Gdy nazajutrz około czwartej po południu przyszedł pan Kazimierz, elegancki, uśmiechnięty, z bukiecikiem fiołków w klapie żakieta, zmieszał się na widok matki. Miała prawie trupią twarz, ciemne doły w oczach i na skroniach posrebrzone włosy. Syn zrozumiał, że nie osiwiała nagle, lecz że uczesała się niedbale i to go zaniepokoiło.
– Matuchna chora? – zapytał całując ją w rękę i siadając obok niej ze zgiętym kolanem. – Nie – odpowiedziała pani Latter.
– Mateczka wezwała mnie do siebie?…
– Trafia się to coraz częściej, bo sam nie przychodzisz.
Pan Kazimierz patrzył matce w oczy i znowu obudziło się w nim podejrzenie, że matka chyba używa jakich podniecających środków…
– Czy nie masz mi nic do powiedzenia, Kaziu? – zapytała pani Latter.
– Ja, matuchno?… Z jakiej racji?…
– Pytam się: czy nie masz w tych czasach… jakiego kłopotu, który należałoby powierzyć matce, w braku ojca?…
Pan Kazimierz zarumienił się.
– Mama pewnie myśli, żem chory… Słowo honoru…
– Nie myślę, ja tylko pytam.
– Takim tonem, matuchno?… Założyłbym się, że ktoś narobił plotek, a mateczka zaraz uwierzyła… O, bo ja czuję, że matuchna od pewnego czasu jest inna dla mnie…
– Od ciebie zależy, ażebym była taką jak dawniej…
– Jak dawniej?… A więc to prawda?… – zawołał pan Kazimierz chwytając matkę za rękę.
Ale pani Latter delikatnie cofnęła rękę i rzekła:
– Czy mógłbyś wyjechać za granicę?… Zaraz… Twarz pana Kazimierza ożywiła się.
– Za granicę?… Ależ ja na to czekam przeszło miesiąc.
– I nic nie zatrzymałoby cię w Warszawie?…
– Cóż by mnie mogło zatrzymywać? – odparł zdziwiony pan Kazimierz.
– Czy towarzystwo?… Tam znajdę lepsze.
Zdziwienie jego było tak szczere, że pani Latter połowa ciężaru spadła z serca.
„Howardówna kłamie!” – pomyślała. Potem dodała głośno:
– A ile potrzebowałbyś pieniędzy na wyjazd?
Pan Kazimierz zdziwił się jeszcze bardziej.
– Wszakże matuchna – odpowiedział – przeznaczyła mi na wyjazd tysiąc trzysta rubli…
Pani Latter opadły ręce. Spojrzała na syna prawie z rozpaczą (co on przypisał działaniu narkotyków) i – milczała.
– Co matuchnie jest?… – zapytał słodkim głosem nie mogąc opędzić się przed podejrzeniami o owych narkotykach.
Tym razem matka nie cofnęła ręki; owszem, uścisnęła go.
– Co mnie jest, moje dziecko?… Ach, gdybyś ty wiedział… Tysiąc trzysta rubli… Na co tak dużo?…
– Matuchna sama oznaczyła tę sumę.
– Prawda, oznaczyłam… Ale gdyby tak wielka suma robiła mi różnicę?… Pomyśl tylko: jaki ja ogromny dom prowadzę…
Teraz pan Kazimierz cofnął rękę, zerwał się z kanapki i zaczął chodzić po gabinecie.
– Ach, Boże!… tyle wstępów… – mówił rozdrażnionym głosem – dlaczego mama nie powie wprost: nie możesz się dalej kształcić… A matuchna certuje się ze mną, jak gdybym robił jej łaskę wyjeżdżając za granicę… Nie, to nie!… Szkoda, że zerwałem stosunki z koleją… Bo gdyby nie to, zaraz dziś zrobiłbym podanie i zostałbym jakim urzędniczyną. Potem ożeniłbym się bogato i… byłaby mama zadowolona.
– Bodajbyś nie ożenił się ubogo – cicho wtrąciła pani Latter.
– Jakim sposobem?
– A gdybyś… gdybyś zaciągnął zobowiązania – mówiła zmieszana.
– Zobowiązania?… Coraz lepiej!… – śmiał się pan Kazimierz.
– Także mateczka zna mężczyzn! Gdyby chcieli żenić się z każdą, która ma do nich pretensję, trzeba by zaprowadzić mahometanizm w Europie.
Pani Latter doznawała dziwnych uczuć przysłuchując się zdaniom, które syn wypowiadał tonem prawie niegrzecznym. Uspokoiła się wprawdzie co do Joasi, ale raził ją cynizm.
„Tak, to już zupełny mężczyzna” – myślała, a głośno rzekła:
– Kaziu… Kaziu… nie poznaję cię… Jeszcze przed pół rokiem nie mówiłbyś do matki w ten sposób. Aż boję się usłyszeć, jakie ty życie musisz prowadzić…
– Przypuśćmy, że nie najgorsze – odparł syn łagodniej – ale gdyby nawet… to cóżem winien?
Jestem człowiek zatrzymany w połowie kariery… Lękam się, czy już nie jest zwichnięta…
Tracę z oczu wyższe cele…
Pani Latter podniosła głowę.
– Robisz mi wymówki?… – spytała. – Ja temu winnam?…
Syn znowu usiadł obok niej i pochwycił jej rękę.
– To nie wymówki, mateczko! – zawołał. – Jesteś kobietą świętą i pełną poświęcenia dla nas, o tym wiem. Ale musi matuchna przyznać, że okoliczności nie były dla mnie sprawiedliwe.
Twoje wychowanie, matuchno, rozwinęło we mnie popęd do celów wyższych i szlachetniejszych… chciałem być c z y m ś… Nawet los sprzyjał mi z początku i postawił na właściwej drodze… Ale dziś…
Zasłonił oczy i westchnął:
– Ach, kto wie, czy już nie jestem zmarnowany!…
Pani Latter spojrzała na syna przerażona. W jego tonie było tyle fałszu czy może naśmiewania się, że odczuło to ucho matki.
– Co ty mówisz i w jaki sposób do mnie? – rzekła surowo. – Mówisz o zmarnowanej karierze ty, która dotychczas nie troszczyłeś się o siebie?… A przypomnijże sobie kolegów, choćby… choćby tego Kotowskiego…
– Ach, ten od Lewińskiej?…
– Wstydź się… Ten chłopak prawie od dziecka sam się utrzymuje, a mimo to dziś jest pełen wiary w przyszłość…
– Ten osioł! – przerwał syn cierpko. – Stróże daleko wcześniej zaczynają pracować i nigdy nie wątpią, gdyż zawsze będą stróżami. Ale są kariery podobne do chodzenia na linie, gdy lada krok, lada wahnięcie się…
W twarzy pani Latter nie drgnął żaden muskuł, ale z oczu płynęły łzy.
– Matuchna płacze?… z mojej winy!… – zawołał klękając.
Odsunęła go.
– Płaczę nie z twojej winy i nie nad tobą, ale nad sobą… Rozmowa dzisiejsza robi takie wrażenie, jakbyś mi zdejmował kataraktę z oczu po to, ażebym zobaczyła smutną prawdę…
– Matuchna przesa… matuchna jest rozdrażniona czymś… – Oto widzisz, każde twoje słowo, każde spojrzenie przypomina mi, że już nie jesteś dzieckiem, ale dorosłym młodzieńcem…
– To przecież naturalne – wtrącił.
– A przy tym jesteś moim wierzycielem, który daje mi poznać, że mu nie spłaciłam zaciągniętego długu. Tak! nie przerywaj mi. Wychowując was zaciągnęłam dług wobec waszej przyszłości, a dziś nie mam… To jest, dziś muszę go spłacić…
Dostaniesz pieniądze… Jedź i kształć się… Rób karierę… Ale pamiętaj, że za rok mogę już nie mieć pieniędzy. A w takim razie dług mój względem ciebie umorzy się samą siłą rzeczy.
Pan Kazimierz zaczął biegać po gabinecie i ściskać oburącz głowę.
– Co ja zrobiłem, nieszczęśliwy!… Co się tu dzieje!… Mateczka jest dla mnie jakaś dziwna…
Nigdy nic podobnego nie słyszałem!… A potem stając przed matką dodał:
– Już nic nie chcę… Nie pojadę za granicę…
– Więc co będziesz robił? – zapytała spokojnie.
– Wezmę się do pracy… wstąpię do jakiego biura… Czy ja wiem?… To pewne, że mój uniwersytet przepadł.
I znowu biegał, i znowu targał sobie piękne blond włosy. Pani Latter w milczeniu przypatrywała się wybuchowi, a gdy syn, zmęczony, upadł na fotel obok biurka, rzekła chłodno:
– Posłuchaj! Widzę, że jeszcze jesteś dzieciakiem, a zachowujesz się jak histeryczka. Rozumiesz?…
Im bardziej stanowczo brzmiał głos pani Latter, tym na twarzy pana Kazimierza wyraźniej malowała się pokora.
– Ty nie umiesz sobą kierować, a więc ja jeszcze raz pokieruję tobą. Dostaniesz pieniądze i wyjedziesz za kilka dni. Jutro staraj się o paszport.
– Matuchna nie może już wydawać na mnie…
– Ja… mogę – wszystko, co chcę… Rozumiesz?… Dam ci pięćset rubli do wakacyj i jedź…
– Pięćset?… – powtórzył zdziwiony syn. – Matuchno dodał – droga, jedyna matuchno… pozwól mi zostać… Z pięciomaset rublami nie mam po co jechać…
– Dlaczego? – zawołała pani Latter.
– Bo od razu znajdę się w takich stosunkach, które wymagają pieniędzy. Może za miesiąc już nie będę od matuchny potrzebował, może… czy ja wiem?… znajdę zajęcie… Ale na pierwszy raz… z tymi rekomendacjami, jakie stąd wywiozę, muszę mieć trochę pieniędzy…
– Nie rozumiem cię.
– Widzi matuchna – mówił nieco śmielej – moje znajomości w Berlinie czy w Wiedniu nie będą studenckie, lecz salonowe… Rozumie się, że zyskam na tym więcej, ale… muszę zaprezentować się jak człowiek salonowy.
Pani Latter pilnie wpatrywała się w niego.
– Ty masz długi? – rzekła nagle.
– Żadnych – odparł zmieszany.
– Dajesz słowo?
– Daję słowo – zawołał bijąc się w piersi.
– Więc tylko dla zawiązania tam stosunków chcesz mieć tysiąc trzysta rubli?
– Tak… stosunków, które dadzą mi odpowiednie zajęcie… Pani Latter wahała się przez chwilę.
– Ha! – rzekła – zwyciężyłeś!… Dam ci tysiąc trzysta rubli…
– O, matuchno!… – zawołał, znowu upadając na kolana. To już ostatnia pomoc…
– Z pewnością ostatnia, bo… już nic nie będę miała dla ciebie.
– A Hela i Solski?… – spytał figlarnie, wciąż klęcząc.
– Ach, na Helę rachujesz?… Życzę ci, abyś się na tym nie zawiódł, a ja… na tobie.
Pan Kazimierz podniósł się, matka mówiła dalej tonem osoby, która ma władzę:
– Pamiętaj, Kaziu: oszczędzam ci wielu przykrych zwierzeń, bo mi nie pomożesz, a potrzebujesz mieć energię dla siebie. Ale powtarzam: pamiętaj, że gdybyś mnie teraz zawiódł, zadałbyś mi straszne cierpienie i potargałbyś dużo serdecznych nici między nami. Pamiętaj, że przestałeś być dzieckiem nawet wobec matki, z którą musisz zacząć się rachować nieledwie jak z obcą… Bo ja… jestem bardzo… bardzo nieszczęśliwa…
Syn pochwycił ją w objęcia i pocałunkami starał się uspokoić. Siedział jeszcze z godzinę i pożegnał ją w lepszym nieco usposobieniu.
Jednak wychodząc myślał:
„Szczególna rzecz: matka chwilami wydaje mi się inną, naprawdę obcą… Jak te kobiety umieją się zmieniać!… Nawet matki… A wszystko z powodu pieniędzy!… Niechże już Hela raz wyjdzie za mąż albo jakiego diabła…”