Miętlewicz nie bardzo rozumiał, o czym mówili artyści, tylko czuł, że wszystkie ich pretensje i skargi nie wypełniłyby głębokości jego żalu. Szedł cichymi, niebrukowanymi ulicami, na których świeciły dwie dymiące latarnie, i myślał: „Po com ja wmieszał się do tego?… Na co ten koncert?… Na to, ażeby Krukowski bałamucił skrzypieniem pannę Magdalenę i później przedstawiał jej rozmaitych wielkich panów, swoich niby przyjaciół… No i złapie ją sprzed nosa… On, bogaty, elegancki, familiant, a ja biedny cham!… Zawsze pulardy dla panów, a ochłapy dla hołoty…”
Im ciemniej robiło się na ulicach, tym posępniejsze myśli kotłowały w głowie Miętlewicza. Zdawało mu się, że ogarnia go powódź beznadziejnego smutku, którego fale uderzały razem z sercem, zmywając wszystkie cele, plany, widoki na przyszłość. Co mu z jego kantoru, co po stosunkach z Eisenmanem i ze szlachtą, co po sprycie i pieniądzach, jeżeli za to nie można dostać Madzi? Przyjdzie ze skrzypcami w ręku lada furfant żyjący z łaski siostry i – zabierze pannę jak swoją.
A panna, rozumie się, woli duży dom, ładny ogród, trzydzieści tysięcy rubli i znajomość ze szlachtą aniżeli ciężki dorobek jakiegoś tam Miętlewicza.
Pierwszy raz uczuł zniechęcenie do interesów, nawet do życia. Kiedy był marnym dietariuszem w powiecie – marzył o niezależnym stanowisku. Zdobył stanowisko – zaczął myśleć o majątku, o przeniesieniu się do Warszawy, o wielkim kantorze pośredniczącym między wszystkimi Eisenmanami i wszystką szlachtą… Nagle przez drogę jego życia przeszła Madzia z żółtą różą we włosach, z pąsową przy staniku i – rozleciały się piękne zamiary.
Tuż przy swoim domu, wśród ciemności, spostrzegł jakiegoś człowieka.
– To ty, Miętlewicz?… – odezwał się tamten.
– Ach, Cynadrowski… Czego włóczysz się po nocy?… – Czekam na pocztę…
– Aha!… Na tę, co zmienia konie u podsędka.
Sekretarz zbliżył się do Miętlewicza i rzekł stłumionym, ale gorącym głosem:
– Gdybyś ty wiedział, jak mi się czasem chce palnąć sobie w łeb!… Nie zdziwiłbyś się, jeżeli to kiedy zrobię.
– Nie wiadomo, kto z brzega – odparł Miętlewicz.
– I ty także?…
– Bah!…
Rozeszli się bez pożegnania, jak dwaj ludzie, którzy nawzajem mają do siebie pretensję. Przez cały następny dzień, po koncercie, Madzię trapił szczególny niepokój: ciągle spoglądała w okno, jakby oczekując na coś niezwykłego; a ile razy kto wszedł – bladła, gdyż zdawało jej się, że już nadchodzi owa przykra wiadomość.
Ojciec milczał i nie wiadomo z jakiego powodu wzruszał ramionami; matka unikała Madzi. W południe przyszedł Miętlewicz, niewyspany czy rozgniewany: przedstawił rachunek z koncertu, oddał Madzi pieniądze przypadające na kościół i pożegnał ją chłodno. W godzinę później chłopiec pana Krukowskiego przyniósł piękny bukiet i list, w którym ofiarodawca przepraszał Madzię, że nie może złożyć jej uszanowania, ponieważ dozoruje chorą siostrę. Wreszcie nad wieczorem ukazał się major: chciał zagrać w szachy, ale – nie zastał podsędka; owszem, dowiedział się ze zdumieniem, że podsędka wcale dziś nie było.
– Chory albo zwariował!… – mruknął major i nawet nie kiwnąwszy głową Madzi wybiegł z niezapaloną fajką.
„Boże! co się to dzieje?…” – myślała Madzia bojąc się kogokolwiek zapytać o wyjaśnienie: wszyscy bowiem wyglądali na jej wrogów.
Sataniello i Stella także nie pokazywali się; ale na ich nieobecność Madzia nie zwróciłaby uwagi, gdyby matka jej nie odezwała się cierpkim tonem:
– Pięknie odwdzięczają ci się twoi protegowani!…
– Co się stało?… Dlaczego mama to mówi?… – pytała wylękniona Madzia. Ale pani Brzeska wyszła do kuchni, oczywiście nie mając zamiaru dawać objaśnień.
Ciężko upłynął Madzi ten dzień pełen obaw i noc bezsenna, w ciągu których kwadranse wydawały się dłuższymi od godzin. Nazajutrz pan Krukowski znowu przysłał bukiet odznaczający się przewagą barw czerwonych. Miętlewicz tylko przeszedł pod oknami, ale nie wstąpił do domu doktora; owszem, patrzył na drugą stronę ulicy. Przed obiadem w gabinecie przyjęć odbyła się bardzo ożywiona rozmowa między matką i ojcem Madzi, a nawet parę razy doktór odezwał się podniesionym głosem, co nie było we zwyczaju. Madzia truchlała. Około czwartej major z proboszczem przyszli na szachy, wynieśli je do altanki, gdzie pani Brzeska podała im czarną kawę, i od razu siedli do partii.
– Nie czekają panowie na pana podsędka? – zdziwiła się Madzia.
Trzeba było widzieć w tej chwili majora!… Wyjął z ust olbrzymią faję, nastroszył siwe brwi, na czole żyły mu nabrzękły… Wyglądał jak stary smok.
– Nie znam żadnego podsędka!… – wrzasnął uderzając pięścią w stół, aż poskoczyły szachy i zadźwięczały szklanki. – Nie grywam z pantoflem, któremu baby mieszają we łbie jak w szafliku!…
Jeszcze Madzia nie miała czasu ochłonąć ze zdziwienia, za co major tak strasznie znienawidził podsędka, gdy – służąca podała jej list.
„Od Femci” – pomyślała Madzia odchodząc w głąb ogrodu i drżącymi rękoma otwierając kopertę.
List rzeczywiście pochodził od panny Eufemii, a oto, co w nim było:
„Pani! Uważam za obowiązek oświadczyć, że nasze projekta co do założenia pensji, przynajmniej z mojej strony, nadal nie będą miały poparcia. Cofam się, sądzę bowiem, że jeżeli jedna osoba nie szanuje najświętszych zobowiązań, to i druga nie może się nimi krępować. Jestem też zdania, że o dalszej przyjaźni między nami mowy być nie może… Eufemia.” W górnej części listu, po lewej stronie, były wymalowane dwa całujące się gołąbki. Piękny ten symbol przyjaźni czy miłości panna Eufemia przemazała na krzyż dając do zrozumienia, że wszystko i nieodwołalnie skończone.
Madzi, gdy przeczytała list, a jeszcze bardziej – gdy oceniła doniosłość przekreślenia gołąbków, zdawało się, że w ogród uderzył piorun. Na chwilę przymknęła oczy i bez oddechu czekała, rychło na jej głowę upadnie dom, a pod nogami rozstąpi się ziemia… Ale dom, ziemia, ogród zostały na miejscu, słońce świeciło, kwiaty pachniały, a major z proboszczem grali w szachy, jak gdyby nic osobliwego nie zdarzyło się ani w naturze, ani w Iksinowie, ani nawet w sercu Madzi.
Gra skończyła się. Proboszcz, jako przegrywający, odniósł szachy do gabinetu; major nałożył nową fajkę pakując w jej wnętrze bez mała ćwierć funta tytoniu. Wówczas Madzia ze ściśniętym sercem weszła do altanki i podniósłszy na starca oczy pełne żalu zapytała:
– Panie majorze, stało się ze mną coś okropnego, a ja nic nie rozumiem… Wszyscy się na mnie gniewają…
Majorowi zaświeciły oczy: wyjrzał z altanki, czy kogo nie widać, a potem – schwycił Madzię wpół i gorąco pocałował w szyję mrucząc:
– Oj! ty… ty… figlarko!… Mogłabyś nie bałamucić przynajmniej mnie, starego…
Madzię ogarnęło nie dające się opisać zdumienie wobec tych ojcowskich karesów, w których nie było nic ojcowskiego.
– Ja bałamucę pana majora?…
– Naturalnie… rozumie się… Po co masz takie brzydkie oczy, które rzucają urok?… Po co te filutki nad czołem albo – ta szyjka tak apetyczna?… To przecie wszystko pokusy na chłopców.
– Alboż pan major chłopiec?…
Starowina spojrzał na nią zdziwiony i – zmieszał się. Drżącymi rękoma zaczął poprawiać fajkę i rzekł:
– Chłopiec, nie chłopiec!… Trzeba mnie było widzieć kiedym był podporucznikiem… Nie takie smarkate, jak ty, wariowały za mną. Ale dość tych głupstw. Czego chciałaś ode mnie?…
– Od onegdaj wszyscy mnie prześladują i nie wiem za co?… – odpowiedziała Madzia mrugając oczyma.
– Nie wiesz za co!… A trzeba ci było urządzać koncert włóczykijom, którzy dziś mają jeszcze do ciebie pretensję, że popsułaś im interesa?…
– Bo oni byli tacy biedni…
– Biedni!… O sobie myśl, a nie o cudzej biedzie. A nie mogłaś to zaprosić podsędkowej do udziału w urządzaniu koncertu?… Podsędkowa, aptekarzowa, rejentowa – one u nas zajmują się spektaklami; nie trzeba im włazić w drogę.
– Nie śmiałam tych pań zapraszać… Nie myślałam, że chciałyby się fatygować, tym więcej że… (tu Madzia zniżyła głos) oni przecież chodzili do pani podsędkowej i nawet fortepianu im odmówiła…
– Spróchniała laweta! – mruknął major. – Zawsze nie cierpiałem tej baby i jej Femci, której już całkiem przewróciło się w głowie… Ale… po co włóczysz się po oberżach?…
– Bo ja, proszę pana majora – szeptała Madzia – chcę tu założyć niewielka pensyjkę i szukam lokalu.
Major otworzył oczy i podniósł w górę fajkę. Lecz widząc, że nadchodzi proboszcz z doktorową, wzruszył ramionami i rzekł:
– Pluń na wszystko!… będzie dobrze…
– Teraźniejsze panny – mówiła pani Brzeska robiąc surową minę – same jeżdżą, same wychodzą do miasta, układają projekta bez wiedzy matek, a nawet zawierają znajomości Bóg wie z kim…
– Emancypacja, pani dobrodziejko, emancypacja!… – odparł proboszcz. – Nieraz poza plecami,rodziców robią się znajomości, które prowadzą do niestosownych małżeństw.
– Eh! – wtrącił major – nic tak niestosownego: panna podsędkówna i sekretarz pocztowy…
– Ale bez błogosławieństwa rodziców… – rzekł proboszcz. – Madziu – odezwała się doktorowa – pan Miętlewicz czeka na ciebie w saloniku, znowu z rachunkami z tego koncertu, o którym chciałabym już nie słyszeć…
– A to dlaczego? – odezwał się major. – Wcale ładny był koncert… Madzia skierowała się w stronę domu myśląc:
„Co to znaczy?… Czyżby o Femcię już oświadczył się Cynadrowski?… Tak przecież z niego żartowała…”
W saloniku, dokąd weszła Madzia, stał Miętlewicz blady, z pliką papierów. Zwykle sterczące wąsiki ułożyły mu się poziomo; za to włosy miał bardziej najeżone.
– Pewnie omylił się pan w rachunkach! – zawołała Madzia. – Nie, pani… Ja tylko mamie powiedziałem, że przyszedłem z rachunkami, ale…
Głos mu się załamał, na twarzy wystąpiły rumieńce.
– Panno Magdaleno – rzekł ciszej, ale stanowczo – czy to prawda, że pani wychodzi za Krukowskiego?…
– Ja!… – wykrzyknęła Madzia rumieniąc się bez porównania silniej aniżeli jej interlokutor.
– Kto panu to powiedział?…
– Cynadrowski – odparł desperackim tonem młody człowiek. – Zresztą wszyscy zauważyli na koncercie, że pan Krukowski zaniedbywał pannę Eufemię, a ciągle zwracał się do pani.
– Ach, więc ona o to gniewa się na mnie?… – rzekła Madzia jakby do siebie. – Ale na jakiej zasadzie – dodała głośno pan Cynadrowski opowiada takie rzeczy?…
– Musiał słyszeć od panny Eufemii…
– Ona z nim nigdy nie rozmawia! – zawołała Madzia.
– O!… – westchnął Miętlewicz. – Ale mniejsza o nich… Panno Magdaleno, prawdaż to, że pani wychodzi za Krukowskiego?…
– Co pan mówi?… – zdziwiła się trochę obrażona Madzia. Lecz Miętlewicz miał tyle smutku w oczach, że uczuła litość i rzekła:
– Ani myślę wychodzić za pana Krukowskiego i… za nikogo… Miętlewicz schwycił ją za rękę.
– Czy tak?… – spytał z uniesieniem. – Nie żartuje pani ze mnie?… Niech pani powie…
– Ależ daję panu słowo… – odparła zdziwiona Madzia. Miętlewicz ukląkł przed nią i namiętnie ucałował jej ręce. Potem szybko zerwał się i mówił:
– Bóg panią wynagrodzi… Gdyby pani potwierdziła te plotki, za kwadrans nie żyłbym… U mnie tak: starosta albo kapucyn… Madzię ogarnął strach paniczny; cofnęła się, jakby chcąc uciekać, lecz nogi ugięły się pod nią i siadła na fotelu. Zdawało jej się, że Miętlewicz wciąż myśli o zabiciu jej lub siebie. Desperat spostrzegł to; zastanowił się i rzekł smutnym głosem:
– Niech się pani nie boi… Ja przecież nie chcę pani straszyć ani krępować… Gdyby pani wychodziła za człowieka godnego jej… wola boska – nawet nie odezwałbym się. Ale mnie oburza ten Krukowski… To nie dla pani mąż: stary, zniszczony, żyje na łasce siostry, a więcej od panien dostał odkoszów, aniżeli ma sztucznych zębów… Więc pomyślałem: jeżeli taka kobieta, jak pani, może się sprzedać takiemu trupowi, to już nie warto żyć na świecie… Madzia drżała, Miętlewicz mówił błagalnie:
– Panno Magdaleno, przysięgam, że nie chcę pani krępować… Niech pani choćby jutro idzie za mąż, a nic złego sobie nie zrobię… Tylko wyniosę się stąd do Warszawy… Niech pani wyjdzie za szlachcica czy za mieszczanina, byle pani poszła z miłości, nie dla interesu… Niech ten człowiek będzie bogaty czy ubogi, z edukacją czy bez edukacji, byle to był człowiek młody, dzielny, który sam się wyrobił, a nie siedział u nikogo na łaskawym chlebie, bo to… fe… fe!… Ja panią bardzo… bardzo przepraszam za moją śmiałość – kończył, znowu całując Madzię w rękę. – Ale ja się pani nie narzucam… Wiem, że nie jestem godzien… Pani dla mnie jest jak święta i dlatego nie mogłem przenieść, nie mogłem wytrzymać, ażeby pani sprzedawała się takiemu dziadowi i jeszcze za pieniądze jego siostry!…
– Posądzał mnie pan o to? – cicho spytała Madzia.
– Przepraszam… do śmierci sobie tego nie daruję, ale… panny miewają różne gusta… Dziś Krukowski, jutro Cynadrowski… Różne bywają kaprysy panien!…
Usłyszawszy za oknem głos doktorowej Miętlewicz szybko rozwinął papiery i zaczął mówić zwykłym tonem, który jednak chwilami drżał:
– Więc wszystko w porządku, tylko mamy jeszcze naddatków pięć… nie – dziesięć rubli…
Może pani będzie łaskawa dołączyć te dzie… nie – te piętnaście rubli na kościół…
Do saloniku weszli goście ogrodowi. Proboszcz ucieszył się z naddatku, a doktorowa z tego, że już skończyły się koncertowe interesa. Tylko przekorny major nie mógł utaić zdziwienia:
skąd wpłynęło tyle naddatków?…
– Bo to u nas – mówił – każdy potrafi nie dodać, ale żeby miał coś naddać?…
– Może kto ze szlachty, a może siostra pana Krukowskiego, bo ona miewa fantazje – wtrącił proboszcz.
Miętlewicz śpiesznie objaśnił, że naddatek nie pochodzi od pana Krukowskiego ani od jego siostry, lecz utworzył się z wpływów ogólnych. Potem ostentacyjnie zwinął papiery i pożegnał towarzystwo tłomacząc się, że musi iść natychmiast w interesie młocarni pana Bielińskiego.
– Czy mi się zdaje, czy Madzia jest zmieniona? – zauważył proboszcz.
– Trochę boli mnie głowa…
– Pewnie Miętlewicz musiał jej powtórzyć jakąś plotkę wtrącił gniewnie major – Babski język!…
– Owszem, niech jej wszystko powtarzają!… – odezwała się doktorowa. – Na drugi raz będzie miała naukę, ażeby nie robić projektów bez wiedzy matki…