Każdemu człowiekowi zdarza się podczas zimowego dnia patrzeć na zapotniałe szyby. W widoku tym nie ma nic, na czym warto by zatrzymać uwagę: jest przezroczysta tafla, która dzięki garze wygląda jak muślin, a zresztą nic do zapamiętania, nic, co by poruszyło ciekawość. Wtem na dworze wionął wiatr chłodniejszy, temperatura spada o kilka stopni i – spotniała szyba zmienia się w jednej chwili. Muślin wilgoci zaczyna pokrywać się bogatym haftem, przedstawiającym liście dziwnych roślin albo pióra nieznanych ptaków; z mgły powstaje wyrazistość, z jednostajności rozmaitość i formy.
Podobne zjawisko zaszło w duszy Solskiego. Od dzieciństwa patrzył na swój pałac wypełniony służbą, na folwarki rojące się ludźmi i bydłem, a od kilku miesięcy na budującą się cukrownię. Miał wyobrażenie: co każdy z tych ludzi robi w pokojach, w polu, na murarskim rusztowaniu; ile go kosztuje, a ile mu przynosi zysku? Wszystko to jednak wydawało mu się jak szara mgła, która nużyła go jednostajnością i gdzie niepodobna było dopatrzeć duszy ani fizjognomii. Dopiero dzisiejszego wieczora nagle zmieniło się to wszystko: skrystalizowało się jak rosa na szybach.
Z początku na herbacie u Ady Solskiej był rozdrażniony na Madzię: jej litość nad stolarzami, bakałarzami, wędrownymi aktorkami wydawała mu się ślamazarnym sentymentalizmem, którego nie cierpiał. Działało to na niego jak wygrywanie na fleciku czułych i nudnych melodyj. „Gdybym ja raz mógł nie słyszeć o bladościach, łzach i niedolach!…” – pomyślał zniecierpliwiony. Potem zabrał głos Dębicki i jednostajnym, profesorskim tonem zaczął wykładać rzeczy, które Solski znał, setki razy czytał o nich i rozmyślał, lecz które nic go nie nauczyły. Rodzina, warsztat, praca w małym kółku, organizm społeczny, ach!… jakież to oklepane frazesy… Było jednak w tej prelekcji coś niezwykłego: oto – pewność, z jaką przemawiał Dębicki.
Zdawało się, że ten człowiek, wpatrzony w próżnię, naprawdę widzi – duchy unoszące się nad pracującymi machinami i nad każdym ludzkim zbiorowiskiem, które skupia się w jakimś celu. „Gdzie dwu albo trzech zejdzie się w imię Moje – Ja tam będę…” – przemknęło Solskiemu przez myśl.
I nagle w jego duszy zbiegły się: jego folwarki i cukrownia, wykład Dębickiego i opowiadania Madzi. Błyskawica rozświetliła jego wnętrze i zobaczył rzeczy, których dawniej nie widywał nigdy. Zdawało mu się, że jego pałacowa służba, złożona z kilkudziesięciu osób, stopiła się w jakimś cudownym kotle, skąd niebawem wyszedł jeden tylko, ale olbrzym. Każda jego ręka było odlana z kilkudziesięciu rąk, pierś – z kilkudziesięciu piersi, głowa z kilkudziesięciu głów. Olbrzym ten, nieźle odziany i syty, siedział przed bramą pałacu, od czasu do czasu jednym palcem przesuwał sprzęty albo oddechem zdmuchiwał pyły z pokojów. Niekiedy spoglądał na Solskiego i spełniał rozkazy bez wahania, ale i bez zapału.
Na wsi zdarzyło się to samo. Parobcy ze wszystkich folwarków spłynęli się w jednego parobka, którego żołądek wart był kilkaset zwyczajnych żołądków, ręka – kilkaset rąk, wzrost – kilkaset wzrostów. Tylko głowa wydawała się nieproporcjonalnie drobną na postaci ogromnej jak skała. Olbrzym ten, trochę bosy i trochę obdarty, powoli odrabiał swoje zajęcia, miał ociężałe ruchy, apatyczną twarz i nieufne spojrzenie.
Szybko chodząc po gabinecie Solski wpatrywał się w te wizerunki własnej wyobraźni i poczuł dumę. Nie dość, że zrozumiał teorię Dębickiego, ale nawet – przyoblekł ją w ciało! Od tej pory już nie tylko będzie wiedział, że dom, folwark i fabryka są – organizmami, ale będzie – widział te organizmy w ich prawdziwym kształcie i rozmiarach.
Teraz dopiero Solski rozumie, że jest władcą i czarodziejem, który przywiązał do siebie wielkoludy za pomocą talizmanu… klucza od kasy!… Tym kluczem porusza z miejsca, budzi ze snu, zachęca do pracy, wywołuje radość albo smutek w swoich ogromnych niewolnikach. Wprawdzie inni panowie robią to samo; ale oni nawet nie domyślają się tego, co robią, nie widzą – olbrzymów, lecz – drobne ich okruchy, niewarte spojrzenia. Solski wciąż chodzi po swoim gabinecie spoglądając od czasu do czasu za okno, gdzie widać księżyc w ostatniej kwadrze powoli wznoszący się nad dachami.
Nareszcie!… Nareszcie znalazł to, czego pragnął: władzę nad czymś wielkim. Jeden wielkolud czuwa nad jego wygodami, drugi wielkolud uprawia pola, trzeci będzie pracował w fabryce. Każdy z nich może jeszcze urosnąć, nabrać lepszej cery i humoru, jeżeli tak podoba się jemu – Solskiemu; albo może zniknąć z powierzchni ziemi, gdy tak zechce on, Solski. Lecz któż by marnował takie istoty: chyba wariat albo człowiek, który ich nie widzi i nie cieszy się władzą nad nimi. Owszem, niech rosną i nabierają sił, niech będą dobrze odziani, syci i zadowoleni, niechaj leniwe ich ruchy nabiorą zręczności, apatyczne twarze – wyrazu. A nade wszystko niechaj porosną im zbyt drobne głowy, oni zaś sami niechaj – kochają Solskiego. Oto są żyjące posągi, które on ma kształtować! Oto praca, jakiej od tylu lat pożądał! Teraz dopiero zrozumiał, że folwarki i fabryki warte są jego zdolności i zajęcia.
Ponieważ szczęście nie chodzi samotnie, więc w tym dniu Solskiemu trafił się jeszcze jeden pomyślny wypadek, może najpomyślniejszy. Te jego olbrzymy – mają jakieś potrzeby, które on nie zawsze odczuwa; nadto zaś, jeżeli pojmują ludzki język; to chyba język serca, którego Solski nie posiada. Ma on energię, ma twórczą myśl, ale… sentymentalnym być nie potrafi, to darmo!…
I otóż w takiej chwili znajduje się pod jego dachem Madzia, istota wrażliwa, jakby utkana ze współczucia i miłości. Ona chwyta w lot każdą cudzą potrzebę, odczuwa ją i znajduje natychmiastową odpowiedź. Ona jedna potrafi rozmówić się nawet z tym wielkoludem, który obok żołądka złożonego z kilkuset żołądków posiada głowę wartą ledwie kilkanaście głów. Jest tedy trzy rzeczy: materiał na żywe posągi – rzeźbiarz, który chce je ciosać, i – pomost między materiałem a rzeźbiarzem – Madzia…
Solski rzucił się na kanapę ściskając rozpalone czoło.
„Uboga – myślał – ale na co mi pieniądze?… Żadne nazwisko ale będzie miała moje…
Żadne stosunki!… Nie, to nie są żadne stosunki.. to są te, o które najwięcej chodzi mi w życiu…
A gdzie ja znajdę podobną wrażliwość i taki bezmiar uczucia?… Przecież to posag, jakiego nie dostałbym za miliony!…”
Odgrzebywał w pamięci wszystkie kobiety, które kochał albo podziwiał. Były to osoby rozumne, dowcipne, piękne, eleganckie, oryginalne, ale – żadna taka!… Były to brylanty, szmaragdy, szafiry, które warto posiadać, ale żadna nie była tym, czym Madzia: promieniem światła, bez którego nawet klejnoty nie mają piękności.
„Czy ożeniwszy się z nią – myślał Solski – nigdy bym jej nie zdradził?… Naturalnie, sto razy zdradziłbym ją dla każdej, która by mi się podobała… A czy mógłbym ją porzucić?…
Nigdy!… jak nie mógłbym rzucić własnego serca…
A może ona kocha Norskiego?… – przeleciało mu przez głowę. – Jej płacz u Arnoldów… rumieńce… unikanie jego spojrzeń…” Solski zerwał się z kanapy.
„Czyby to być mogło?… – szepnął. – Ależ to całe moje życie zrujnowane…”
Wyszedł do przedpokoju, włożył palto i wybiegł na pustą ulicę. Wrócił do domu, kiedy księżyc zaczął pochylać się ku zachodowi, a na wschodzie świtało.
„Muszę to wyjaśnić i zakończyć – mówił rozbierając się. Ada zgodzi się natychmiast, ciotka Gabriela podąsa się, ale także ustąpi. No – a w naszej rodzinie nie wszyscy przecież są tak źli, ażeby nie potrafili ocenić Magdaleny.”
O tej samej godzinie, kiedy w duszy Solskiego rozegrywała się jej przyszłość, Madzia nie mogła zasnąć. Nagłe przerzucenie się Ady z towarzystwa kobiet pracujących do spirytyzmu przestraszyło Madzię. Cierpki zaś ton, jakim parę razy odezwał się do niej Solski, zranił jej dumę. „Wielcy panowie – myślała – łatwo zmieniają upodobania i… lekceważą ludzi!… Wolę stąd usunąć się pierwej, zanim mnie wypędzą…”
Potem zrobiło jej się żal Ady, która mogłaby sądzić, że Madzia porzuca ją przez kaprys, a nareszcie postanowiła – zaczekać parę tygodni, może parę dni…
„Prawda że pan Stefan odchodząc uznał swój błąd. Ale jakim tonem on mówił, że nie będzie zbierał niedołęgów, ażeby zapełnić nimi fabrykę!… A w jaki sposób odpowiadał Dębickiemu?…”
„To nie mój świat… nie mój… nie mój!… Trzeba stąd uciekać…” – myślała Madzia patrząc, że już świta na dworze.