W połowie marca około siódmej wieczór panna Howard powróciwszy z miasta wywołała Madzię z klasy i zaprowadziła do swego pokoju.
Panna Howard była rozgorączkowana. Drżącymi rękoma zapaliła lampę i nie zdejmując okrycia ani kapelusza rzuciła się na krzesło. Zwykle różowa jej twarz miała w tej chwili płową barwę włosów i tylko skutkiem marcowych podmuchów nos był zaczerwieniony. Co się pani stało?… – zapytała wylękniona Madzia. – Czy może panią zaczepił kto na ulicy? Panna Howard wzruszyła ramionami i spojrzała na Madzię z pogardą. Przede wszystkim jej nikt i nigdy nie zaczepiał, a choćby zaczepił, więc cóż?… Taka drobnostka nie zdenerwowałaby panny Howard.
Więc milczała przez pewien czas jak biegły deklamator, który chce wywołać efekt. A potem – zaczęła z wolna, niekiedy przerywając dla nabrania tchu.
– Wie pani, u kogo w tej chwili byłam i dlaczego? Jestem pewna, że nigdy pani nie zgadnie. Byłam… u Joasi…
– Pani u Joasi?… – zawołała Madzia. – I cóż ona?…
– Przyjęła mnie bardzo dobrze, zgadując, że przyszłam do niej jako przyjaciółka.
– Pani jako przyjaciółka Joasi?… Przecież…
– Chcesz pani powiedzieć, że przeze mnie straciła miejsce?… ta biedaczka prędzej czy później musiałaby stracić każde miejce… Stan jej zdrowia…
– Ona jest chora?… Co jej?…
Panna Howard podniosła oczy do góry i mówiła dalej, nie zważając na pytania Madzi:
– Spotkałam dziś panią Fantoche, która ciągle utrzymuje stosunki z tą nieszczęśliwą ofiarą…
– Pani mówi o Joasi?… – wtrąciła Madzia.
– Właśnie i ja, gdy zapytałam panią Fantoche, skąd wraca, i usłyszałam, że od tej nieszczęśliwej, byłam zdumiona. Wtedy zacna Fantoche powiedziała parę słów, które mnie rozbroiły.
W tym miejscu panna Howard podniosła się z krzesła, zbliżyła usta do ucha Madzi i szepnęła:
– Joasia jest…
A potem zaczęła zdejmować kapelusz i okrywkę, jak osoba już nie mająca nic do powiedzenia, ponieważ wypowiedziała taką prawdę, która jest syntezą wszystkich prawd, jakie istniały, istnieją i kiedykolwiek mogą objawić się ludzkości.
– Joasia?… Co pani mówi?… – zawołała Magdalena zbudziwszy się z chwilowego osłupienia.
– Przecież ona nie jest mężatką… Z panny Howard spadła okrywka i zatrzymała się na lewym rękawie, który jeszcze nie był zdjęty. Płowowłosa dama spojrzała na Madzię bledszymi niż zwykle oczyma i odparła z lodowatym spokojem:
– Wie pani, panno Magdaleno, że powinna byś wrócić do pierwszej klasy!… Jak to, więc kobieta w wieku pani, kobieta samodzielna, może zadawać podobne pytania?… Ależ pani jesteś po prostu śmieszna.
Madzia zaczerwieniła się jak najczerwieńsza wiśnia. – Ja przecie rozumiem…
– Pani nic nie rozumiesz! – zawołała panna Howard tupiąc nogą.
– Właśnie że rozumiem! – upierała się Madzia na pół z płaczem. – Ale przecież wiem…
– Co pani wie?…
– Wiem, że tak szkaradnego czynu nie dopuściła się sama odpowiedziała Madzia mrugając oczyma pełnymi łez.
– Ach, o to pani chodzi?… Naturalnie, że musi być wspólnik, i właśnie o nim pogadam dziś z panią Latter.
– O kim?…
– Rzecz prosta, że o panu Kazimierzu Norskim.
Madzia spojrzała na nią z wyrazem takiej trwogi, że panna Howard zdziwiła się.
– Co to znaczy?… – rzekła.
– Na miłość boską – zawołała Madzia łamiąc ręce – niech pani tego nie robi… Pan Kazimierz?… ależ to plotki…
– Wiem to od Joasi.
– Joasia kłamie!… – odparła Madzia.
– Joasia mogłaby kłamać, ależ chyba nie kłamią nasze oczy. Pan Kazimierz bałamucił biedną dziewczynę od wakacyj…
– Bałamucił?… – szepnęła Madzia zataczając się. Blada usiadła na krześle i nie spuszczała oczu z panny Howard zdumionej i rozgniewanej.
– Rozumie się, że bałamucił, aż nareszcie skłonił ją do schadzek. Przecie chyba pamiętasz pani, kiedy Joasia wróciła na pensję o drugiej w nocy… Bohater!… Don Juan!… – zawołała panna Klara. – Mówił jej, że jest najpiękniejsza, że dopiero ją pokochał prawdziwie, groził że odbierze sobie życie w jej oczach… A dziś drwi z niej i ucieka. O, podły rodzie męski!… I ja nie mam rozmówić się o tej nieszczęśliwej z jego matką?
Madzia splotła ręce i opuściła głowę tak, że cień padł na jej drobną twarzyczkę. Ale panna Howard nie patrzyła na nią, tylko chodząc po pokoju mówiła:
– Jak to, więc biedna dziewczyna ma zostać sama jedna, bez opieki, bez grosza, odepchnięta przez krewnych i znajomych, w takiej chwili, kiedy najbardziej i najsłuszniej należy jej się pomoc od całego społeczeństwa?… Więc kiedy uwodziciel rzuca się w objęcia coraz nowych kochanek, ona nie ma nawet lekarza i służącej?… Kiedy on trwoni setki rubli przez miesiąc, ona nie ma talerza rosołu i szklanki herbaty?… Zdaje mi się, panno Magdaleno, że w pani nie tyko nie rozbudziła się znajomość świata, ale nawet śpi uczucie sprawiedliwości…
– A jeżeli to nieprawda?… – szepnęła Madzia.
– Co nieprawda?… Że kobiety są nieszczęśliwe, nawet pełniąc najwznioślejsze obowiązki, a mężczyźni mają przywileje nawet zbrodni?…
– A jeżeli to nie pan Kazimierz?… – nalegała Madzia. – Niech pani sobie przypomni omyłkę co do Dębickiego. Ten człowiek nie był winien, a jednak…
– Także porównanie! – odparła panna Howard coraz prędzej chodząc po pokoju. – Dębicki jest człowiek chory, więc na wszystkich robi wrażenie niedołęgi, ale pan Norski jest znany bałamut… Przecież on mnie chciał uwieść, mnie!… I potrzeba było złej potęgi mego rozumu i charakteru, ażeby się oprzeć jego spojrzeniom, półsłówkom, uściskom ręki… „Bądź pani moją przyjaciółką… moją siostrą…” – mówił. Cha, cha!… pięknie wyglądałabym wśród zacofanego społeczeństwa.
Korzystając z przerwy Madzia w milczeniu pożegnała pannę Howard i tłumiąc łzy pobiegła do sypialni za swój szafirowy parawanik.
Znalazłszy się tam Madzia upadła na łóżko, ukryła twarz w poduszce i płakała, gorzko płakała… W uszach jej szumiały wyrazy: „Kazimierz bałamucił Joasię od wakacyj – rzuca się w objęcia coraz nowym kochankom – prosił pannę Howard, ażeby została jego przyjaciółką i siostrą!…” On przecież i ją, Madzię, nazywał drugą siostrą!… Może być, że jest to bałamut i kłamca, ale w chwili kiedy ją całował po rękach, musiał to robić szczerze. Choćby cały świat, choćby on sam zapewniał, że nie był szczerym, Madzia nie uwierzyłaby. Takie rzeczy odczuwa się instynktownie, a Madzia odczuła je głęboko i pomimo gniewu i trwogi była szczęśliwa. Zdawało się jej, że pan Kazimierz tym całowaniem rąk jakby zawezwał ją (choć nic nie mówił) do dalekiej wspólnej podróży. Co ją mogło spotkać, nie pytała; dość, że mieli być razem, zawsze razem, jak brat z ukochaną siostrą… I otóż, ledwie ją wyprowadził za granicę konwencjonalnych stosunków, już przekonała się, że ją porzuci. Bo on przecie miał więcej kobiet, które chciały być z nim; on nigdy nie należał i nie należałby do niej jednej; a w takim razie – co jej po nim? Czyliż cała wartość podobnego przywiązania nie leży w tym, że się go z nikim nie dzieli?
Drżąc z płaczu na swoim łóżeczku Madzia czuła, że spotkał ją okropny zawód, może jeden z tych, które kobietom delikatnym łamią życie, niekiedy rozum, a niekiedy spychają je do grobu… Straszne to było cierpienie, lecz szczęściem trafiło – na nią, na nędzną i głupią istotę, która nie tylko nie miała prawa umierać z tego powodu, ale nawet nie powinna skarżyć się ani nawet myśleć o tym. Cóż nadzwyczajnego, że olbrzym jak pan Kazimierz mimochodem rozdeptał serce jakiejś mrówki mającej ludzkie kształty i będącej damą klasową?… To przecież ona winna, że nie usunęła się z drogi. A jaka bezwstydna Joasia, że ma pretensję do pana Kazimierza!… Gdyby ją, Madzię, spotkał podobny los pan Kazimierz odsunął się od niej – nie powiedziałaby ani słówka nikomu, nawet nie zdradziłaby się, że jest nieszczęśliwą. Śmiejąc się wyszłaby z pensji niby to na spacer, śmiejąc się poszłaby w stronę mostu i niby wypadkiem rzuciłaby się w Wisłę.
Ludzie powiedzieliby: coś strzeliło do głowy tej wariatce, a sam pan Kazimierz nie domyśliłby się niczego, bo nie wiedziałby przyczyny. Może nawet dla zatarcia w nim podejrzeń, może nawet opowiadałaby mu o swoich bliższych i dalszych projektach, wciąż wmawiając w niego, że jest szczęśliwą i nie martwi się niczym.
Tak zrobiłaby ona, Madzia. Bo przecież ona wie, że między tłumem tych doskonałych ludzi, którzy cenią siebie i są oceniani przez innych, ona jedna jest marnym pyłkiem, o który nie warto się troszczyć. Nikt nie powinien się o nią troszczyć, nawet ona sama. Tak wytłomaczywszy sobie swoją rolę i stanowisko na świecie, Madzia spokojniejsza podniosła się z łóżka. Potem zmówiła pacierz do Matki Boskiej Bolesnej i uspokoiła się jeszcze bardziej. A potem umywszy zapłakane oczy wróciła do swoich uczennic i odrabiała z nimi lekcje, usiłując śmiać się, ażeby niewczesnym smutkiem nie zatruć ich dziecięcej wesołości… Gdy zaś około dziesiątej wróciła znowu za swój szafirowy parawanik i zmówiła wieczorny pacierz – zasnęła tak spokojnie, jakby nigdy nie spotkał jej żaden zawód. Między nią i jej pierwszą w życiu boleścią stanął najpotężniejszy ze wszystkich – anioł pokory.