Emancypantki II – IX

Raz… (było to po Bożym Narodzeniu) około dwunastej z rana służący Jan wezwał pannę Brzeską i panienki do salonu.

Poszły. Madzia chwilę zatrzymawszy się we drzwiach spostrzegła w lustrze dwie zakonnice w granatowych sukniach i białych kapeluszach, jak wielkie motyle. Był to widok tak niezwykły w salonie, że Madzia przestraszyła się.

– Moje córki… panna Brzeska, przyjaciółka panny Solskiej rzekła pani Korkowiczowa do zakonnic.

Nastąpiły ukłony; panienki ucałowały ręce obu zakonnicom; Madzia usiadła przy młodszej z nich i w lustrze naprzeciw kanapy znowu zobaczyła ich odbicie, i – znowu drgnęła nie wiedząc dlaczego.

– Dobrodziejki – rzekła uroczyście pani Korkowiczowa – jadąc do naszego szpitala w Korkowie były łaskawe odwiedzić nas…

– Ażeby podziękować państwu za ich hojne dary na szpital- wtrąciła starsza zakonnica. – Bardzo przydał się, bo panuje tyfus w okolicy…

– Doprawdy, aż mi wstyd… – mówiła pani Korkowiczowa. Ale kiedy już siostry są z takim uznaniem dla fundatorów, to daleko większy honor należy się pannie Solskiej, która na moją listowną prośbę odpowiedziała bardzo grzecznie i ofiarowała dla szpitala tysiąc rubli… Szlachetna kobieta!… Byłabym prawdziwie szczęśliwą, gdyby dobrodziejki ją przede wszystkim odwiedziły, nadmieniając, że nigdy nie zapomnę tego pięknego czynu, jaki za moim pośrednictwem… Madzia spojrzała na bok i w trzecim lustrze znowu zobaczyła kapelusze zakonnic. Zakonnice na kanapie, zakonnice z frontu, zakonnice z prawej i z lewej strony… Już widać ich nie cztery pary, ale dwa nieskończone szeregi odbijające się w lustrach bocznych!… Madzię zaczęły w końcu drażnić te białe kapelusze i ręce złożone na piersiach.

– Pani dawno w klasztorze? – zapytała młodszej.

– Siódmy rok.

– Ale pani może opuścić zakon, kiedy zechce?

– Nie myślę o tym.

– Więc tak do końca życia?

Zakonnica łagodnie uśmiechnęła się.

– Paniom światowym – mówiła – klasztor wydaje się więzieniem… Ale my jesteśmy szczęśliwymi, że za życia dopłynęłyśmy do portu.

Do rozmowy wmieszała się starsza zakonnica i rzekła patrząc na Madzię:

– Znałam kiedyś u Wizytek matkę Felicissimę, która na świecie nosiła nazwisko Brzeskiej, choć ziemskiego jej imienia nie pamiętam. Czy pani nie była spokrewniona z jej rodziną?…

Madzię prawie przeraziło to pytanie.

– To była ciotka mego ojca… Wiktoria Brzeska… – odparła zdławionym głosem.

– Naturalnie pani nie mogła jej znać, bo już od dwudziestu lat nie żyje – mówiła zakonnica.

– Była to osoba niezwykłej pobożności, tak zatopiona w modlitwie i praktykach ascetycznych, że nieraz musiano jej zakazywać…

Pani Korkowiczowa znowu skierowała rozmowę na szpital i szlachetność Ady Solskiej.

Przy pożegnaniu starsza zakonnica ucałowawszy Madzię rzekła do niej:

– Ja mieszkam stale w Warszawie. Jeżeli zechcesz mnie kiedy odwiedzić, kochane dziecko, będę ci wdzięczna. Babka twoja robiła mi wiele dobrego, bardzo ją kochałam.

Po odejściu zakonnic Madzię ogarnął strach i smutek. Dzieckiem będąc słyszała opowiadania o obłóczynach babki Wiktorii, które porównywano do pogrzebu. Później kilka razy stykała się z zakonnicami, zawsze w przykrych warunkach: przy łóżku chorego albo przy trumnie. Dziś odżyły wszystkie żałosne wspomnienia, a nadto ciągle zdawało się jej, że z prawej i lewej strony widzi nieskończone szeregi zakonnic.

„Cóż to za okropne życie!… – myślała. – Siedzieć w wiekuistym więzieniu, zerwać z rodziną, wyrzec się znajomych, patrzeć na świat tylko przez kratę… I nigdy żadnego celu, żadnej nadziei… Ach, lepiej od razu umrzeć…”

Ale pani Korkowiczowa była bardzo zadowolona, tak zadowolona, że zacierając ręce rzekła do Madzi:

– Jeżeli tym razem państwo Solscy nie przypomną sobie o nas… No, byliby chyba ludźmi tak niedelikatnymi, że nie warto zbliżać się do nich!…

W kilka dni później, na krótki czas przed obiadem do pokoju Madzi wpadła Linka wzburzona:

– Pani!… – zawołała. – Przyszli państwo Solscy… mama prosi… Boże, a tu akurat wyjechał tatko…

Madzia uściskała Linkę z radości.

– Nareszcie – rzekła – spełniło się życzenie mamy i moje najgorętsze… Ach, jacyż oni dobrzy!…

Pod zamkniętymi drzwiami salonu Stasia zaglądała przez dziurkę od klucza. Na widok Madzi zawstydziła się i uciekła do jadalnego pokoju, lecz po wejściu Madzi do salonu wróciła na poprzednie stanowisko i ciągnąc za sobą Linkę szepnęła do niej:

– Co za szczęście!… jest i Bronek… Teraz już na pewno ożeni się z panną Solską… Ale jaka ona nieładna…

Madzia trafiła na moment, kiedy rozgorączkowana pani Korkowiczowa prezentowała Solskim pana Bronisława.

– Mój syn!… – mówiła z mocą. – Prawdziwe nieszczęście, że mąż musiał wyjechać do Korkowa, właśnie tam, gdzie pan hrabia (w tym miejscu skłoniła się obojgu) chce postawić cukrownię… Ale po powrocie mąż mój nie omieszka…

– Hrabia to chyba wcale nie bywa u Stępka?… – odezwał się pan Bronisław.

– Bardzo trafnie odgadł pan – uprzejmie odparł Solski.

– Nie umiem opowiedzieć – mówiła deklamując pani Korkowiczowa – jak panna Magdalena tęskni za państwem.

Madzia ze zdumieniem spojrzała na panią Korkowiczowę, a w tej chwili Solski odezwał się:

– Słowa szanownej pani przypomniały mi, że przyszliśmy tu z prośbą.

– Ależ niech hrabia rozkazuje!… – zawołała pani schylając głowę.

– Nie śmiem prosić nie będąc pewnym skutku.

– Spełnić każde życzenie hrabiostwa cały nasz dom uważa sobie za najświętszy obowiązek…

Madzia siedziała jak na szpilkach, panna Solska rumieniła się, a pan Bronisław widząc jej rumieńce – również się zarumienił. „Nie taka ona brzydka, jak mówili!…” – pomyślał.

– Siostra moja – mówił Solski – tak kocha pannę Magdalenę, że nie może obejść się bez jej towarzystwa…

– Ależ co dzień… na cały dzień… – wtrąciła pani Korkowiczowa. – …że przyszliśmy z uprzejmą prośbą, ażeby pani raczyła uwolnić pannę Magdalenę od dotychczasowych obowiązków zakończył Solski.

– Ależ… – zaprotestowała Madzia.

– Maja droga… proszę cię o to!… – szepnęła panna Solska biorąc ją za rękę.

Pani Korkowiczowa osłupiała.

– Jak to?… Jeżeli rozumiem… – rzekła.

– Tak jest – odparł Solski – oto właśnie prosimy panią…

– Nie wiem, czy panna Magdalena, którą wszyscy tak kochamy…

– Właśnie wiedząc o uczuciach państwa i pojmując wielkość ofiary, jakiej żądamy od pani, przyszliśmy tu z siostrą…

– Ależ ja nie mogę… – wtrąciła Madzia. Panna Solska ścisnęła ją za rękę.

– Czy zatem pani raczy uwzględnić naszą prośbę? – nalegał Solski w taki sposób, że aż siostra zgromiła go spojrzeniem. Pani Korkowiczowa była zdruzgotana.

– Ha!… – rzekła zmienionym głosem – jeżeli hrabiostwo koniecznie tego sobie życzą…

– Jesteśmy pani bardzo obowiązani – rzekł Solski i z ukłonem uścisnął rękę pani Korkowiczowej.

– Teraz na ciebie kolej – zwrócił się do siostry.

– Ty pojedziesz z nami, kochanko… Ty mi nie odmówisz tej łaski… Przecież jesteśmy spokrewnione… – błagała Madzię panna Solska.

– Tak – potwierdził brat – przez Strusiów.

– Więc ubierz się, moja ty jedyna, i kiedy pani tak łaskawa, że cię zwolniła, jedź zaraz z nami…

– Naturalnie – rzekł Solski.

W pięć minut później, w pysznym salonie została tylko pani Korkowiczowa bliska apopleksji i jej syn pełen zdumienia.

– Cha! cha! cha!… – zaśmiał się pan Bronisław. – Kuzynka Solskich… A to się mamie udało z tym ciemnym pokoikiem!…

– Będziemy ją odwiedzać u Solskich… – nagle odezwała się pani. – Mamy prawo, nawet święty obowiązek…

– Albo oni nas tam przyjmą!… Przecież dawno mówiłem mamie, że to dranie… – zakonkludował pan Bronisław.

Linka i Stasia wyrozumiawszy przez drzwi, o co idzie, nawet nie pożegnały się z Madzią.

Zamknęły się w swoim pokoju na klucz i zanosiły się od płaczu.

Stroskana matka na próżno dobijając się do nich usłyszała od Linki te wyrazy:

– A co, nie mówiłam, że się mama dowojuje?…

– Przecież będziemy pannę Brzeską odwiedzać u państwa Solskich – uspakajała ją pani Korkowiczowa, choć serce jej szarpały złe przeczucia.