Proszę pani, przyszła pani Arnold.
– Dawno?
– Czeka z kwadrans.
Taką wiadomość na schodach udzieliła pokojówka Madzi powracającej z miasta.
– A panna Ada jest?
– Nie. Pani wyszła o jedenastej do tych tam robotnic…
Madzia szybko wbiegła do swego mieszkania, ale ani w saloniku, ani w gabinecie nie zastała pani Arnoldowej. Dopiero gdy zajrzała do pokoju Ady, którego drzwi były otwarte, za portierą spostrzega panią Arnold z notatnikiem i ołówkiem w ręku. Amerykanka przypatrywała się portretom rodziców Ady zawieszonym naprzeciw łóżka i – jak zdawało się Madzi – przerysowywała je.
„Ci Amerykanie mają zwyczaj wszystko notować!” – pomyślała Madzia.
Na szelest jej kroków pani Arnold odwróciła się i szybko zamknęła notatnik.
Potem nie tłomacząc się z obecności w pokoju Ady przeszła do saloniku Madzi.
– Chciałam z panią rozmówić się o ważnych rzeczach – rzekła pani Arnold po francusku.
– Ale proszę nie szydzić ze mnie, co zresztą byłoby naturalne w kraju, gdzie ludzie nie wierzą w świat duchów albo wcale nie zajmują się nim.
Madzia słuchała usiłując zapanować nad zdziwieniem. Pani Arnold usiadła na kanapce, schowała notatnik i mówiła dalej:
– Od pewnego czasu weszłam w stosunki z nieboszczką… z matką Heleny i pana Kazimierza…
Madzia otworzyła oczy. Wiedziała, że pani Arnoldowa jest spirytystką; głośne to było w Warszawie. Ale dotychczas nie prowadziła z nią rozmowy o tych kwestiach.
– Przykry to dla mnie stosunek duchowy – ciągnęła pani Arnold – nie dlatego, ażebym była zazdrosna o przeszłość mego męża, o nie!… Ale ta nieszczęśliwa bardzo cierpi i żąda czegoś ode mnie, czego zrozumieć nie mogę…
– Cierpi?… – powtórzyła Madzia. Pani Arnold machnęła ręką.
– Ach, jest to jeden z najokropniejszych stanów, w jakim może znaleźć się dusza… Wyobraź sobie pani: ona, biedaczka, nie zdaje sobie sprawy z tego, że umarła…
Madzię dreszcz przebiegł.
– Jak to?… Więc cóż może jej się zdawać?…
– Zdaje się jej, że jest w domu zdrowia, gdzie nie tylko gwałtem ją zatrzymują, ale nawet nie przepuszczają wiadomości o dzieciach. Stąd wyrodził się w niej nadzwyczajny niepokój. Madzia przeżegnała się. Zdania przed chwilą wypowiedziane były tak nowe dla niej, że mogła posądzać panią Arnold o mistyfikację albo o obłąkanie. Lecz Amerykanka mówiła w sposób naturalny z odcieniem współczucia, jak osoba, która opisuje fakt nie mający w sobie nic dziwnego.
– Pani odwoziłaś nieboszczkę w dniu opuszczenia przez nią pensji?… – spytała pani Arnold.
– Ja… Ale tylko przez jedną ulicę… Mówiła, że wyjeżdża na parę dni… – Zresztą wszyscy o tym odprowadzeniu wiedzieli, nie kryłam się… – tłomaczyła się wylękniona Madzia.
– Nieboszczka uważała panią jakby za drugą córkę, kochała panią…
– Tak… dosyć lubiła mnie.
– Nie wiem, czy nawet nie wspomniała kiedy, że pragnie, ażeby jej syn ożenił się z panią?
Madzia zaczerwieniła się i zbladła. Tchu jej zabrakło.
– Nigdy… nigdy!… – odparła zduszonym głosem.
Pani Arnold przypatrzyła się jej z uwagą i mówiła dalej spokojnie:
– Nie zrobiłaby pani świetnej kariery, ale mniejsza o to. Jak duży majątek zostawiła nieboszczka?
– Żadnego… – odpowiedziała Madzia.
– Czy tylko nie mylisz się, pani? Helena ma kilka tysięcy rubli złożonych w banku, a pan Kazimierz nie ma wprawdzie nic, bo stracił, ale znowu spodziewa się jakiejś sumy po matce.
Tak przynajmniej mówi memu mężowi, od którego pożycza pieniądze. Więc majątek został…
– Proszę pani, nic nie zostało – zaprzeczyła Madzia. – W jesieni zaprzeszłego roku pani Latter pożyczyła od Ady sześć tysięcy rubli… Wreszcie zdaje mi się, iż opuściła pensję z tego powodu, że brakło jej pieniędzy. Pozostałe długi uregulował pan Solski albo Ada…
Pani Arnold sposępniała.
– W takim razie – rzekła półgłosem – i mój mąż musiał im coś dać… No, dzieci jego żony…
Potem biorąc Madzię za rękę rzekła podniecona:
– Na moją wiarę zapewniam panią, że nie żałuję ani tego, co mąż zrobił dla nich, ani tego, że Helena mieszka u nas. Gdzież ma mieszkać – u brata?… Dochody nasze w tym kraju są tak znaczne, że możemy wiele wydawać, i jeszcze coś zostanie dla mego Henrysia. Ale rozumiem przyczynę niepokoju nieboszczki: jej dzieci są na łaskawym chlebie, a to musi ranić serce matki. Madzia uczuła na twarzy rumieniec.
– I niech pani doda – mówiła Amerykanka – że nie widać końca tego stanu rzeczy. Pan Kazimierz jest próżniak i hulaka, nad którym wisi jakaś przykrość czy niebezpieczeństwo (ostrzegły mnie o tym duchy), a Helena mogąc zrobić świetną karierę burzy ją własnymi rękoma. Proszę pani, pan Solski, choć niedowiarek, ale człowiek nietuzinkowy. Bogaty, wysoka inteligencja (ma nawet zdolności do interesów, jak zapewnia mąż), a nade wszystko szalenie kochał Helę. Patrzyłam na to… wulkan!… Ale dziś widzę zmianę. Jeszcze i dziś, kiedy znajduje się przy niej, poszedłby za nią do piekła, niemniej – nie jest to już tamta miłość.
– Hela niepotrzebnie drażni go kokietując innych panów wtrąciła zmartwiona Madzia.
– To jeszcze byłoby mniejsze – mówiła pani Arnold. – Ale pan Solski ma za dużo rozumu i uczucia, ażeby od swej żony nie żądał jakiejś wiary, miłości dla ludzi, ideału… Tymczasem dla Heleny podnioślejsze sprawy nie istnieją, ona drwi z nich. A ponieważ jest za dumna,ażeby chciała udawać, więc z panem Solskim postępuje nieledwie w cyniczny sposób. „Ja dam ci moją piękność, a ty mi dasz twój majątek i nazwisko” – oto jej dewiza!… Pan Solski niezupełnie wierzy w to, posądza ją o pozowanie, niemniej zniechęca się i może całkiem opuścić.
– Pani nie zwracała jej uwagi na to? – zapytała Madzia. – Próbowałam, ale bez skutku.
Zresztą nie śmiem przynaglać do małżeństwa, ażeby nie sądziła, że żałuję jej domu. A tu czas płynie i swoje robi. Jeszcze miesiąc, jeszcze dwa i pan Solski, który dziś, odpowiednio zachęcony, może by się ożenił, jutro straci do niej sympatię.
– Oni już byli narzeczonymi i zerwali – rzekła Madzia.
– Takie zerwanie nic nie znaczy. Piękne kobiety mogą się drożyć; na mężczyzn działa to zbawiennie. Tylko – nie należy przeciągać struny.
Madzia patrzyła na nią pytającym wzrokiem. Pani Arnold spostrzegłszy to rzekła:
– Otóż na czym polega moja prośba do pani. Ja Heli nie mogę mówić ani o zamążpójściu, ani o niepokojach jej matki. Niech więc pani rozmówi się z nią jako przyjaciółka…
– Pani Latter bardzo życzyła sobie tego związku i bardzo cierpiała dowiedziawszy się o zerwaniu.
– Otóż to. Może nawet zerwanie stało się jedną z pobudek jej śmierci… Zwracam nareszcie uwagę, że pani w delikatnej formie może Heli wspomnieć o tym, co Solscy zrobili dla nieboszczki… Gdy w sercu Heleny obudzi się wdzięczność i nieco obawy o jutro, wówczas inaczej zacznie traktować pana Stefana…
Temat rozmowy został wyczerpany i pani Arnoldowa wróciła do kwestii spirytyzmu. Ubolewała, że w tym kraju klasy oświecone i majętne za mało dbają o świat duchów, a jako przykład postawiła Adę, która więcej zajmuje się rzeczą tak materialną, jak mikroskop, albo tak doczesną, jak stowarzyszenie kobiet, aniżeli przyszłością własnej duszy i obecnym położeniem swoich rodziców.
– Niech ją pani przekona, a będzie z niej gorliwa apostołka rzekła Madzia.
Pani Arnold patrzyła w jakiś nieokreślony punkt i kiwała głową.
– Droga pani – odparła – wiele ja myślałam, ażeby bodaj tę jedną rodzinę nawrócić do prawdziwej wiary, bo ludzie majętni, światli i wpływowi dużo dobrego mogliby zrobić bliźnim.
Ale – jak ich przekonać?… Duchy nie są naszymi sługami i nie przychodzą na każde zawołanie. My, pośrednicy między tym a tamtym światem, nie zawsze rozumiemy ich głos, więc możemy się mylić.
Nieraz potrzebne nam są środki czysto ziemskie, pomoc ludzi, a ci nie zawsze, o! nie zawsze godni są zaufania… Wierz mi, pani, że gdyby nie poczucie obowiązku, gdyby nie nadzieja, że religia nasza zmieni świat do gruntu, poprawi go i uszczęśliwi, wierz mi, pani, wyrzekłabym się mego powołania. Jakież ono ciężkie!… Same stosunki z duchami zadają dużo cierpień!… Gdy zaś, jako istoty niedoskonałe, potkniemy się, ileż spada na nas drwin i obelg?… A jak to przeszkadza rozszerzaniu się wiary pomimo jej prawdziwości!
Żegnając się pani Arnold zapytała Madzi:
– Pani dawniej zna pana Zgierskiego: czy to jest dobry człowiek?
– Czy ja wiem’?… Zdaje się, że tak…
– Człowiek zręczny i umiałby być użytecznym, ale… on tak prędko nawrócił się, że aż się waham… A pani Edyta, która mieszka u ciotki państwa Solskich, czy nie jest osobą interesowną?
– Tego nie wiem.
– Można ufać temu, co ona mówi?
– Prawie że nie znam jej – odparła zakłopotana Madzia.
– Oto widzi pani, jak trudno zebrać między ludźmi najprostszych informacyj! – westchnęła pani Arnold. – A przecież nie mogę zapytywać ducha Cezara o opinię o Zgierskim albo Marii Antoniny o panią Edytę…
No, do widzenia – rzekła, mocno ściskając Madzię za rękę. Sądzę, że nie mam potrzeby prosić panią o oględne posługiwanie się wiadomościami, których udzieliłam. Dzieciom nie wszystko można mówić o ich matce ani profanom o trudnościach, z jakimi musimy walczyć my, pośrednicy. Nie tracę też nadziei, że wkrótce i panią zobaczymy między poświęconymi. Duchy nieraz dawały mi to do zrozumienia. No – adieu!…
Po odejściu gadatliwej Amerykanki Madzi przez kilka chwil zdawało się, że ona jeszcze mówi. Pokój krążył jej przed oczyma i zaczęła się lękać, sama nie wiedząc, czy duchów, czy pustych salonów, które ją ze wszystkich stron otaczały.
„Boże!… – myślała chwytając się za głowę. – Dusza, która nie wie o tym,. że już opuściła ciało, i wyobraża sobie, iż jest w domu zdrowia!…”
Przypomniała sobie postawę i fizjognomię pani Arnoldowej. Obłąkana czy mistyfikatorka?
Ale gdzież tam! Zwyczajna dobra kobieta, trochę wielomówna, która z najgłębszą wiarą opowiadała swoje przywidzenia czy widzenia…
„Skąd znowu przyszło jej do głowy, że pani Latter chciała mnie wydać za swego syna?… Druga córka!… No, mogła jej coś powiedzieć Hela… W każdym razie dziwna ta apostołka przypomniała mi mój obowiązek. Hela musi… musi wyjść za pana Stefana…”
Gdy tak myślała, stanął jej w pamięci pan Stefan prawie piękny mimo swej brzydoty, a imponujący naturą energiczną, szlachetnością, zresztą uprzejmością dla niej. „Arnoldowa ma słuszność mówiąc, że gdy pan Stefan jest przy Heli, wówczas znajduje się pod jej wpływem. Ile razy sama to widziałam… Ach, nieznośny kobieciarz… Jak on nawet na mnie spogląda!… Zresztą Ada nie ukrywa tego, że on wybucha wobec każdej kobiety… Rozumie się, że gdy Hela zechce, będzie go miała. I tak stanie się najlepiej…” Cicho westchnęła i usiłowała nie myśleć o panu Stefanie. Cóż ją obchodził pan Stefan? Szanuje go, podziwia i na tym koniec. Ale jaki on szlachetny, jaki wspaniały w swoich porywach, a jaki dobry, gdy hamuje się, ażeby nie umizgać się do Madzi, która jest przecie gościem jego siostry. Nie dziw, że arystokratyczne panny rade by go odciągnąć od Heleny. Ale on musi zostać mężem Heleny… Niczyim, tylko Heleny, na przekór wszystkim pannom z towarzystwa… Ona przecież także arystokratka z upodobań, z postawy, a nade wszystko z piękności. Któraż jej dorówna, choćby najbardziej utytułowana?