W domu Arnoldów panna Helena zajmowała duży, wesoły pokój urządzony jak niegdyś u matki. W oknach wisiały te same firanki, u sufitu ta sama lampa z niebieskim kloszem, na podłodze stały te same sprzęty i sprzęciki, między którymi najokazalej wyglądało lustro cieszące się największą sympatią właścicielki.
Na schyłku kwietnia po południu w pokoju tym znajdowała się panna Helena z bratem. Ona, posępna, siedziała na niebieskiej kanapce przypatrując się swemu bucikowi, pan Kazimierz chodził rozgorączkowany.
– Więc ojczym – rzekła siostra – nie chce pożyczyć ci pieniędzy?
– Dałby mi, ale sam potrzebuje.
Panna Helena smutnie uśmiechnęła się kiwając głową.
– I sądzisz, że ja nigdy nie będę potrzebowała pieniędzy odparła. – Mam wielki majątek i częścią jego dochodów mogę pokrywać twoje szalone wydatki?…
– Daję ci słowo, Hela, że to ostatni raz. Przyjąłem miejsce na kolei i będę pracował…
Niech licho porwie znajomości, które mnie kosztowały tyle czasu i pieniędzy, a nie przyniosły nic. Ale ten ostatni dług muszę spłacić dla przecięcia stosunków.
– Tysiąc rubli – mówiła panna Helena. – Ja tyle nie wydałam za granicą.
– No, już, moja droga!… – przerwał brat. – Wydałaś więcej choć nie potrzebowałaś niczego.
Na pięknej twarzy panny Heleny zapłonął rumieniec.
– Kiedy obejmujesz posadę? – spytała.
– W przyszłym tygodniu.
– A pensja?
– Tysiąc pięćset.
– Za cóż oni będą ci tyle płacić?
– A to dobre! – wybuchnął pan Kazimierz. – Będą płacić za moją znajomość języków, za wiadomości ekonomiczne, wreszcie za stosunki…
Pan Kazimierz musiał być mocno rozdrażniony, stanął bowiem przed siostrą i prawie drżącym głosem odparł:
– Nie moja wina. Traciłem pieniądze, bo szedłem do czegoś lepszego. I z pewnością inaczej miałbym się dzisiaj, wszystko byłoby odzyskane z lichwą, gdyby – nie twój kaprys…
Zrywając z Solskim mnie podstawiłaś nogę… Szwagier Solskiego inaczej byłby traktowany.
– Byłeś przecie jego – przyszłym szwagrem – i cóżeś zyskał oprócz długów? Zresztą, o ile wiem, Solski trzyma się z daleka od tych panów, którzy rozdają posady…
– On sam byłby coś dla mnie obmyślił, bo niejednokrotnie robił wzmianki o mojej przyszłości.
Teraz zakłada cukrownię… Mógłbym zostać administratorem z pensją czterech… pięciu tysięcy…
– Cha! cha! cha! – zaśmiała się panna Helena. – Ty administratorem i w dodatku – Solskiego!…
– Tak, śmiej się, kiedyś mi zwichnęła karierę. Ja doprawdy pytam się nieraz: czy ciebie w życiu kto obchodził? Bo chyba nie ja a nawet i nie matka…
Panna Helena spoważniała i surowo patrząc na brata odparła:
– Jak tobie nie wstyd rzucać podobne frazesy? A ciebie kto obchodzi? Czy matka, dla której o tyle byłeś sentymentalnym, o ileś potrzebował pieniędzy? Czy może ja, która zamiast mieć w tobie opiekuna, muszę przyjmować dom od ludzi obcych?
– Ojczym nie jest obcym. Wreszcie on ma rodzinę, a ja jestem kawalerem.
– Więc żeń się, zostań porządnym człowiekiem, a ułatwisz mi życie. Kto wie, czy to raczej ja nie straciłam kariery przez ciebie.
W przedpokoju rozległ się głos dzwonka. Panna Helena umilkła, a pan Kazimierz, który gotował się do odpowiedzi, przygryzł usta.
– Zdaje się, że któryś z twoich wielbicieli – mruknął.
– Poprośże go o posadę administratora – odparła panna Helena.
Weszła Madzia.
Na jej widok po obliczu panny Heleny przemknął wyraz niechęci, a pan Kazimierz zmienił się. Nieśmiało przywitał Madzię, a w jego gniewnych przed chwilą oczach błysnęło tkliwe uczucie.
Madzia również zmieszała się. Nie spodziewała się spotkać pana Kazimierza.
– Jak się masz, Madziu – rzekła panna Helena oddając jej chłodny pocałunek. – Oto widzisz – zwróciła się do brata – jej poproś o posadę, a będzie lepsza niż ta na kolei.
– Mnie?… – spytała Madzia.
– No, droga Madziu, tylko nie udawaj – mówiła panna Helena. – Wszyscy wiedzą, że wyprotegowałaś Zgierskiego, potem narzeczonego Żanety… Aha… i jeszcze jakąś guwernantkę z prowincji…
W tej chwili wbiegł w podskokach śliczny chłopczyk i zawoławszy po francusku:
– Helenko, papa cię prosi…
Schwycił ją za rękę i gwałtem wyciągnął z pokoju.
– Nie przywitałeś się, Henryku – ostrzegła go panna Helena. – Ach, prawda, przepraszam! – odparł śmiejąc się.
Podał rękę Madzi i znowu zaczął ciągnąć pannę Helenę.
Gdy w dalszych pokojach ucichnął odgłos śmiechu chłopca i kroków panny Heleny, Madzia odezwała się do pana Kazimierza:
– Czy Helenka jest na mnie rozgniewana?
– Rozgniewana – tak, ale nie na panią, tylko na mnie – odpowiedział pan Kazimierz. – Trudno jej pogodzić się z myślą, że po takich nadziejach i tylu wydatkach zdecydowałem się objąć posadę, naturalnie biurową, na kolei żelaznej. Wyobrażam sobie mówił z goryczą – jak zdziwią się moi wczorajsi przyjaciele, kiedy dojdzie ich nieprawdopodobna wiadomość, że Norski został kolejowym urzędnikiem za tysiąc pięćset rubli!
Biedna moja matka – dodał po chwili – nie takiej spodziewała się przyszłości. A i ja sam, ledwie rok minął, uznałem za konieczne pożegnać się ze złudzeniem. Nie pod tym tylko względem…
– Po cóż pan tak spieszy się z wyborem zawodu? – spytała Madzia patrząc na niego ze współczuciem.
– Raczej spóźniłem się, proszę pani – odparł siadając obok niej. – Gdybym to samo zrobił przed rokiem, nie straciłbym pieniędzy na te obrzydłe stosunki – miałbym już ze dwa lub trzy tysiące pensji i… mógłbym pomyśleć o szczęściu rodzinnym dodał ciszej, spuszczając oczy.
– Ale skąd ten nagły zamiar?… Po co to? – mówiła zmieszana Madzia cofając rękę, którą ujął pan Kazimierz. – Dopiero wchodzi pan w świat, więc skąd to rozczarowanie?
– Nie rozczarowanie, tylko logiczny wniosek. Całą moją zasługą, że pomimo młodości spostrzegłem, iż na nic się nie zdało walczyć z losem.
– Alboż los pana prześladuje?… Ja myślałabym przeciwnie zaprotestowała Madzia.
Potrząsnął głową.
– Kiedym był dzieckiem – mówił jakby marząc, a piękne jego oczy pociemniały – matka roiła dla mnie o karierze dyplomatycznej. Mówiła mi o tym często, kazała uczyć języków, gry na fortepianie, tańca, ukłonów i – bardzo obszernie historii powszechnej. Mając szesnaście lat prawie na pamięć umiałem Mommsena nie licząc mnóstwa dzieł ekonomicznych i prawnych.
Bardzo prędko matka przekonała się, że o karierze dyplomatycznej nie mogę myśleć z powodu okoliczności zewnętrznych. Ale we mnie cel już był zasiany. Więc gdy musiałem pożegnać się z przyszłym tytułem ekscelencji, powiedziałem sobie: będę trybunem. Jak mi szło w tym kierunku, może pani słyszała. Gdziekolwiek byłem, młodzież widziała we mnie swego kierownika, a starsi nadzieję. „Ten coś zrobi…” – mówili. Wszedłem między arystokrację i plutokratów, raz – ażeby zdobyć odpowiednie stanowisko, drugi raz – ażeby poznać ich bliżej i wybrać między nimi narzędzia do mych celów. Bawiłem się z nimi, wydawałem pieniądze – prawda! – Ale nie robiłem tego na ślepo, lecz z zamiarem. To były szczeble dla mojej kariery, nie ideały.
Madzia słuchała go jak proroka; pan Kazimierz zapalał się i z każdą chwilą piękniał.
– Ale tam – ciągnął – w złoconych salonach, spotkało mnie najcięższe rozczarowanie.
Byli tacy, którzy chętnie korzystali z mojej hojności, ale nie było takich, którzy potrafiliby mnie zrozumieć. Bawiono się moimi zaletami towarzyskimi i pod każdym względem wyciskano jak gąbkę.
Muszę dodać, że nie tylko mitry i korony szlacheckie mają przywilej osłaniania tępych głów. Pod frygijską czapką demokracji jest nierównie więcej głupców, w dodatku źle wychowanych, wrzaskliwych i ambitnych. Młodzież demokratyczna, z którą wreszcie nie robiłem ceremonij, widząc że żyję wśród wyższego świata, w którym ich ojcowie zapełniali przedpokoje, ta młodzież – opuściła mnie. Niezdolni pojąć moich planów sądzili, iż zdradziłem ich sprawę, tym bardziej że nie mam zwyczaju spowiadać się z moich zasad przy piwie i kiełbaskach. Niemało także – dodał w nawiasie – u tych sankiulotów zaszkodziła mi wiadomość, że Helena wychodzi za Solskiego.
Tak skończyła się moja kariera trybuna – mówił z ironią, z którą mu było bardzo do twarzy.
– A ponieważ nie mam majątku, więc… cóż lepszego mogę zrobić, jeżeli nie dobijać się stanowiska w biurach kolejowych… Nie wątpię, że tam wypłynę, ale jest to nadzieja rozbitka, który z potężnego okrętu znalazł się na pustym brzegu, pewny, że choć nie umrze z głodu.
Z dalszych pokojów doleciał głos panny Heleny, która po chwili weszła.
– Kaziu – rzekła do brata, już stojącego w oknie – ojczym na ciebie czeka. Podziękuj!… – dodała wyciągając rękę.
– Dajesz?… – spytał. – Ach, jakaś ty poczciwa… – i gorąco kilka razy pocałował ją w rękę, a potem w usta.
– Ojczym daje pieniądze, ja tylko poręczam – odparła. Gdy zaś brat wybiegł z pokoju, panna Helena zwróciła się do Madzi.
– Czymżeś tak zeszofowana? – zapytała patrząc na nią z ironią. – Mieliście jaką wzruszającą rozmowę z. moim bratem?
– Z tobą chciałam pomówić o ważnych rzeczach – odpowiedziała Madzia tonem, który ją samą zadziwił.
– O, to coś musi być!… – rzekła panna Helena.
Wygodnie zasiadła na kanapie i zaczęła przypatrywać się swej nóżce. Madzia zajęła miejsce obok na foteliku.
– Wiesz – zaczęła Madzia – że ostatnią osobą, z którą przed śmiercią rozmawiała twoja matka, byłam ja…
– No… no… no!… Cóż to za wstęp?… a jaki ton?… Przypomina mi się panna Howard!… – przerwała panna Helena.
Ale Madzia z niezwykłym u niej chłodem mówiła dalej: – Posiadałam trochę zaufania u twej matki…
– Aaa!…
– Często od niej słyszałam o tobie. I powiem ci: nie masz pojęcia, jak matka pragnęła twego małżeństwa z panem Stefanem, a nie domyślasz się, jaki to był dla niej cios, gdy dowiedziała się o nieporozumieniach między wami… Wtedy… we Włoszech…
– Cóż dalej? – spytała panna Helena. – Bo po takim prologu muszę spodziewać się dramatycznego zakończenia.
Nie mam prawa mówić ci wszystkiego, o czym wiem – ciągnęła Madzia. Ale o jedno cię proszę: ażebyś do moich słów przywiązywała więcej znaczenia aniżeli do mojej osoby. Otóż – pogódź się z panem Stefanem i spełnij wolę matki.
Panna Helena zaczęła dłonią uderzać się w ucho.
– Czy ja dobrze słyszę?… – spytała patrząc na Madzię. – Ty, Magdalena Brzeska, grobowym głosem zalecasz mi w imieniu zmarłej matki, ażebym wyszła za Solskiego?… Wiesz, moja droga, że na tak zabawnej komedii jeszcze nie byłam!…
– Któraż z nas gra komedię?… – spytała obrażona Madzia. Panna Helena skrzyżowała ręce na piersiach i płomiennym wzrokiem patrząc na Madzię odparła:
– Ty przychodzisz swatać mnie z Solskim, ty, która od kilku miesięcy kokietujesz go z całej siły?…
– Ja… pana Stefana?… Ja kokietuję kogokolwiek?… – zapytała więcej zdumiona aniżeli rozgniewana Madzia.
Panna Helena zmieszała się. – Tak mówią… – rzekła.
– Tak mówią!… Przebacz mi, ale… cóż mówią o tobie, o twoim bracie?… Co wreszcie mówiono o…
Tu Madzia zamilkła, jakby przestraszyła się własnych słów. – Solski kocha się w tobie… I mówią, że się z tobą ożeni… Widocznie w jego sercu nadszedł twój sezon – rzekła panna Helena.
Madzia roześmiała się tak szczerze, iż ten śmiech więcej przekonał pannę Helenę aniżeli wszelkie objaśnienia.
– Może go nie kokietujesz – odparła coraz więcej zmieszana. – Ale jeżeli on zechce się z tobą ożenić, wyjdziesz z pocałowaniem ręki…
– Ja?… Ależ o tym nigdy nie było mowy… Nigdy nie pomyślałam o tym i nie myślę, a nawet gdyby pan Stefan dostał (czego Boże broń!) bzika i oświadczył mi się, nigdy bym za niego nie wyszła. Ja ci się nawet nie tłomaczę – mówiła Madzia – bo nie rozumiem, jak można wierzyć w podobne brednie, będąc przy zdrowych zmysłach. Przecież gdyby był cień czegoś podobnego, nie mieszkałabym w ich domu. A tak – mieszkam teraz i będę mieszkała choćby dla zamknięcia ust plotkarzom, którymi doprawdy pogardzam. Jest to to samo, co gdyby powiedziano, że w tobie kocha się pan Arnold i że ty masz wyjść za niego!… – To inna rzecz.
Za Solskiego wyjść możesz.
– Nigdy! – zawołała Madzia.
– Wybacz, ale nie rozumiem powodów – odparła panna Helena. – Nie jesteś przecie jego siostrą.
– Szanuję pana Stefana, podziwiam go, życzę mu szczęścia, bo to najszlachetniejszy człowiek – mówiła Madzia z zapałem. – Ale wszystkie przymioty, jakie posiada, nie zasypałyby przepaści leżącej między nami. Boże!… – tu otrząsnęła się – a toż dla ubogiej dziewczyny lepszą jest śmierć aniżeli wdzieranie się do towarzystwa, które już dziś odwraca się ode mnie.
Ja także mam dumę – zakończyła z uniesieniem Madzia. I wolałabym być sługą w domu biedaków aniżeli członkiem rodziny, która traktowałaby mnie jak przybłędę.
Panna Helena słuchała ze spuszczonymi oczyma, a na jej twarz wystąpił rumieniec.
– No, w dzisiejszych czasach – rzekła – ukształcenie i wychowanie zaciera między ludźmi różnice majątkowe…
– I dlatego ty możesz zostać żoną pana Stefana – pochwyciła Madzia. – Twój ojciec był bogatym obywatelem, miał wsie… Matka od stóp do głów była wielką damą… A i ty sama pomimo braku majątku jesteś wielką damą i możesz imponować rodzinie męża. Ale ja, córka lekarza w małym miasteczku, której najwyższym marzeniem jest mieć kilkuklasową pensję!… Naturalnie, że jestem przywiązaną do Solskich, boć oni obiecali mi dać szkołę przy swojej cukrowni. Będę uczyła dzieci oficjalistów i robotników, oto moja rola w ich domu…
Zasępione dotychczas oblicze panny Heleny rozjaśniło się jak piękny krajobraz, kiedy spoza chmur wyjrzy słońce.
– Przepraszam cię… – rzekła i pochyliwszy się do Madzi serdecznie ją ucałowała.
– A widzisz… a widzisz, niedobra!… – mówiła Madzia tuląc ją. – Za wszystkie niesprawiedliwości, jakimi mnie obrzuciłaś, musisz… musisz pogodzić się z panem Stefanem. Pamiętaj – dodała ciszej – tego chce biedna matka twoja…
– Przecież pierwszego kroku zrobić nie mogę – odparła zamyślając się panna Helena.
– On zrobi… tylko go już nie odpychaj. O, ja coś o tym wiem… wiem!… – szepnęła Madzia.
W drugim pokoju rozległo się ciche skrzypienie butów i na progu stanął pan Kazimierz. Był rozpromieniony: śmiały mu się usta, oczy, twarz, cała postawa… Ale na widok Madzi radosne objawy znikły, na czole ukazała się delikatna zmarszczka, a w oczach cień melancholii. Z takim wyrazem bywał najpiękniejszy, osobliwie, kiedy mu się włosy nieco powichrzyły.
Panna Helena była tak zajęta sobą, że nie pytając brata o rezultat konferencji z ojczymem zawołała:
– Wiesz, że to są plotki o Madzi i Solskim?…
Pan Kazimierz wyglądał w tej chwili jak człowiek zbudzony ze snu. Patrzył na Madzię.
– Ona pod słowem mówi – ciągnęła siostra – że nigdy nie wyszłaby za Solskiego i że zresztą Stefek ani myśli kochać się w niej…
Madzia doznała jakby ukłucia w serce.
– Przy tym – mówiła panna Helena – poczciwe Madzisko wybornie określiła swoją rolę w ich domu.
Stefek obiecał oddać jej szkołę przy cukrowni, a ona mówi: będę uczyła dzieci ich służby i oficjalistów i dlatego jestem przywiązana do Solskich…
Każde słowo pięknej panny, wypowiadane z drwiącym śmiechem, szarpało duszę Madzi.
„Ach, jaka ona nielitościwa, jaka niedelikatna!…” – myślała. – Nic nie rozumiem – odezwał się pan Kazimierz.
– Zrozumiesz, gdy ci dodam – rzekła poważniej – że Brzeska namawia mnie, ażebym najpierwej pogodziła się ze Stefkiem, a po wtóre wyszła za niego… Słyszysz: tak mi radzi Brzeska, przed którą oni prawie nie mają sekretów…
– Wiwat!… – zawołał pan Kazimierz i zaczął skakać po pokoju. Jego melancholia pierzchła jak wystraszony zając z bruzdy. – W takim razie, moja Helu, nie zechcesz chyba upominać się o te tysiąc rubli…
– Bądź spokojny – odparła z postawą triumfatorki – oddam ci i to, co mi jeszcze zostało.
Madzia nigdy nie mogła zdać sobie sprawy z uczuć doświadczonych w tej chwili. Zdawało jej się, że wpadła w odmęt, z którego trzeba się wydrzeć.
Podniosła się i podała rękę Helenie.
– Idziesz? – spytała panna Norska nie uważając ani na milczenie Madzi, ani na jej bladość.
– Do widzenia z panią – rzekł pan Kazimierz tonem, który przyniósłby zaszczyt najdumniejszemu kuzynowi Solskiego.
„Co się to dzieje?…” – myślała Madzia, powoli zstępując ze schodów.
W żaden sposób nie mogła pogodzić głębokich rozczarowań pana Kazimierza ze skokami ani czułości, jaką okazywał jej przed chwilą – z lekceważącym pożegnaniem. A ta Hela, która już nazywa ją Brzeską…
Gdy jednak przeszła się po ulicy, na świeżym powietrzu, wśród wiosennego dnia i wesołych przechodniów, myśli jej przybrały inny kierunek.
„Przecież ja sama, gdy ucieszę się, zapominam o obecnych. A jeżeli im to tak wielką sprawiło radość, mam dowód, że robię dobrze. Biedny pan Kazimierz nie będzie już potrzebował zabijać zdolności biurową pracą i prędzej urzeczywistni swoje wielkie zamiary… A Hela? – cóż?… Taka jak wszystkie damy z towarzystwa… Ona właśnie da sobie z nimi radę i pan Stefan będzie szczęśliwy.
Kochana pani Latter gdyby mogła widzieć ich radość, niezawodnie powiedziałaby mi:
„Madziu, jesteś dobrą dziewczyną, jestem z ciebie zadowolona… I dom Solskich ożywi się, do czego tak wzdycha Ada. I pan Stefan, ten szlachetny człowiek…”
Tu urwał się dalszy bieg myśli. Zabrakło jej odwagi do zastanawiania się nad przyszłym szczęściem pana Stefana.