Emancypantki I – XLII

W parę dni Madzia, nie mogąc namówić panny Eufemii do obejrzenia lokalu na szkołę, sama poszła do starej oberży. Był to długi budynek pod dachówką, murowany, składający się ze stajni i pewnej liczby izb; w stajniach można było umieścić kilkadziesiąt koni, a w każdej izbie wydawać wieczory tańcujące na kilkanaście osób. Kiedyś musiało tu bywać ludno i wesoło; dziś było pusto, zatrzymywali się bowiem w starej oberży tylko najubożsi podróżni, a i to rzadko.

W ogromnej stajni bez żłobów i drabin, lecz pełnej dziur w dachu, Madzia zobaczyła naprzód kurę rozgrzebującą garstkę śmieci, potem żółtego psa, który leżał pod ścianą, lecz na widok Madzi warknął i uciekł, a nareszcie obdartego Żydka, który za obietnicę czterech groszy podjął się wyszukać właścicielkę zajazdu. Jedna z izb była na oścież otwarta, więc Madzia weszła, ażeby tam doczekać się gospodyni.

Nagle – serce uderzyło jej śpieszniej: za wysokimi drzwiami, które łączyły czy oddzielały ten pokój od sąsiedniego, usłyszała żywą rozmowę. Prowadziły ją dwa głosy: ładny kontralt kobiecy i – nienaturalnie przytłumiony głos męski.

– Ty tego nie zrobisz, Franiu, jeżeli mnie choć trochę kochasz!… – mówiła kobieta błagalnym tonem.

– Owszem, zrobię!… – irytował się mężczyzna. – Niech małpa raz dowie się, co to jest obrazić artystkę, która polotem ducha, subtelnością uczuć, talentem…

– Zaklinam cię, Franiu, pójdź jutro, gdy uspokoisz się…

– Nie – spadnę na nich dziś… zaraz… natychmiast… jak piorun…

Rozległo się niby szamotanie, potem odgłos pocałunków i znowu mówiła kobieta:

– Dobrze, więc dziś! Ale jeżeli mnie choć trochę kochasz, zrób pierwej, o co cię proszę…

– Ciekawym?… Chociaż to nie zażegna katastrofy…

– Pójdziesz do niej za godzinę… Daj mi słowo, że dopiero za godzinę… Franiu.

– Kobieto, zastanów się!… Jakżeż ja mogę iść dopiero za godzinę, kiedy nie mam zegarka?… – wysyczał mężczyzna głosem duszonego człowieka.

– Więc zróbmy tak. Wyjdź za miasto, za kościół… Wiesz, tam, gdzie wczoraj tak pięknie deklamowałeś w Szwajcarii…

– Co za deklamacja z taką chrypką!…

– Cudownie deklamowałeś, mówię ci… Idź więc tam, potem wróć, a ja tymczasem zrobię obiad…

– Z czego?… – zdziwił się mężczyzna.

– Mamy przecież złoty i groszy siedem… Kupię jaj, bułek… jest sól i herbata…

– A cukier?

– Może nam pożyczy gospodyni… Tylko idź i… potem zrobisz, co zechcesz, ale aż po obiedzie.

– Zdepczę babę!… zmaltretuję!… opiszę w gazetach!…

– Ach, po co ja ci to powiedziałam…

Znowu pocałunki i szelest, jakby się ktoś ubierał. Po chwili mężczyzna wyszedł deklamując w sieni schrypniętym głosem:

Włochatą pierś do czystych tuląc łon…

Na progu izby, gdzie była Madzia, ukazała się gospodyni, stara Żydówka w jedwabnej peruce na głowie.

– Aj, panienka u nas?… Co panienka tu robi?… Już panienka zdrowa?… – mówiła na powitanie właścicielka zajazdu.

Madzia w kilku słowach objaśniła ją, że ktoś pragnie wynająć dwa duże pokoje w oberży na cały rok i że ona chce obejrzeć lokal.

– Bardzo proszę panienki – odparła gospodyni. – Tu jest pięć izb… Sam książę, sam naczelnik mógłby tu mieszkać przez cały rok… Tu nawet pan Bieliński stawał…

Okazało się, że z książęcych apartamentów jedna izba jest obórką, druga nie ma podłogi, trzecia okien ani drzwi. Naprawdę kwalifikował się do wynajęcia pokój, w którym Madzia czekała na gospodynię, i ten sąsiedni, w którym słyszała rozmowę.

– Czy nie można by obejrzeć tamtego?… – zapytała Madzia czując, że w jej sercu walczy obawa zobaczenia osoby nieznanej z nieprzepartą ciekawością.

– Dlaczego nie?… Bardzo proszę panienkę… To jest sam najpiękniejszy pokój… Tu stawał pan Bieliński…

– Ale tam teraz mieszkają jacyś państwo – wtrąciła Madzia. – Nic nie szkodzi… Oni są aktory, oni tu mają trochę pograć, trochę komedie pokazać. Każdy chce żyć, moja kochana panienko… O, proszę wejść… – mówiła gospodyni otwierając drzwi.

Madzia osłupiała. Na środku izby zobaczyła młodą kobietę, która zasłaniając oczy niezbyt czystą chusteczką zanosiła się od płaczu. Widok łez zawsze robił na Madzi bolesne wrażenie, ale tym razem wstrząsnął ją do głębi duszy. Pomyślała, że płacząca kobieta musi być bardzo nieszczęśliwą, i zdawało jej się, że ona już zna tę obcą, że jest jakby jej krewną i że powinna ją pocieszyć.

Więc pobiegła do płaczącej i schwyciwszy ją za ręce rzekła: – Co pani jest?… Co się to dzieje?…

Stara Żydówka zamknęła drzwi i cofnęła się do sieni. Nieznajoma przestraszyła się, lecz widząc przed sobą słodką twarzyczkę Madzi i pełne łez szare oczy uspokoiła się. Była to młoda, szczupła blondynka, z cerą zużytą i niebieskimi oczyma. Popatrzyła na Madzię i odpowiedziała z naiwną prostotą:

– Och, mamy wielkie zmartwienie, proszę pani!… Chcieliśmy tu dać koncert. Ale tam, skąd przyjeżdżamy, Franio… to jest pan Ryszard, musiał zastawić wiolonczelę, a tu nie możemy dostać fortepianu.

– Przecież fortepiany są u nas… – wtrąciła Madzia.

– Wiem, i nawet przed godziną byłam u tutejszej pani podsędkowej z prośbą o pożyczenie fortepianu. Ale ona… (znowu zaczęła szlochać), ale ona… kazała mi wyjść z pokoju…

– Podsędkowa?… – powtórzyła zdumiona Madzia.

– Ach, jaka to niedobra kobieta!… Przecie żebraka nie godzi się wypędzać z domu, a nie dopiero… – mówiła łkając nieznajoma. – Ja jeszcze zrobiłam głupstwo, bo w pierwszym żalu powiedziałam o tym Franio… panu Ryszardowi, który strasznie odgraża się na podsędkowę… Naturalnie, jeżeli jej powie choć słówko, koncert przepadnie i… już nie wiem… co poczniemy… Madzia uściskała ją i posadziwszy na podartej kanapce zaczęła mówić:

– Droga pani, niech się pani uspokoi… Będzie koncert… musi być… Ja pani pożyczę naszego fortepianu, tatko wyrobi wam salę w refektarzu i wszystko będzie dobrze. Ja jestem Brzeska, córka tutejszego doktora, chcę założyć małą pensyjkę…

– A ja jestem Stella, a nazywam się Marta Owsińska odpowiedziała nieznajoma. – Ja śpiewam, a Fra… pan Ryszard akompaniuje mi na fortepianie; potem on gra na wiolonczeli, a ja mu akompaniuję… Jest nam bardzo źle, chociaż dawniej jemu było lepiej, bo to sławny deklamator…

W tej chwili z łoskotem otworzyły się drzwi i wszedł jegomość w ciemnym, wyszarzanym paltocie i w chustce na szyi. Gdy na środku izby zdjął kapelusz z ogromnym rondem, Madzia zobaczyła bladą twarz, czarne oczy i ciemne włosy, które o obfitych lokach spadały aż na chustkę. Jegomość szedł przez izbę tragicznym krokiem, z góry patrząc na Madzię i bawiąc się brudną rękawiczką. Wreszcie zatrzymał się, spojrzał na Stellę pałającymi oczyma i zapytał zduszonym głosem:

– Qui est cette demoiselle?

– Biedna nauczycielka – odparła Madzia sama nie wiedząc, skąd przyszedł jej taki koncept do głowy.

– A toś się pani dobrze wybrała!… – syknął jegomość. Stella zerwała się z kanapki i rzekła prędko:

– Franiu… to córka tutejszego doktora…

– Tak?… – odparł niedbale.

– Pożyczy nam fortepianu…

– Ooo!… – syknął jegomość.

– Mówi, że uda nam się koncert…

– Aaa!… – I nisko ukłonił się Madzi, z ręką na sercu jak aktor ze sceny.

– Pan… pan Franciszek Kopenszteter… – zaprezentowała go bardzo zmieszana śpiewaczka.

– Właściwie Sataniello… – wtrącił chrapliwie jegomość. – Sataniello… fortepianista, wiolonczelista, profesor deklamacji i głośny w swoim czasie poeta…

Ukłonił się jeszcze raz, zakreślając przy tym nogą łuk w powietrzu, a ponieważ Madzia patrzyła na niego z podziwem, więc prawił dalej:

– Ale niech pani to nie kłopocze, umiem być dobrym kolegą… Zresztą – dodał z westchnieniem – nigdy nie byłem dumny, a tym mniej dziś, od czasu jak muszę tułać się po prowincji…

Prowincja – to grób talentów… Dostałem chrypki, wiolonczelę zabrali Żydzi… natchnienie coraz rzadziej nawiedza mnie… Cóż – zwrócił się nagle do Steni – obiad jest?…

Ironia… sarkazm – nie obiad!… Kilka jaj na dwie osoby!…

Madzia widząc przelęknioną fizjognomię Stelli kiwnęła głową wielkiemu artyście, a do jego towarzyszki szepnęła:

– Niech mnie pani odprowadzi…

Gdy zaś obie znalazły się w stajni, zaczęła prosić i zaklinać Stellę, ażeby pożyczyła od niej rubla.

– Odda mi pani po koncercie – mówiła błagalnym tonem. Śpiewaczka, z początku zakłopotana, w końcu zgodziła się przyjąć pożyczkę. A gdy w parę minut później szukając właścicielki zajazdu Madzia znowu przeszła około drzwi artystów, usłyszała w pokoju radosny śmiech Stelli i łoskot, jakby dwie osoby tańczyły walca.

„Bawią się jak dzieci!…” – pomyślała Madzia (według jej własnej opinii) dużo już przeszła w życiu, ale – jeszcze nigdy nie czuła się tak wzburzoną jak w tej chwili. Czy kto słyszał, czyby kto uwierzył, że ona, Madzia Brzeska, którą panna Howard niekiedy nazywała dzieciuchem, że ona… ma się zająć urządzeniem koncertu!… I to prawdziwego koncertu prawdziwych artystów!…

– Stella i Sataniello… – szepnęła Madzia. – Zabawnie się nazywają, ale ładnie… Ona milutka, on wcale przystojny… nawet interesujący… A jak na mnie spojrzał?…

Aż zarumieniła się, może pod wpływem szybkiego chodu, a może na wspomnienie: „jak on spojrzał…” Dziwnie spojrzał, nie darmo nazywa się Sataniello… „Już ja bym nie chciała spotkać się z nim w lesie” – pomyślała Madzia marszcząc gęstą brew.

Swoją drogą była zachwycona. Zdawało jej się, że całe miasteczko patrzy na nią, że ona sama nie tylko biegnie, lecz za chwilę wyleci pod obłoki, jak ten oto gołąbek. Tak jej było pilno, tak była przepełniona ważnością sprawy. Ona, niegodna, nic nie znacząca osoba urządza koncert dwojgu biedakom i wielkim artystom, którzy nie mają co jeść; ją powołała Opatrzność do tego dzieła, jak niegdyś rybaków i celników do opowiadania Ewangelii. Wróciwszy do domu wpadła do gabinetu ojca. Doktór przyjmował chorych i zdziwił się widząc Madzię, jak z rozognioną twarzyczką zatrzymała kolejnego pacjenta, ażeby rozmówić się z ojcem.

– Cóż tam znowu? – spytał doktór trochę zaniepokojony. Madzia zaczęła mu opowiadać półgłosem, prędko i nieporządnie o Stelli, o Sataniellu, o refektarzu, fortepianie, koncercie, panu Krukowskim, matce i Miętlewiczu. Upłynęło kilka minut, zanim doktór wymiarkowawszy, o co chodzi, począł zadawać jej pytania i dowiedział się, że Madzia chce pożyczyć fortepianu jakiemuś Sataniellowi i Stelli.

– Więc proś o to matkę.

– Nigdy, tatku… Tylko tatko może o tym powiedzieć mamie… – Wreszcie tatko musi im wyjednać refektarz…

– A im na co refektarz? – Mówię, że na koncert…

– Jaki koncert?… – pytał zrozpaczony doktór.

– Przecież mówię tatce, że Stelli i Sataniella… Oni mieszkają w starej oberży. Niech tatko zaraz do nich wstąpi, a przekona się, co to za biedacy… No, mówię tatce, że nie mieli dziś na obiad… Ale ja teraz nie mam czasu i pójdę do pana Krukowskiego… Doktór schwycił się za głowę.

– Zaczekaj no, ty wariatko…

– Proszę tatki, daję słowo, że nie mam czasu, bo ja jeszcze muszę pogadać z panem Miętlewiczem i ogromnie się boję, ażeby mama za wcześnie nie dowiedziała się, boby mi zabroniła…

Ojciec zatrzymał ją za ramię.

– Ter… ter… ter… ter… i nie mam czasu!… – przedrzeźniał ją. – Ale powiedz no, co to za ławki obstalowujesz u stolarza?… – A bo widzi tatko – rzekła ciszej – ja z Femcią chcemy tu założyć pensyjkę…

Doktór podniósł brwi i rozstawił ręce.

– Tobie na co pensja?… Nie masz co jeść w domu, że chcesz innym chleb odbierać? – spytał.

– Więc to tak?… – zdziwiła się Madzia. – Więc tatko i mama pracują, Zdzisław pracuje, a ja mam próżnować?… Przecież ja tu usycham z nudów i rozpaczy, że nic nie robię…

– A na cóż tobie robota?

– Więc to tak?… Więc ja nie jestem samodzielnym człowiekiem, nie mam żadnych obowiązków, nie mam prawa służyć społeczeństwu, nie mogę przyczyniać się do ogólnej pomyślności, do postępu i szczęścia młodych pokoleń, do podźwignięcia kobiet z upakarzającego stanowiska?…

Ponieważ głos jej zaczął drżeć, a szare oczy zachodzić łzami, więc doktorowi zrobiło się ciepło około serca. Wziął ją dwoma palcami za brodę, ucałował i rzekł:

– No, już będziesz miała fortepian, refektarz, pensję… tylko nie becz, bo pacjenci czekają…

Oj ty… ty… emancypantko!… Madzi, kiedy z ust ojca usłyszała wyraz: emancypantka, zdawało się, jakby przed nią nagle – ktoś drzwi otworzył. Wyraz ten miał w tej chwili szczególną wartość, lecz ponieważ nie było czasu do stracenia, więc Madzia nie zastanawiała się nad doznanym wrażeniem. Rzuciła się ojcu na szyję, ucałowała mu ręce i chyłkiem wymknęła się z jego gabinetu do miasta, ażeby nie spotkać matki.