Emancypantki I – XXIII

W kilka dni później, w południe, pan Kazimierz, ubrany jak do podróży, był na pożegnaniu u matki. Czuli oboje, że między nimi istnieje przymus, są niezadane pytania i niewymówione zdania. Było to naturalne, gdyż pan Kazimierz z niepokojem czekał na pieniądze, a pani Latter miała nieokreślone wątpliwości co do sposobu użycia ich przez syna. Już mu nie ufała.

– Więc dzisiaj jedziesz – zapytała nie patrząc mu w oczy.

– Za godzinę – odparł. – Dziś jedziemy z młodym Goldwaserem do niego na wieś, a stamtąd do Berlina. Ich folwark, Złote Wody, leży o parę wiorst od stacji. Pani Latter przysłuchiwała się nie tyle temu, co syn mówił, ile – jak on mówił. W podobny sposób mechanik przysłuchuje się warczeniu machiny, ażeby poznać, czy się w niej co nie zepsuło.

– Z Goldwaserem?… – powtórzyła budząc się z zamyślenia. – Miałeś przecie jechać z hrabią Tuczyńskim… Skąd znowu ten Goldwaser?…

Pana Kazimierza zirytowało pytanie, lecz hamował się.

– Mateczka bada mnie, jak gdyby mi nie dowierzała – mówił.

– Z Tuczyńskim spotkamy się w Berlinie, a z Goldwaserem jadę, ponieważ zależy mi na nim. Przede wszystkim u jego ojca kupię przekaz, boć z taką gotówką bałbym się podróżować.

– Kupując przekaz robisz dobrze, ale po co te nowe stosunki?

Pan Kazimierz wesoło roześmiał się i zaczął całować panią Latter.

– Ach – zawołał – w matuchnie wciąż pokutuje szlachcianka!… Na hrabiów zgadza się mama, ale wobec stosunków z bankierami robi się na mateczce gęsia skórka. Tymczasem dla mnie – ci i tamci są tylko narzędziami. Arystokracja daje mi rozgłos, bankierzy dadzą dochody, ale właściwą pozycję dadzą mi dopiero masy, demokracja… Tam są moje ideały, tu – szczeble prowadzące do nich…

Pani Latter spojrzała na niego zdziwiona.

„Więc on – myślała – naprawdę do czegoś dąży?… On ma cel, plan, energię i bynajmniej nie jest niższy od Kotowskiego…” Serce w niej zadrżało. Pocałowała go w czoło i szepnęła:

– Mój synu… kochane dziecko!… Kiedy cię słucham, nie mogę nie wierzyć ci i nie kochać… Ach, gdybyś ty mi jednak powiedział wszystko…

– Powiem. Cóż matuchna chce?

– Masz… czy masz jakie obowiązki względem Joanny?… Pan Kazimierz podniósł ręce do góry i zaczął się śmiać.

– Cha… cha… cha!… Ja, względem Joasi?… Ależ ona w tej chwili kokietuje starego dziada, który ma kamienicę, i jemu chce narzucić obowiązki, nie mnie…

Pani Latter była zawstydzona, ale i uradowana.

– A teraz powiedz, tylko szczerze – długi masz?…

– No, czy mam!… – odparł. – Któż ich nie ma. Znajdzie się tam jakaś drobnostka, którą jeszcze dziś ureguluję.

– Byłeś winien Zgierskiemu?…

– Co?… – zawołał zmieszany pan Kazimierz. – To bydlę powiedziało…

– Nie mów tak na niego – przerwała pani Latter – bo on przyznał, że zwróciłeś wszystko. Ale czyś mu jeszcze nie winien, czyś nie winien innym?…

– Może znajdzie się coś, ale nie wiem ile. Drobnostka.

– Więc to nic wielkiego?… – pytała natarczywie pani Latter wpatrując się w syna. – Bo, moje dziecko, ja zawsze bałam się, ażebyście wy nie robili długów… Gdybyś wiedział, jak długi mnie samej ciężą…

– Mateczka ma długi? – zdziwił się pan Kazimierz.

– Mniejsza o nie. Zaciągam je z konieczności i płacę… Ale zaraz po zmożeniu tej pensji musiałam wykupić czyjeś weksle… spłaciłam dług zaciągnięty prawdopodobnie na zbytki… Ach, Kaziu, gdybyś ty wiedział, w jak ciężkiej chwili spadła na mnie ta niespodzianka… Chodziło o osiemset rubli, lecz ile one wtedy były dla mnie warte!… Myślałam, że zginiecie wy i ja… Na szczęście, los zesłał mi dobrych ludzi… Od tej jednak pory strasznie boję się niespodzianych długów…

– Czy to pan Latter tak mamę urządził? – zapytał pan Kazimierz surowo. – Co się też z nim dzieje?

– Zapewne już nic… Mniejsza o niego – odparła. – Jeżeli mam powiedzieć prawdę… (przebacz mi, Kaziu!) – dodała dziwnie tkliwym tonem – jeżeli mam przyznać się, to ci powiem… Bałam się strasznie…

– Czego, matuchno?

– Ażebyś i ty nie miał długów i ażeby po twoim wyjeździe nie spadło na mnie…

– Ależ, mateczko… Mateczko… czy godzi się mnie – posądzać o coś podobnego?…

Pani Latter płakała i śmiała się.

– Więc nie czeka mnie żadna niespodzianka? – mówiła. – Jesteś pewny?…

– Przysięgam ci, matko!… – zawołał upadając przed nią na kolana. – Mam drobne grzeszki… może za wiele traciłem czasu i wydawałem pieniędzy… może… Ale ty, matko, nie będziesz za mnie płacić kwitów… nie… nie!…

Pani Latter objęła klęczącego za szyję.

– Więc jedź… – mówiła wśród łkań. – Jedź, odznacz się, pokaż ludziom, co możesz… O, Kaziu, jeżeli miłość i błogosławieństwo matki coś ważą na tym świecie, powinieneś być najszczęśliwszy, bo… ty nie wiesz, jak ja cię kocham i ile błogosławieństw…

Płacz przerwał jej mowę. Wnet jednak uspokoiła się, a nawet widząc zakłopotanie syna odzyskała zupełną władzę nad sobą. – Już musisz iść? – rzekła.

– Tak, matuchno.

– Więc idź, cóż robić?… A oto pieniądze – dodała wyjmując spory pakiet z biurka. – Jest tysiąc trzysta rubli…

Syn znowu zaczął ją całować w ręce, usta, w oczy.

– Pisuj do mnie – mówiła – pisuj często… bardzo często. O wszystkim… Jak ci się powodzi, jak idą nauki… Jadaj nie wykwintne, ale zdrowe potrawy… kładź się spać wcześnie… znajdź praczkę, ażeby nie niszczyła bielizny, i… oszczędzaj, Kaziu, oszczędzaj!… Ty nawet nie wiesz… nie domyślasz się… Ale przysięgam ci, że… ja już nie mogę… To ostatnie pieniądze… Przepraszam cię… I znowu zapłakała.

– Czy z nami tak źle? – szepnął pan Kazimierz.

– Dosyć…

– No, ależ Hela wyjdzie za Solskiego?… – W niej też cała nadzieja.

Taką była pożegnalna rozmowa pani Latter z synem, który niebawem opuścił mieszkanie matki.