sto pięćdziesiąt rubli pensji na rok…

– Opowiadaj krótko – upomniał ją major.

– Ja mówię krótko. Więc, proszę pana majora, nauczyciel dorabia sobie prywatnymi lekcjami jeszcze dwadzieścia rubli miesięcznie… A że, proszę pana majora, jego uczennice mają przejść do mnie, więc nauczyciel traci te dwadzieścia rubli miesięcznie i musi żonę z trojgiem dzieci wysłać na wieś…

– No, ale dlaczego ty chcesz wyjechać?… – badał major. Przecie ty masz uczennice…

– Właśnie, że mam…

– Więc otwieraj pensję…

– Ale ja nie mogę rujnować bytu rodziny nauczyciela… nie mogę odrywać dzieci od matki i ojca… Jakaż by to była sprawiedliwość, gdyby ginął człowiek, po kilkunastu latach pracy…

– Brzozowski nie miał tych skrupułów względem twego ojca rzekła doktorowa.

– Może doktór Brzozowski nie miał innego miejsca… A ja mam doskonałe warunki w Warszawie.

– Panno Cecylio… niechże pani coś powie!… – zawołała doktorowa. – Przecież pani ma prawa nie zwolnić Madzi z danego słowa…

– Bóg wie – cicho odezwała się zapytana – ile mnie to kosztuje… Ale pobudki panny Magdaleny są tak szlachetne…

– A cóż na to ojciec?… Ojca zdanie chcielibyśmy usłyszeć… rzekł proboszcz.

– Zrobi pani krzywdę całemu miastu, całej… – wtrącił Miętlewicz.

– Ty jesteś ojciec?… – ostro zapytał go major.

– Ja tu nie mam nic do powiedzenia – odezwał się doktór. Boli mnie jej wyjazd, ale cieszą jej instynkta… Trzeba dbać nie tylko o własne interesa!…

– Mój doktorze – odparł major – gdyby każdy żołnierz myślał o skórze swego sąsiada, a może nawet i nieprzyjaciela, pięknie wyglądałaby armia!… Niech każdy dba o siebie…

– Słyszysz, Madziu? – rzekła doktorowa posyłając majorowi spojrzenie pełne wdzięczności.

– Zresztą – zabrał głos Miętlewicz – jeżeli panna Magdalena chce odszkodować nauczyciela, niech mu od każdej uczennicy odstąpi jakiś procent…

– Tak jak pan Eisenmanowi, ażeby ci nie przeszkadzał – dodał major.

– Posłuchajcie mnie, panowie – mówiła wzruszonym głosem doktorowa. – Dzięki mężowi już nie śmiałabym ograniczać swobody naszym dzieciom, gdyby tylko chodziło o swobodę…

Ale co Madzię czeka w tej Warszawie?… Będzie guwernantką rok… dwa… dziesięć lat… no i co potem?… My, w razie śmierci, oprócz starego domu i kilku morgów gruntu nic nie zostawimy dzieciom… Więc co ona pocznie ze sobą?…

– Toż samo grozi jej, gdyby została tutaj – wtrącił doktór. – Ale tu miałaby pensyjkę… swoją własną… I po kilkunastu latach pracy, ona, taka oszczędna, mogłaby coś odłożyć… – mówiła matka. – Przecież sam postanowiłeś, Feliksie, że piętnaście rubli, które chce nam płacić za mieszkanie i obiady, będą składały się dla niej na posag…

– Madzia ma posag… cztery tysiące rubli – odezwał się major.

– Co też pan mówi!… – odparła doktorowa. – Madzia od babki dostała trzy, nie cztery tysiące rubli, a dzisiaj nie ma z tego i połowy…

– A ja pani powiadam, że Madzia będzie miała cztery tysiące rubli… Nie teraz, ale za parę lat – odparł major.

W altance zrobiło się cicho. Wtem najprzytomniejszy ze wszystkich Miętlewicz pochylił się i – pocałował majora w ramię.

– Tyś chyba zupełnie oszalał, Miętlewicz? – rzekł major.

– Podziękujże, Madziu… – odezwał się proboszcz.

Madzia stała zdziwiona nic nie rozumiejąc. Ale doktorowa rozpłakała się.

– Nigdy już ona nie będzie należeć do mnie! – zawołała. W dzieciństwie odebrała mi ją babka, później ta nieszczęśliwa Latterowa, której niech Bóg przebaczy… a teraz major…

– Ani jej pani odbieram – odparł starzec – ani jej za mego życia grosza nie dam. Jest młoda, więc niech pracuje… Ale niechże mi nikt nie gada, że dziewczyna nie ma zabezpieczonej przyszłości!…

– A gdyby pani zaangażowała naszego nauczyciela?… – zawołał rozpromieniony Miętlewicz.

– Mógłby uczyć arytmetyki, jeografii.

– Myślałam o tym – odparła Madzia – ale on ma czas dopiero po czwartej, kiedy u nas skończą się lekcje.

Major zamyślił się.

– Ile miałabyś dochodu miesięcznie? – spytał Madzi.

– Około sześćdziesięciu rubli na nas dwie…

– Więc podzieliwszy między trzy osoby wypadnie po dwadzieścia rubli… Gra niewarta świeczki!… – zakonkludował major. No, proboszczu, siadajmy do warsztatu…

I wysypał z pudełka figury na szachownicę.

– Jakże to?… więc jak panowie radzicie?… – pytała rozgorączkowana doktorowa chwytając majora za ramię. – Nareszcie niechże się dowiem, co zrobi dziewczyna…

– Ona wie o tym lepiej od nas – odparł major ustawiając szachy.

– Ale ja nic nie wiem, ja… matka…

Major jedną rękę oparł na szachownicy, drugą na poręczy ławki i odwróciwszy się całym korpusem do doktorowej mówił przystukując wieżą:

– Pensja od razu mi się nie podobała, bo Madzia na przełożoną jest za młoda. Po wtóre nie zapłacą jej jak należy, w końcu opuszczą i dziewczyna zmarnuje się w ciągu kilku lat… A co potem?… Nic potem!… Niech więc jedzie do Warszawy, kiedy chce pracować, co się jej chwali… Niech pozna świat, nie ten iksinowski kurnik… Tam może i chłopca porządnego znajdzie… A za jakiś rok… dwa, kiedy odejdę na wieczny urlop, będzie miała cztery tysiące rubli… może i trochę więcej… Z takim groszem i doświadczeniem, jeżeli zechce, niech założy pensję, ale już porządną…

– Widzi mama, że pan major każe mi jechać do Warszawy odezwała się Madzia.

– Uściskajże majora!… podziękuj!… – wtrącił proboszcz popychając Madzię.

– Basta!… – rzekł major. – Kiedy ją ściskam, robię to bez pozwolenia jegomości. A dziękować nie ma za co, bo przecie nie zabiorę pieniędzy do grobu.

– Ja nie wiem, czy mi wypada przyjmować taką ofiarę… odezwała się zakłopotana Madzia.

Starzec z fajką w zębach zerwał się z ławki, błysnął krwią nabiegłymi oczyma, a ująwszy się pod boki zaczął wyginać się jak baletnica i przedrzeźniać Madzię piskliwym głosem:

– Tiu-tiu-tiu-tiu!… Ofiary przyjąć nie może!… I ty, smarkata, robisz uwagi?… Jeżeli chcesz dług spłacić, to gdy usłyszysz, że mnie już umyły baby, zmów na wszelki wypadek pacierz za moją duszę… – dodał łagodnym tonem. – Może naprawdę jest jaka dusza?… – szepnął.

– Tak?… – zawołał proboszcz, z gniewem odsuwając szachownicę. – Nie gram z takimi, którzy mówią, że nie ma duszy.

– Powiedziałem: może jest! – wrzasnął major uderzając pięścią w stół.

– No, tak to co innego… – odparł uspokojony proboszcz. Zaczynaj pan… Nie, dziś ja zaczynam.

Kiedy zaczęła się gra, panna Cecylia dała znak Madzi i obie cichaczem wymknęły się w głąb ogrodu.

– Boże!… – szepnęła panna Cecylia oglądając się na wszystkie strony i chwytając rękoma za głowę. – Boże!… co się ze mną dzieje… Ależ ja nigdy nie widziałam podobnego człowieka…

– Mówi pani o majorze?… – spytała Madzia.

– Naturalnie!… O kim innym mogłabym mówić w tej chwili… Wie pani – dodała nagle panna Cecylia – mówmy sobie: t y… – Ach, jak to dobrze!… – odpowiedziała Madzia.

Ucałowały się i zarumieniona, z błyszczącymi oczyma panna Cecylia prawiła:

– Cóż to za dobry człowiek!… Nie, to jest anioł… Nie, prawda, z taką fajką nie można być aniołem, ale cóż to za szlachetny człowiek!… Ale przy tym jaki ordynaryjny!… Gdyby mnie tak powiedział jak panu Miętlewiczowi… Boże!…

Do panien zbliżyła się doktorowa, a z nią pan Miętlewicz, który pod pozorem bólu gardła zawiązał sobie chustką od nosa różową szyję.

Na ten widok panna Cecylia spuściła długie rzęsy, a Madzia ledwie powstrzymała się od nowego wybuchu wesołości. Szczęściem zwróciła uwagę na to, co mówił Miętlewicz:

– Ma słuszność major, że Iksinów nazywa kurnikiem!… Niedługo stąd wszyscy się wyniosą…

Pan Krukowski już wyjechał, państwo podsędkowie także mają przenieść się do Warszawy… I ja nie będę tu popasał, nie mam pola dla moich zdolności… Wreszcie i do Eisenmana zaczynam tracić zaufanie.

W altance zrobił się krzyk: proboszcz dawał mata majorowi, a ten dowodził, że nie ma wyobrażenia o szachach. Partię przerwano na przedostatnim cugu, major bowiem żadnym sposobem nie chciał uznać mata, którego nie byłoby, gdyby jego królowa zajmowała tę linię, gdyby koń stał tam, a wieża tutaj…

– Tak – odparł proboszcz – i gdyby pański król mógł wychodzić do ogrodu, kiedy mu zabraknie miejsca na szachownicy. Dwaj starcy kłócąc się zaczęli wybierać się do domu. Panie i Miętlewicz zbliżyli się ku altance.

– No, dziękuję doktorowej za podwieczorek… Pyszny był… rzekł major. – A ty, mała – dodał całując Madzię w głowę uciekaj stąd, gdzie pieprz rośnie… W tej dziurze panny starzeją się, a mężczyźni głupieją… – zakończył i spojrzał na Miętlewicza.

– Ja także wynoszę się stąd – odpowiedział Miętlewicz. Otworzę interes w Warszawie…

– Tylko pierwej kup sobie inną koszulę, bo ta cię kiedy opadnie – wtrącił major.