Ciemna jesienna jutrznia nie rozwidniała jeszcze ulic Krakowa — pustych o tej porze zazwyczaj — gdy tłum, zdążający ze wszech stron na dworzec kolejowy, zaludnił je tego dnia, dnia ewakuacji. Wszystkich zbudziła i popędzała jedna konieczność, konieczność zdążenia na pociąg, który miał być ostatnim z ostatnich. Toteż rojowisko ludzkie było dziwnie jednomyślne i jednozgodne. Każdy niemal szept, rozgwar, odgłos dialogów, jęk przyciszony, wijący się w zgiełku, był echem tego samego u wszystkich czucia. Ludzie najrozmaitsi, podzieleni zawsze na tysiąc różnic i antagonizmów, stali się tego dnia jedną rodziną, którą spotkała wspólna niedola — nieodzowność opuszczenia rodzinnego domu. Przepadła w owej chwili uraza do wad starego grodziska, do jego wiekuistych błot, do dziur w jego bruku i zaduchów w zaułkach. Dostęp do dworca wzdłuż nieśmiertelnego parkanu obwieszonego afiszami — po nieśmiertelnie lepkim chodniku — zatarasowany był przez szeregi wolno sunących fiakrów, bryczek, wozów z rzeczami i ręcznych dwukołowych wózków tragarzy. Krzyki, nawoływania, przekleństwa, hałas nieopisany zatrzymanego pośpiechu — były jak gdyby drugą zaporą dla każdego, kto dążył piechotą.
W środkowej sali dworca wytworzyło się istne przedpiekle. Stosy kufrów, koszów, tłumoków, pudeł, węzłów — zawaliły całą przestrzeń wolną i spiętrzyły się wysoko. Na wątłe tekturowe pudełka raz wraz ciskano walizy i paki, tworząc coraz wyższe barykady dobytku pochwyconego z domostw. Między tym rumowiem, zwalonym jak w czasie pożaru — przemocą utrzymywano ulice do przejścia, W tych to przesmykach ludzie biegli tu i tam, w tył i naprzód, dźwigając dzieci, wciąż napływające toboły, przedmioty, sprzęty… Wszyscy tu zagradzali sobie wąskie przejścia, spotykali się i potrącali, złorzecząc sobie nawzajem. Wszelka służba stała się co najmniej wyniosłą, bez powodu grubiańską, a w miarę uznania i potrzeby chętnie tyranizującą. Wszelka godność ustała. Nawet sam pieniądz stracił na sile. Łaskę robił człowiek, jeżeli za byle jaki trud raczył wziąć wysoką nagrodę. Przy okienkach kas biletowych tłoczyli się ludzie z wytrzeszczonymi oczyma, a przy kasie bagażowej, dokonywało się skłębione igrzysko — istne zapasy na siłę ramienia, głosu i zaklęć.
Gdy tłum po załatwieniu formalności wydostał się na peron stacyjny, dzień ledwo się rozniecał. Z dala nadciągał pociąg — ów ostatni. Obciążony wielką ilością wagonów, sunął powoli pod zadymiony dach podjazdu. Nim można było sadowić się w nim, zniechęcone spojrzenia dostrzegały nawzajem towarzyszów doli. Kogóż to nie było w tym zespole? Ludzie z góry i z dołu, bogaci i niezamożni, mądrzy i nieuczeni zgoła, znakomitości i pospolitacy, subtelnisie i prostactwo. Teraz była to jedynie gmina bez prowiantów, złożona z poszczególnych ciał, których przeznaczeniem było „opróżnić” miasto, ażeby nie zjadały w nim mąki, kapusty i słoniny. Nad tymi wszystkimi kadłubami trawiącymi — jamami ustnymi i żołądkami — nad tym zbiorowiskiem apetytów, które mogło być również zbiorowiskiem chorób — zawisła elementarna groza nadciągającego z północy moskiewskiego huraganu. Coś jak gdyby dreszcz podziemny, zwiastujący trzęsienie ziemi, gnał w dal ów gmin człowieczy.
Wpadały w oko niektóre w nim figury.
Przy prowizorycznym bufecie znakomity aktor, którego tylekroć widziało się w przeróżnych ubraniach dla symbolicznego wyrażenia najrozmaitszych spraw ludzkich — człowiek starszy, gładki i wykwintny — teraz w płaszcz legionowego żołnierza na stałe przebrany, rwał zębami duże kęsy kiełbasy i zagryzał je tęgimi ułamkami chleba, ze szczerze wilczym apetytem. Nogi w ciężkich butach miał uwalane w glinie, wojacką odzież zachlastaną do kolan. Pasy rzemienne odparzyły na jego szarym płaszczu białawe szlaki, rzemień powgniatał się w sukno. Z drewnianego pomostu sceny — ze świata wymysłów i bajek sztuki — zstąpił był na ziemię i obszedł scenę szeroką, dobrze rozwidnioną łunami — na Szczucin, Opatów, Dęblin, Częstochowę… Na zapytanie, skąd wraca, odpowiada poprzez kiełbasę:
— A spod tych Krzywopłotów.
Mówi nie jak ten, co umiał pokazywać markizów, hrabiów, panów, a nawet królów, lecz z prostacka, jak wyrobnik czy wieśniak:
— Bitwa — to bajki! To bajkil Pochód, to dopiero prawdziwa nędza. Nogi na nic, w butach błoto. Zimno trzęsie, biedal…
W złą trafił chwilę. Nie mógł być stary Kraków miejscem postoju, popasu i wypoczynku. Znowu tedy dalej — w ów pochód srogi!
Wzdłuż wagonów przechadza się inny. To pierwszorzędny pisarz w ubraniu legionowego ułana. Postać jego szczupła, wysoka, wyniosła i świetna jak zawsze — lecz ruchy dziś powolne, od ran i chorób przebytych ociężałe — piękna twarz aż do kości wyschnięta, do cna w polach schudzona i jak ich śniegi biała. Spod daszka czapki spoglądają nie dawne siwe oczy jednego z najdowcipniej szych w Polsce ludzi, lecz jamy srogie i ponure. Jakież to tam dziś myśli kłębią się pod tą wysoką czapą ułańską? Jakie widoki przesunęły się w tych oczach jastrzębich — gdy na swym koniu przemierzał wzdłuż i w poprzek pola rodzinne? „Ludzie schyleni w nędzach i niedolach cierniowymi mu się kłaniali korony…” Już nie prosili o „miecz jako o jałmużnę”, bo go przyniósł z towarzyszami — lecz sercu jego, które ich tak kochało, pokazywali doły w ziemi mieszkalne — i wnętrza ich, gdzie wymierały dzieci do ostatniego — całymi gminami. Przed jego to oczyma stały w przestworze ojczystym kominy sczerniałe i piecowiska wyziębłe wiosczyn spalonych — gruzy miast — martwe rumowia prastarych kościołów, które pamiętały kolebkę dziejów ojczyzny — wywrócenie samego gruntu na nice, ze zniweczeniem gleby, którą pot pokoleń chłopskich użyźniał. Przed jego duszą wszystko czującą otwierały swe wnętrza mogiły ledwie zasypane, ukazując rozpacz konających. Czyliż to nie jego, następcę, widział był zaprawdę twórca wieczny, Juliusz
Słowacki, gdy wołał w dal czasów:
Postój, o, postój hulanie czerwony! Przez co to koń twój zapieniony skacze?! — To nic. To mojej matki grób zhańbiony. Serce mi pęka, lecz oko nie płacze.
Koń dobył iskier na groble z marmuru I krzywa szabla wylazła z jaszczuru.
Krzywa szabla wylazła z jaszczuru. Oto wszystko twoje, polski rycerzu.
Gdy przedziały wagonów napełnione, nabite zostały ludzkim materiałem i dobytkiem podręcznym, pociąg ruszył leniwie. Okrążał miasto zwolna, pozwalając ludziom pożegnać je oczyma. Owiane było jesienną mgłą, ciemne i pełne smutku. Ukazywały się jego wieże, kopuły, rude lub zielonawe od patyny — kształty gotyckie, barokowe i najnowsze.
Zajaśniał we mgle nowy dach Wawelu… Nowy dach Wawelu, symbol tej cichej i bezsławnej pracy narodu dla przyszłego potomka, pracy, która się w milczeniu, z zaciśniętymi zębami dzień dnia dokonywała — wygrzebywania się z gruzów, wznoszenia z popielisk, dźwigania z bezsławy. Ten nowy dach nad prastarą siedzibą potęgi żegnał się z oczyma ludzkimi, mówiąc widokiem swoim, że oto znowu od moskiewskich razów zawalić mu się może trzeba w ruinę zamczyska. Biały orzeł wieży i królewski dzwon, Zygmunt, runąć ma może na piersi monarchów, niezłomnych i nieskazitelnych wodzów, i tego króla pieśni, który pokolenia nauczył modlić się „o wojnę powszechną za wolność ludów” — którego proch radował się w swej wawelskiej pieczarze, iż dana była nareszcie jego plemieniu łaska — chwila modlitw „obyczajem przodków na polu bitwy z bronią w ręku przed ołtarzem zrobionym z bębnów i dział, pod baldachimem zrobionym z orłów i chorągwi naszych”. Wyniosła Mariacka wieża — ratuszowa, pod której cieniem król polski hołd odbierał — sylweta Świętej Katarzyny kościoła, kościoła Bożego Ciała, gmachy naukowe, pałace…
Oto wynurzył się na tle porannego nieba daleki widok kopca. Wzrok ludzkiej nędzy spoczął na nim jako na ostatnim wizerunku mocy narodu. Zasnuty mgłami wznosił się sam jeden ten najpiękniejszy pomnik na ziemi, ten pomnik istotny i jedyny, ten wiecznie nowy i zawsze jednako wzniosły hymn narodu ku czci swego wodza. Jakież bo na kuli ziemskiej piękno może się porównać z prostotą i potęgą tej zachwycającej legendy o bohaterze, która, zda się, podźwignęła, jak wulkan, sam grunt martwy i poderwała ku niebu? W bezlicej i niemej formie pamiątki zaległy dzieje żywotów, prac, skonów pokoleń i — zdawało się — nadziei wiekuiście jednakiej. A oto oczy wszystkich pytać się poczęły i tego strażnika prastarej ziemi, czy i on był tylko złudzeniem, tylko minionym uczuciem? Czy i on, ołtarz, na którym ogień wiecznej młodości płonie, zdarty zostanie z łańcucha pagórków przez kule armat moskiewskich? Czy ujrzą go jeszcze oczy tych, co tu powrócą? Bezsilna rozpacz szamoce się w sercach ludzi patrzących, bezsilne łzy spływają z oczu, nędzna wściekłość zaciska pieścić — i głuchy krzyk „nie pozwalaml” szarpie się w gardłach jak pies na łańcuchu.
Gdy tak cały ten tłum pogrążony jest w najposępniejsze myśli i od smutku zmartwiały, pociąg zatrzymuje, się na podgórskiej stacji. Kto może — ciśnie się do okien i jeszcze raz zwraca spojrzenie na miasto. Niemal wszyscy zostawiają tu, eo mają najlepszego. Jeden tylko w tym gronie zdaje się nic nie wiedzieć o uczuciu żalu a, przeciwnie, wszystko ze sobą zabierać. Jest to ośmio- czy dziewięcioletni obywatel. Podczas gdy jego rodzina biega w pośpiechu z tłumokami, ładuje do przedziału napotkanego pakunki — on trzyma ł pielęgnuje dużą klatkę, ani na sekundę nie spuszczając z niej oka. Aczkolwiek okryta jest z wierzchu czarną jakowąś zasłoną, można przecież dojrzeć, że więzi wewnątrz dużego czarnego ptaka. Mały nadzorca ewakuuje, widać, wraz, ze sobą i tego więźnia. W przedziale zasiadł nieruchomo, trzymając klatkę na kolanach tak pieczołowicie, ażeby ptak nie doznał najlżejszego bodaj wstrząśnienia.
Ale oto wkracza do przedziału, potrącając wszystkich i wszystko, jego matka. Nie znajduje tu już miejsca, gdyż poczestne zajęła klatka z nieruchomym ptakiem. Rodzicielka małego ptasznika poszukuje godnego siebie pomieszczenia — i nie tam, gdzie ją los i tłum popchnął, w przedziale klasy trzeciej, lecz żąda klasy drugiej. Jest to osoba, jak widać, ustosunkowana w sferach kolejowych, gdyż wzywa panów konduktorów i nadkonduktorów — wyrażając w sposób natarczywy swe żądanie. Ale o przedziale klasy drugiej nikt ani marzyć nie może.
— Jak to! — woła ta dama na cały peron — dla mnie nie ma miejsca? Kpiny czy co? Panie Dąbrowski! Rusz no się pan z łaski swojej! Tylko zaraz, mój panie!
— A dajże mi też pani święty pokóji — odburknął w sposób najściślej ewakuacyjny konduktor, pan Dąbrowski.
— Należy mi się druga klasa! — unosi się pani coraz wyniosłej i groźniej.
— Pewnie, że się pani należy… — zgadza się flegmatycznie urzędnik.
— Cóż to jest, żebym ja miała jechać w takim tłoku z dzieckiem i rzeczami. Widział to kto? Panie Dąbrowski, bierz no pan rzeczy, klatkę…
— Bierz sobie pani sama. Nie ma miejsca.
— Może sobie nie być miejsca dla nikogo, a dla mnie musi być! Pan masz klucz…
— A mam. Mogę pani dać ten klucz, nawet na całą drogę…
— Zobaczymy, czy panu ujdzie na sucho ta sztuka! Zobaczymy!
— No, jak nie ujdzie, to będę wtedy cierpiał. A dzisiaj pani miejsca nie stworze.
— Powinieneś pan!
— Nie powinienem.
— A właśnie żeś pan powinien! — tonem najwyższej już pasji wykrzykuje krewka dama.
Do tego dialogu miesza się mały opiekun klatki chłodną i kategoryczną uwagą:
— Nie drzyjże się mama tak znowu na cały głos, bo mi mama kosa obudzisz!
Dały się słyszeć właśnie sygnały odjazdu. Pociąg drgnął. Mimo smutku przytłaczającego, oczy wszystkich spoglądają na klatkę z pytaniem, czy kos ewakuowany obudził się w istocie, czy też jedyny z nas wszystkich przespał szczęśliwie tę chwilę.