Więc sprowadzono Brzeskiego, który przez proste ugniecenie w ciągu kilku minut usunął tępy ból w boku. Eks-paralityczka, rozpływając się w oświadczeniach wdzięczności, tak gorącym afektem na nowo zapłonęła do rodziny Brzeskich, że zaczęła robić doktorowi wymówki.
– Dlaczego to Madzia nie była u mnie przez dwa dni?… Nie widziałam jej od koncertu…
– Nie miała po co przychodzić, gdyż o ile wiem, jesteś pani na nią obrażona za koncert – odpowiedział doktór.
– Ja?… To fałsz!… Kto mógł przed panem narobić takich plotek?… Pewnie rejentowa albo podsędkowa… Proszę pana jak o największą łaskę, ażeby Madzia jutro tu przyszła. Doktór wzruszył ramionami i obiecał przysłać Madzię. Ale za to pan Krukowski wybiegł do swego pokoju i kazał chłopcu wylać sobie na głowę dzbanek zimnej wody. „Oszaleję!… – mruczał. – Oszaleję niezawodnie!… Co dzień, co godzinę inne sympatie u tej kobiety, inne plany. Boże, za co mnie tak strasznie skarałeś!… Wolałbym drwa rąbać…” Następnego dnia eks-paralityczka otrzymała z poczty „do rąk własnych” list bezimienny, mocno pachnący aptecznymi produktami. W liście „życzliwy przyjaciel” donosił, że cała szlachta trzęsie się na pana Krukowskiego za udział w koncercie, do którego został wciągnięty przez pannę Brzeską.
Chora dama zrozumiała, że jest to figiel i zaczęła domyślać się jego źródła. Nie mogąc jednak dosięgnąć autora anonimu postanowiła znaleźć satysfakcję na innej drodze i rzekła do brata:
– Madzia jest dobra dziewczyna: nie mogę zapomnieć, że uratowała mi życie i że najwięcej okazuje mi serca spomiędzy wszystkich moich znajomych… Ale muszę jej natrzeć uszu za ten koncert, który przyprawił mnie o nieprzyjemności i ciężką chorobę…
– Na miłość boską, siostruniu, nie rób tego! – zawołał przestraszony pan Ludwik. – Co zyskasz… jakie wreszcie masz prawo?…
– Ja nie mam prawa upomnieć osoby, którą przyjmuję do mego domu i do mojej rodziny?…
Ty chyba oszalałeś, Ludwiku! – Ha, jeżeli tak, więc, pozwolisz, siostruniu, że oświadczę się o pannę Magdalenę… Żonie swego brata możesz robić wymówki, lecz nie osobie obcej… – Oświadcz się czy nie oświadczaj, mnie wszystko jedno… Ale muszę powiedzieć swoje, bo inaczej umarłabym…
– Więc idę – rzekł pan Ludwik stanowczo.
– Idź. Gdybyś to wcześniej zrobił, nie byłoby głupiego koncertu i wszystkich skandalów.
Żaden malarz, żaden poeta, żaden muzyk nie potrafiłby przedstawić zamętu, jaki w tej chwili opanował duszę pana Krukowskiego. Ginął w bezmiarze radości z powodu, że siostra pozwoliła mu oświadczyć się o Madzię, a truchlał z obawy na myśl o awanturze, jaką chora dama zrobi jego ukochanej.
„Wynagrodzę jej to!…” – mówił sobie, gorączkowo naciągając świeżą koszulę, popielate spodnie i czarny tużurek. Chwilami jednak drżały pod nim nogi: wiedział bowiem, że w podobnych wypadkach łatwiej obiecywać nagrodę aniżeli dotrzymać.
Czule pożegnał siostrę i promieniejący eleganckim ułożeniem, uperfumowany, z kwiatkiem w dziurce od guzika, biegł na czterdziestopięcioletnich skrzydłach miłości do domu państwa Brzeskich, aby tam urzeczywistnić (jak mówił) swoje najpiękniejsze marzenia. Zastał doktorowę, ale Madzi już nie było: wyszła do jego siostry.
Chora dama przywitała Madzię dosyć chłodno. Potem wziąwszy swój cenny wachlarz, flakon wody kolońskiej i ów bezimienny list, rzekła:
– Może pójdziemy do altanki, kochanie.
Madzia podała jej rękę i z taką troskliwością dźwigała drogi ciężar przyszłej bratowej, tak ostrożnie sprowadziła ją ze schodków, tak uważnie wybierała najgładsze miejsca bardzo gładkiej ścieżki. że gniew eks-paralityczki mocno ochłonął.
„Gdyby ona po wyjściu za Ludwika pielęgnowała mnie tak jak dzisiaj, trudno byłoby mu znaleźć lepszą żonę…”
Usiadły na ławeczce w cieniu dzikiego wina. Jeden z listków, poruszony przez wiatr, tak załaskotał Madzię w szyjkę, że otrząsnęła się przypomniawszy sobie majora.
– Przeczytaj no, moje dziecko, jakie okropne skutki wynikły z tego koncertu – rzekła chora dama podając Madzi anonim. Madzię oblały ognie, a ciemno zrobiło się w oczach; przejrzała jednak list i zwróciła go w milczeniu.
– Oto widzisz – mówiła siostra pana Krukowskiego – jak kobieta powinna zważać na siebie, jeżeli nie chce sprowadzić nieszczęść na własną głowę i tych, którzy ją kochają… Samodzielność!…
Cóż to myślisz, że tylko ty jesteś kobietą samodzielną… A twoja matka, która cały dom prowadzi, a ja?…
Chora dama zatrzymała sowie oczy na zmartwione j twarzyczce Madzi i prawiła dalej:
– Ja nie wdawałam się z ludźmi podejrzanej konduity, chociaż byłam samodzielną!…
Trzeba było widzieć, jak ugłaskałam mego świętej pamięci męża, niech mu Bóg nie pamięta, egoistę i zazdrośnika, który mnie posądzał o romanse z pisarzem prowentowym… A co ja miałam z Ludwikiem!… Bóg jeden wie, ile kosztowały mnie jego karty i kuracje… Był to koń stepowy, a przecież i jemu dałam radę, bo kobieta musi kierować mężczyzną, jeżeli oboje nie mają zginąć. Wszystkie zaś triumfy zawdzięczam nie tylko samodzielnemu charakterowi, ale i taktowi, który bronił mnie od niewłaściwych stosunków… Emancypacja!… Nowy to wyraz, ale rzecz dawna jak świat: kobieta powinna być panią domu, oto jest emancypacja. Taka zaś, która wdaje się z aktorami i naraża się na ludzkie obmowy, nie będzie nigdy panią. Cała nasza siła tkwi w naszej niewinności, w tym, że mamy prawo co dzień i co godzinę mówić mężom i braciom: jesteś hultaj, przeniewierca, włóczęga, a ja pilnuję domu, jego czci i jestem czysta jak łza…
– Ale, proszę pani, cóż to złego urządzać koncert?… – szepnęła Madzia.
– Naprzód, do koncertów jesteś za młoda, a potem, cóż to za ludzie ci aktorzy?… Ich towarzystwo mogłoby skompromitować nawet… mnie!… Przecież oni nie będąc małżeństwem sypiali w jednym pokoju…
– To nieprawda!… – zawołała Madzia, ostro zwracając na eks-paralityczkę oczy, w których obok wielkiego zuchwalstwa błyszczały łzy hamowane.
– A ty skąd wiesz, że nieprawda?… – wybuchnęła zdumiona chora.
– Widziałam. W ich pokoju było tylko jedno łóżko…
Gniew nagle opuścił chorą damę. Klasnęła w ręce i odparła bardzo spokojnym tonem:
– Jezus Maria… moja Madziu, jakażeś ty głupia!…
Madzia rozpłakała się i wstając z ławki rzekła:
– Aaa… dziękuję pani… Aaa!… nigdy nie spodziewałam się usłyszeć od pani takiego wyrazu… Aaa!…
Eks-paralityczka żywo podniosła się i schwyciwszy oburącz Madzię za głowę poczęła ją całować.
– Moje dziecko, przepraszam cię, ale… nigdy nie słyszałam nic podobnie naiwnego…
Gdybyś była mężatką, rozumiałabyś, że właśnie ta okoliczność najbardziej ich potępia… Ale jesteś jeszcze tak naiwna, że wstydzę się dawać ci objaśnienia.
– Pani zupełnie fałszywie mnie sądzi… Ja wcale nie jestem taka naiwna… O nie!… – mówiła rozdrażniona Madzia.
– Jesteś, kochanko, jesteś… – powtarzała chora dama okrywając ją pocałunkami. – To właśnie stanowi twój największy wdzięk: znam się na tym, bo przecież i ja byłam w twoim wieku… Nie wiem, doprawdy, czym sobie ten birbant Ludwik na taką nagrodę u Pana Boga zasłużył!…
– Proszę pani, ja do tego namówiłam pana Ludwika, ja… Nic nie chcę taić… Gdyby nie ja, pan Ludwik nie grałby na koncercie…
– Złote, kochane dziecko!… No, dajmy spokój koncertowi i tym aktorom, bo już widzę, że nie dogadamy się pomimo twego doświadczenia – mówiła śmiejąc się chora dama.
Po tej uwerturze eks-paralityczka chciała przejść do sprawy głównej i napomknąć Madzi, że jej ukochany brat, pan Ludwik Krukowski, lada dzień, jeżeli nie lada godzinę, oświadczy się o nią. Ale Madzia była zachmurzona, a chora dama tak wrażliwa, że pomyślała:
„Cóż ta smarkata będzie grymasić?… Widzicie ją!… Że jej powiedziałam parę słów prawdy, to zaraz obraża się. O, moja panno, jeżeli chcesz usłyszeć o szczęściu, jakie cię spotka, musisz do mnie przyjść w innym humorze…”
Więc i ona zasępiła się, co widząc Madzia pożegnała chorą damę. Gdy już była w sieni, dama zawołała:
– Madziu, proszę cię…
– Co pani każe? – zapytała Madzia tonem tak chłodnym, że rozdrażnienie eks-paralityczki wzmogło się.
– Nic, moje dziecko – odparła jeszcze chłodniej.
Już Madzia była w połowie drogi do domu, kiedy w sercu chorej damy zbudziła się dla niej tak wielka czułość, że chciała wysłać służącego, ażeby zawrócił panienkę. Lecz po chwili znowu zmieniła projekt.
„Ludwik – myślała – chociaż się tak odgrażał i wystroił, nie będzie miał odwagi oświadczyć się… Tyle mu już razy odmówiono!… Ja zaś najlepiej zrobię, jeżeli sama pójdę do Brzeskich. To będzie pewniejsze i stosowniejsze. Jestem jakby matką Ludwika, więc wypada mi zrobić ten krok…” Swoją drogą czuła wyrzuty sumienia za dzisiejszą rozmowę z Madzią. Koncert głupstwo, a bez potrzeby zrobiło się przykrość dziewczynie dobrej jak anioł. Już to skala uczuć siostry pana Krukowskiego była nadzwyczajnie szeroka: mieściły się w niej wszystkie tony, półtony i ćwierćtony od miłości – do nienawiści, od pogardy – do uwielbienia, od rozpaczy – do zachwytu. Nadto fortepian jej duszy tak często i nagle zmieniał melodie, że ludzie niechętni mogliby posądzać znakomitą damę, jeżeli nie o zupełnego bzika, to przynajmniej o wysoko rozwiniętą histerię. Na szczęście pani ta prawie nie znała niechętnych, ponieważ – wszyscy jej unikali; kto zaś miał interes, uważał ją za uosobienie rozumu i energii, niekiedy przytłumianej newralgicznymi cierpieniami.
Tylko major nazywał ją starą wariatką; ale ponieważ jego sądy o wszystkich iksinowianach były ostre, więc zgodzono się nie zwracać na to uwagi.
Tymczasem rozgorączkowana Madzia wpadła do domu. W sieni zastąpiła jej drogę matka z silnymi rumieńcami na twarzy a nieopisaną czułością w oczach. Przez chwilę patrzyły na siebie: matka widziała w niej córkę, którą niebawem ma utracić, Madzia – nie rozumiejąc powodu rozrzewnienia matki.
– Zdejmij prędko kapelusz… – rzekła doktorowa drżącymi ustami. – Krukowski oświadczył się o ciebie…
Madzi zabrakło tchu i rozszerzyły się źrenice.
– Co?… – zapytała.
– Nic. Wejdź.
Lekko popchnęła ją do saloniku, gdzie obok fotelu stał pan Krukowski w popielatych spodniach, z kwiatkiem w tużurku, z podsiniałymi oczyma i włosami czarniejszymi niż zwykle. Wąska jego ręka w popielatej rękawiczce machinalnie szarpała tasiemkę, na której niespokojnie kręcił się monokl.
– Niech ona sama panu odpowie – rzekła do pana Krukowskiego doktorowa.
– Pani, w ręku twym spoczywa szczęście mego życia – odezwał się z ukłonem pan Krukowski.
Nieznośna zaś pamięć podszepnęła mu jeszcze przed dokończeniem tej wzruszającej formuły, że powtarza ją po raz dziewiąty w życiu.
Madzia patrzyła na niego blada; ale rzeczywiście nic nie rozumiała. Była zdumiona, gdyż pod wpływem chwilowego osłupienia przeniknęło jej przez myśl, że pan Krukowski oświadcza się… o matkę.
– Najwyższym marzeniem moim, a wyznam, że i najśmielszym, jest… otrzymać rękę pani… – mówił niewyraźnie pan Ludwik i znowu ukłonił się.
Madzia milczała. Była już do pewnego stopnia przygotowaną na ten honor, lecz mimo to usłyszawszy oświadczyny pana Krukowskiego myślała, że szaleje. Wstręt, obawa i rozpacz – oto uczucia, jakich doznała w tym najpiękniejszym momencie swego życia.
– Cóż o tym sądzisz, Madziu?… – spytała zakłopotana doktorowa. – Pan Krukowski prosi o twoją rękę… – dodała.
Po fazie kompletnego zgnębienia w Madzi ocknęła się energia. Twarz przybrała wyraz surowy, oczy błysnęły i odpowiedziała tonem osoby dojrzałej a obojętnej:
– Ja, mamo, nie wyjdę za mąż… za… nikogo…
Teraz matka zbladła. Uderzyła ją nie tyle treść odpowiedzi, ile ton i fizjognomia córki.
– Spieszyć się nie potrzebujesz… – wtrąciła doktorowa.
– Wprawdzie byłbym najszczęśliwszym… – dorzucił pan Krukowski.
– To moja ostateczna odpowiedź, mamo – rzekła Madzia znowu tonem, który w ustach słodkiej dzieweczki brzmiał jak zniewaga.
Pan Krukowski odczuł to, już dzięki biegłości w matrymonialnych niepowodzeniach, już dzięki temu, że niepodobna było mylić się co do znaczenia słów Madzi. Ukłonił się więc niżej niż zwykle, a następnie podniósł głowę wyżej, niż to było w jego zwyczaju.
– Przepraszam za mój błąd – odparł. – Ośmieliłem się jednak przypuszczać, że w rozmowie, którą mieliśmy przed koncertem (ostatni wyraz zaakcentował), zrobiła mi pani jakby… cień nadziei…
– Cóż to znaczy, Madziu?… – zapytała matka.
– Ach, nic… pani!… – szybko wtrącił pan Krukowski. – Naturalnie, że coś mi się przywidziało… Przepraszam, stokrotnie przepraszam…
I wyszedł wśród ukłonów.
Doktorowa usiadła na krześle. Splotła ręce, które jej drgały, i bladymi oczyma patrzyła na drzwi, którymi wyszedł pan Krukowski. Na jej twarzy malowała się tak ciężka boleść, że przerażona Madzia z płaczem upadła jej do kolan szlochając:
– Nie patrz tak, mateczko… nie gniewaj się… Ale przysięgam ci, że nie mogłam tego zrobić…nie mogłam, mamo… nie mogłam!…
Doktorowa łagodnie odsunęła ją od siebie. Westchnęła, wzruszyła ramionami i odparła spokojnym głosem:
– Cóż znowu za scena?… Nie chcesz iść za mąż, nikt nie będzie ci radził. Bo wreszcie już za późno. Jesteś samodzielna – ani słowa!… Taką cię zrobiła babka, tak chce ojciec… a moje zdanie zawsze niewiele znaczyło… Ale czy ty wiesz, jakie jest nasze położenie?…
Madzia podniosła wylęknione oczy.
– Ojciec mało zarabia, tak mało, że ledwie wystarcza na dom… Prawda, że Zdzisław już nic od nas nie potrzebuje, ale Zosia jest jeszcze na pensji. Mniejsza o nią… Kobiety emancypowane mogą nie troszczyć się o młodsze rodzeństwo, bo co tam rodzina!… Ale siostrze Krukowskiego jesteśmy winni kilkaset rubli, które natychmiast trzeba zwrócić…
– Mamo, przecież ja mam trzy tysiące rubli po babci… Weźcie z tej sumy, ile wam potrzeba na długi i na Zosię… Weźcie wszystko!…
– Nie wiem, czy z tej sumy oddadzą nam zaraz trzysta rubli, ale… niedużo z niej zostało.
Przypuszczając, że kochasz swoje rodzeństwo, czerpałam stamtąd na edukację Zdzisława…
Wydaliśmy przeszło dwa tysiące rubli, czego dziś żałuję…
– A niechże mama tak nie mówi!… Dobrze mama zrobiła, pomagając Zdzisławowi, bardzo dobrze… Z pozostałej reszty spłaci mama ten dług, a Zosię ja wezmę do Warszawy… ja się nią zajmę…
– Ty?… – rzekła doktorowa. – A niech Bóg broni!… Dość już mieć jedną córkę emancypantką.
Gdybym w podobny sposób straciła drugą, cóż by nam zostało na starość?…
– Nie mówże tak, mamo!… – jęknęła Madzia.
Upadła matce do nóg i zaniosła się tak żałosnym płaczem, że doktorowa złagodniała. Podniosła Madzię z ziemi, zaczęła ją uspakajać, nawet złożyła chłodny pocałunek na jej czole.
– Tyś temu nie winna, biedne dziecko!… – rzekła – To przeklęta emancypacja robi z was dziwolągi…
– Które nie chcą sprzedawać się zdeboszowanym eks-birbantom!… Czy tak?… – odezwał się nagle ojciec, który od kilku chwil przez okno od ogrodu patrzył na tę scenę.
Wszedł do saloniku szklanymi drzwiami, wziął Madzię w objęcia i z wymówką patrząc na matkę rzekł:
– Czy ci nie wstyd, mateczko, dziewczyny, która ma więcej taktu aniżeli my, starzy?…
Pomyśl, jakie byłoby nasze życie, gdybyśmy musieli patrzeć na jej męki między mężem niedołęgą i jego siostrą, na półobłąkaną kobietą… Przecie tym ludziom nie oddałabyś psa, który by ci kilka lat służył…
– Taki majątek, Feliksie…
– Ale dusza ludzka ma być więcej warta aniżeli wasze majątki – odparł doktór. – O tym zapominacie, choć po dwa razy na dzień modlicie się o jej zbawienie.