I
Dwóch braci było w jednej rodzinie, a dwie siostry w drugiej. Rodziny przyjaźniły się ze sobą, dzieci znały się i lubiły od lat bardzo wczesnych. Pomiędzy chłopcami w szkolnych mundurkach i dziewczętami w krótkich sukniach zawiązała się przyjaźń, która w miarę upływającego czasu nabierała coraz więcej zaprawy erotyzmu.
Już w latach uniwersyteckich młodzieńców, a pensjonarskich panien przyszły związek małżeński pomiędzy Jerzym a Krystyną niewątpliwym wydawał się wszystkim, którzy z bliska patrzali na tę parę młodziutką, mającą charaktery spokojne, marzenia skromne, uczucia więcej głębokie niż gwałtowne.
Daleko trudniej było przewidzieć przyszłość Czesława i Janiny, którzy o pierwszych brzaskach życia poczęli wiele od życia wymagać, marzeniami chodząc po drogach wysokich i tym tylko tę górnowzroczność swą usprawiedliwiając, że w umysłach posiadali zdolności niepospolite, a w charakterach również niepospolitą energię i przedsiębiorczość. Co do strony uczuciowej, ta zdawała się być w nich przygłuszoną przez ogromną ciekawość umysłową i wytężone umysłowe zajęcia; jednak i ona niekiedy wybuchała z gwałtem niespodziewanym i wielkim w postaci żalów, zachwytów, przywiązań lub wstrętów, uszczęśliwienia lub rozpaczy. I to w nich było jeszcze niezwykłym, że nie częste, lecz w zamian gwałtowne wybuchy ich uczuć spowodowane bywały nie tylko przez zjawiska świata dotykalnego, nie tylko przez zdarzenia w ich osobistym życiu zachodzące, lecz również, a może i częściej jeszcze, przez te, które istnieją lub zachodzą w niewidzialnej sferze myśli, idei, rzeczy w ogóle bezosobistych, niejako napowietrznych, niejako obejmujących ziemię atmosferą duchową. Były to natury ambitne, namiętne i zarazem lotne, w sferze abstrakcji przebywać umiejące, jakich to natur przeznaczeniem najczęstszym bywają szczyty wysokie i niedole wielkie. I ta tylko pomiędzy nimi od lat prawie dziecięcych zachodziła różnica, że Janina była od Czesława cichszą, tkliwszą, litościwszą i daleko więcej skłonną do zapominania o sobie na rzecz innych.
Obaj bracia, na wsi urodzeni i na wsi przepędzający czasy szkolnych i uniwersyteckich wakacji, posiadali w sobie zdolność do ukochania natury stron rodzinnych, lecz każdy z nich ukochał ją na sposób inny. Czesław szukał i znajdował w niej dla siebie źródło chwilowych odpoczynków i rozkoszy, od wszelkich zresztą upodobań i marzeń sielskich oddalony nieskończenie; dla Jerzego zaś była ona przedmiotem spostrzeżeń najulubieńszym i tłem, na którym najchętniej rozwijał plany przyszłej swej pracy i w ogóle swej przyszłości. Bo w upodobaniach skromny, ciszę nad gwar i samotność nad zgiełk przekładający, z sumieniem przebudzonym wcześnie Je- rzy nie lubił miast wielkich, uciech, których dostarczać mogą, nie pragnął, a w nurtujących je żądzach, współubieganiach się, namiętnościach dostrzegał pierwiastki bolów, krzywd, nade wszystko upadków ludzkich, na które szczególnie był tkliwy. Cichy, skromny, niewiele o so- bie rozumiejący, miał przecież głębokie i silne poczucie godności i obowiązków człowieka. Jak gronostaj nie znosił na sobie plam; dusza jego jak liść czułkowatej rośli- ny, dotknięty szorstką ręką, zwijała się boleśnie, ilekroć dotknął ją widok ludzkich błędów i przemocy z jednej strony, a krzywd i cierpień z innej. Więc też w chwili, gdy o przyszłości rozstrzygać mu przyszło, wybrał sobie skromny, lecz ściśle z naturą związany zawód leśnika i po kilku latach odpowiednich studiów naukowych rychło pole do pracy znalazł w wiel- kich i własnością wielkopańską będących lasach. Pole to było tak szerokie jak ogromna przestrzeń, którą okry- wał jeden z najwspanialszych tworów natury i jak długi przeciąg czasu, w którym twór ten pozostawiony był sa- memu sobie bez umiejętnej pieczy nad jego bogactwem i pięknością. Praca to była duża, często mozolna, a wy- nagradzana skromnie i nie obiecująca w przyszłości żad- nych obfitych zdobyczy, lecz bogactwa i zaszczytów Je- rzy nie pożądał i puszczać się po nie w strony dalekie nie chciał. Miał dla swej ziemi rodzinnej coś z przywią- zania synowskiego i coś z tkliwości kochanka, pragnął drobną jej część przynajmniej w ręku swych piastować i pomyślności jej czy wzrostowi służyć. Takimi były po- budki, które osiedliły go w niedużym, choć znowu i nie- zbyt małym domu leśnym, stojącym z dala od miast wielkich i od tych dróg dalekich, które człowieka prowadzić mogą do pewnego rodzaju wielkości.
Wkrótce potem nie był już w domu tym sam jeden: zamieszkała w nim także jako żona jego mała, zgrabna, jasnowłosa, różowa, wesoła i wiecznie czynna Krysia. Niedawno śmierć zabrała jej ojca i Jerzy tak jak nad kawałkiem ziemi rodzinnej zapragnął roztoczyć opiekę nad ukochaną kobietą, myśli o rozłączeniu się z tą tak jak z tamtą znieść ani nawet przypuścić nie mogąc.
Nic więc w człowieku tym nie było osobliwego, olśniewającego, nic z tego, co wyobraźnię zaciekawia lub zachwyca, i jeżeli cośkolwiek zbawić go mogło od zarzutu pospolitości czynionego zazwyczaj ludziom skromnym, czystym, uczciwym i pracowitym, była to chyba głębokość jego uczuć, czystość pożądań, odraza do zdobyczy nieuczciwych oraz gatunek pracy, w której obok biegłości fachowca mieścił się rzut oka na naturę kochanka i artysty.
Inaczej wcale stało się z Czesławem, dla którego wszystko w świecie wiedzy i pojęć było z łatwością dostępnym, a w świecie rozkoszy i chluby namiętnie pożądanym. Namiętnie pożądał on wszelkich bogactw świata, od tych, które polegają na zdobyczach nauki, na wzruszeniach sprawianych przez sztukę, na tworzeniu dzieł wysokiej myśli, aż do tych, w których taje i płonie z upojenia i rozkoszy zmysłowa natura człowieka.
Niezwykłą urodą męską obdarzony, wymowny, płonący tajemniczym ogniem tysiąca żądz, tysiąca myśli i tysiąca wciąż rozedrganych strun wrażliwości wcześnie zachwycać, podbijać zaczął szerokie koła towarzyskie i liczne niewieście serca. Wcześnie stawać się zaczął ulubieńcem wszystkich, którzy go znali z bliska, i przedmiotem najpiękniejszych ich nadziei. Nikt nie wątpił, że czeka go przyszłość wielka, co znakomicie wspierało własną jego w nią wiarę. Zarówno w dziedzinie nauki jak w dziedzinie szczęścia hasłem jego zdawało się być: posiąść wszystko! Nie podobna byłoby nikomu przewyższyć go w zapale i wytrzymałości, z którymi oddawał się pracy naukowej. Nie jedną dziedzinę wiedzy usiłował brać we władanie swe, ale i te również, z którymi tamtą łączyło sąsiedztwo lub pokrewieństwo, a że nauki wszystkie prawie są sobie pokrewne i bliskie, więc jedną z łatwością niepospolicie zdolnego umysłu podbijając ciekawą myślą przebiegał w kierunkach różnych szerokie niwy innych. Wchłaniał w siebie najpotężniejsze z tchnień i najwybitniejsze z widoków całej krainy ludzkiego umysłu i może z tej przyczyny, jak również i dlatego, że w naturze swej miał więcej wrażliwości niż hartu i więcej namiętnych popędów aniżeli silnej woli, jego wiary i niewiary, jego tak zwane zasady i przekonania posiadały nietrwałość gmachu zbudowanego ozdobnie, lecz którego ściany kruszą się pod uderzeniami wichrów przylatujących ze wszystkich stron świata.
W gmach pojęć Czesława uderzały, oprócz zewnętrznych, wichry podnoszące się z własnej jego duszy, która była podobna harfie mającej złote, lecz w zgodny akord niezharmonizowane struny.
Najsłabszą stała się wkrótce struna uczuciowa.
Przez prace umysłowe, przez myśl o samym sobie, o swych prawach, żądaniach, nadziejach pochłonięty, z radością rzucający się we wcześnie przed nim otwarty świat blasku i użycia, mało miał czasu i chęci do spostrzegania ludzkich losów i cierpień, do uczuwania względem ludzi i ich czynów trwałych pociągów lub odraz. Tyle energii zużywał na polach tamtych, że nad to, z którego wyrastają miłość i litość, przywiązanie i współczucie, cześć i potępienie, mógł jej przynosić niewiele. Ci, którzy jeszcze niedawno byli świadkami gwałtownych czasem uniesień jego natury uczuciowej, zdumiewali się teraz na widok zobojętnienia, które okazywał budzącym je niegdyś ludziom i rzeczom. Dla wszystkich zresztą stało się wkrótce pewnością, że o ile brat młodszy w postępkach i postanowieniach swych przeważnie rządził się uczuciem, o tyle nad starszym rządy coraz wyłączniejsze obejmował rozum. Wielu cieszyło się szczerze z takiego skierowywania się młodzieńca powszechnie lubionego i uciecha ta byłaby słuszną, gdyby nad rozumem nie brał czasem przewagi samolubny, praktyczny rozsądek i gdyby nie wyrastały z niego niekiedy pewne zgniłe owoce, znane pod imieniem sofizmatów.
Jakkolwiek bądź, Czesław w miarę wzrastania w wiedzę, w powodzenie wśród ludzi, w myśl o własnej przyszłości i tych świetnościach różnorodnych, które ją pozłocić i wybrylantować miały, obojętniał dla rodziny, dla wszystkiego co rodzinne i dla dziewczyny, o której wszyscy niedawno myśleli, że jest mu drogą, że jest nawet wybraną, przyszłą towarzyszką jego życia.
Ona, Janina, małomówna i skromna, tak samo przy tym jak Czesław pracę umysłową lubiąca, zdolna do niej i nią zajęta, zdawała się tego zobojętnienia dla niej przyjaciela lat dziecięcych i młodzieńczych nie spostrzegać lub o nie się nie troszczyć. Że jednak spostrzegała i troszczyła się, zdradzały to jej coraz częstsze, smutne zamyślenia i długie, uważne spojrzenia, które zatapiała w jego twarzy, ilekroć on tego widzieć ani spostrzegać nie mógł. Zdawać się wtedy mogło, że oczy tej dziewiętnastoletniej dziewczyny nie miały siły oderwać się od rysów tego o lat kilka starszego od niej młodzieńca i że serce jej pragnęło oczyma dotrzeć do głębi jego serca.
Zresztą ku niemu również wracały niekiedy dawne pociągi i wzruszenia. Zbliżał się wtedy do Janiny i zdarzały się pomiędzy nimi momenty podobne do motyli muskających lekkimi skrzydły wpółrozwinięte kwiaty. Lecz były to tylko momenty i po ich przejściu nie rozwierały koron swych na słońce radości wpółrozwinięte uczucia. Jej dziewicza skromność i duma, jego powściągliwość oględna i wewnętrzny uśmiech lekceważenia dla wszystkiego, co było sentymentem i nierozważnym puszczaniem się na rzekę czułości, powstrzymywały na ustach obojga słowa wyraźne i szczere, gasiły iskrę natychmiast, gdy zagroziła rozpaleniem się w płomień.
I stało się, że dnia pewnego Czesław uwiadomił swych bliskich o wkrótce nastąpić mającym wyjeździe swym w okolice Gór Uralskich, kędy niezwykłe zdolności jego i zręczność, z jaką stosunki wśród ludzi wpływowych zawiązać potrafił, wyjednały mu stanowisko nadspodziewanie wysokie i w rozmaite korzyści bogate. Otworzyły się przed nim wrota kariery świetnej, dla ludzi rodu jego bardzo rzadko dostępnej; wstępuje więc w nie bez. wahania i namysłu.
Nikt postanowienia tego odmienić nie próbował, bo jedni byli olśnieni i cieszyli się, a drudzy przekonani byli o nadaremności wszelkich w tym kierunku usiłowań. Ludzi widok rzeczy błyszczącej często olśniewa w ten sposób, że stają się ślepymi na wszystko, co nią nie jest, i cieszą się ogromnie. Potem przychodzi moment, że ślepota ich przemija i wtedy znowu, biedacy! ogromnie się martwią.
Jerzego świetny los brata nie olśnił, ale po krótkich próbach zaprzestał odwracać go od drogi wybranej, bo zrozumiał dobrze, jak słabą wobec siły namiętności musi być siła najwymowniejszego choćby słowa. Czesław zaś łudził się myśląc, że postępuje za wskazaniami rozumu; w świat szeroki gnały go namiętności, przeciw którym Jerzy czuł się bezsilnym i tylko w jakiejś przedostatniej chwili nie mógł tego przenieść na sobie, aby kilku słowy nie wspomnieć bratu o Janinie. Wtedy piękne oczy Czesława zamigotały niespokojnie, lecz wnet niepokój ten zastąpiła wesołość żartobliwa.
— Panna Janina! Cóż? śliczna to osóbka, dla której od dzieciństwa prawie miał sympatię i na zawsze zachowa przyjaźń. Ale rzeczy tego rzędu, co sympatia, przyjaźń etc, człowieka z jasnym poglądem na świat i życie do niczego zobowiązywać nie mogą. Tak zaraz, u samego początku drogi, krępować się więzami byłoby szaleństwem, w które człowiekowi rozumnemu popaść nie podobna. On, Czesław, wie dobrze, czego chce, do czego dąży; nie wstępuje w życie jak ślepiec dający się prowadzić lada podanej ręce. Trzyma przed sobą dobrze narysowany plan swej przyszłości, od linii jego nie odrywa oczu i widzi jasno, że dla marzeń, dla przesądów nierozsądnych miejsca w nim nie ma. Musi on, a nawet powinien wyzyskać dla swej indywidualności wszystkie siły, którymi obdarzyła go natura i wszystkie pomyślne wypadki, które, daleko więcej niż losowi, zawdzięcza własnemu rozumowi swemu i własnej zręczności. Dlatego właśnie wypadki te znalazły się na jego drodze, że uwolnił się od przesądów mocno w społeczeństwie jego zakorzenionych. Przesądem jest, że człowiek przez miłość dla ziemi czy dla kobiety, czy dla jakiejś grupy ludzi wyrzekać się powinien doprowadzenia swego indywidualnego wzrostu do miary możliwie najwyższej i zdobywania w mierze najwyższej tego, w czym upatruje swoje szczęście. Uszczęśliwianie siebie jest uszczęśliwianiem jednego z członków ludzkości; gdyby wszyscy na ziemi ludzie umieli uszczęśliwiać samych siebie, cała ludzkość byłaby szczęśliwa. Jego zaś szczęście nie może być drobną gwiazdką, która smutnie i drżąco świeci nad skrawkiem ziemi powleczonej szarzyzną i zmrokiem. Jego szczęście musi być tarczą słoneczną gorejącą nad przestrzeniami szerokimi, przyświecającą gmachom wysokim i potężnym.
Jego praca mająca być głównym składnikiem jego szczęścia nie może chadzać wąskimi szlakami ścieżyn i trzeba jej dróg szerokich, dalekich, bijących zdrojami myśli bogatych w różnorodną radość życia, z której myśl pije swą trwałość, swą moc, swój rozpęd wszerz i w górę. Tu wzrastać mogą gatunki nadziei tylko nikłe i blade, jego zaś nadzieje wzrostem i płomiennością dorównywują wzrostowi jego uzdolnień i płomienności jego potrzeb, duchowych zarówno jak fizycznych. Bo na żadną część swojej istoty, swojej odrębnej od innych indywidualności, na żadną część fizycznej zarówno jak duchowej swej natury nie chce i nie zamierza on nakładać sztucznych hamulców i tłumików, ale, przeciwnie, chce i zamierza dać im wszystkim pełen bieg, pełen rozwój, pełne zadośćuczynienie, aby wszystkie razem zadowolone, wyćwiczone, doświadczone, zharmonizowane wytworzyły z niego typ czy wzór w pełni rozwiniętego, silnego i szczęśliwego człowieka.
Kędyż w takim planie życia mogłoby znaleźć się miejsce dla tak uroczej, lecz zwykłej istotki, jaką jest panna Janina, i jakąż czynność spełniaćby ona mogła we wznoszeniu budowy życia tak wysokiej i skomplikowanej? Nie przeczy temu, że rozłącza się z nią z niejakim żalem i że pozostanie w nim wspomnienie o niej na zawsze przyjazne, a przez czas jakiś może nawet nieco tęskne, ale trudno! Człowiek zdążający drogą pełną przeszkód do celu dalekiego 1 mający silne postanowienie stanięcia u celu nie może oglądać się za wyrastającym u brzegu drogi kwiatem ani czasu tracić na jego zrywanie, ani zajmować sobie dłoni jego niesieniem… Nakoniec, pewnym jest, bo z własnych ust jej nieraz słyszał, że panna Janina nie podziela wszystkich przekonań jego i na wszystkie jego dążności nie przystaje. Czy Jerzy zaprzeczyć temu może?
Jerzy nie mógł temu zaprzeczyć. Owszem, posiadał również pewność, że w tej młodej dziewczynie wytwarzał się i już się nawet wytworzył pogląd na świat i życie, na wielu punktach niepodobny do tego, którym kierował się i kierować się zawsze postanowił Czesław.
— Widzisz więc, Jurku, że byłby to zamiast harmonii zgrzyt!
I tym zakończeniem rozmowy zabawiony na nutę żartobliwą wyśpiewał:
Idźmy każdy w swoją drogę,
Ja cię wiecznie będę… wspominać
Ale twoim… być nie mogę.
Wesoła twarz jego z błyszczącymi oczymi i śmiejącymi się usty stanowiła sprzeczność z tą ciężką chmurą, która spadła na czoło i oczy Jerzego. Niepokój o brata spłynął mu na dno serca i uczynił je bardzo ciężkim.
Zajęty swoim planem, swoją budową, swoją drogą, swymi przygotowaniami i obrachowaniami Czesław pożegnał się z Janiną i z krewnymi po przyjacielsku, lecz naprędce i raz już tylko, gdy żegnał się z bratem, objawiły się w nim uczucia dawne — przynajmniej objawić się im pozwolił. Ta chwila pożegnania, przepojona gorącym wzruszeniem obustronnym, głęboko zapadła w serce i pamięć Jerzego. Pomimo podstawowych różnic zachodzących w ich poglądach i charakterach bracia kochali się bardzo.
Co myślała i czuła Janina po odjeździe Czesława i zupełnym, jak się zdawało, z nim rozstaniu, nikt z razu na pewno nie wiedział. W rzeczach serca dziewczyna była jak mimoza; nie można było ich dotykać bez zadawania bolu. Jednak skrytość jej była tylko wstydliwością towarzyszącą naturom wytwornym i z samego już instynktu wysoce moralnym. Ustąpiła też raz przed zaufaniem i może wezbranym żalem. Janina przyszła raz do świeżo zamężnej siostry i po chwili spokojnej rozmowy z nagle wybuchającym płaczem rzuciła się jej na szyję. Krysia przyczynę płaczu tego odgadła, lecz nic o niej nie mówiąc przycisnęła tylko siostrę do swego szczęśliwego serca i nieśmiało zapytała:
— Cóż teraz będzie? Co uczyni? Czym się zajmie? W czym znajdzie wsparcie i pociechę? Bo przecież wiecznie tak smucić się, smutkiem zachmurzać młodość i zatruwać siły…
Janina wyprostowała się, szybko stłumiła łkanie i łzy otarła z oczu.
— Cóż ? To prawda! Mam młodość i siły, mam miłość dla nauki i litość dla ludzi…
— Litość! — z niejakim zdziwieniem powtórzyła Krysia.
Tak, Janina od czasu pewnego zaczęła gorąco, głęboko litować się nad ludźmi.
— Tyle najrozmaitszych cierpień i nieszczęść… a przy tym tacy słabi i mali…
Po krótkiej chwili dodała:
— Najczęściej wtedy słabi i mali, gdy się im zdaje, że są bardzo silni i wielcy…
Cichutko przy samym uchu siostry Krysia szepnęła:
— Czy mówiąc to, myślisz o Czesławie?
Janina potakująco skinęła głową i znowu spod rzęs jej spłynęły sznury łez. Ale znowu i z wielką siłą płacz powściągnęła.
— To tylko raz… ten raz jeden przed tobą, Krysiu. Co pocznę? czym się pocieszę? Służyć będę ludzkim cierpieniom i nieszczęściom…
Spłakane oczy jej błysnęły jak szafiry w słonecznym świetle, po ustach różowych przewinął się uśmiech dobrej nadziei.
— Ale wpierw, przede wszystkim, trzeba mi nauczyć się służyć…
Wkrótce potem wyjawiła swym bliskim chęć i zamiar udania się na jedną z zagranicznych wszechnic dla odbycia tam studiów naukowych. Nikt temu przeszkód żadnych nie stawił; przeciwnie, zdolności jej umysłowe zdawały się wszystkim wystarczającymi do osiągnięcia celu tak już często przez kobiety osiąganego, że zadziwiać i do oporów skłaniać przestał.
Janina z wielką prostotą rzekła:
— Chętnie zostałabym siostrą miłosierdzia, ale ponieważ nauka zaciekawia mię i pociąga, zostanę lekarką.
Od wyjazdu Czesława w strony zauralskie upłynęło lat prawie dziesięć i tyleż od zamieszkania w leśnym domu Krystyny i Jerzego. Spotkali oni oboje na tej sporej już przestrzeni czasu niemało trosk i trudów, lecz ani razu nie zaszło im drogi nieszczęście. Pogodę serc ich stałą pomimo trosk i trudów przyćmiewała jedna tylko chmura. Czesław, który pisywał do brata zrazu często, potem rzadziej, od lat kilku pisywać przestał. Nie pomogły ze strony Jerzego i Krystyny zapytania, wyrzuty, naglące prośby; żadna wieść bezpośrednia z owych stron dalekich od tego człowieka bliskiego nie przybywała, a strony były tak dalekie, że żadnej wieści pośredniej znikąd i od nikogo powziąć było nie podobna. Jakby w wodę wpadł! Jakby umarł!
Ale nie umarł. W latach ostatnich szeroko po świecie rozeszła się sława naukowego dzieła jego, które znawcy za znakomite ogłosili.
Jerzy z jednej ze swych rzadkich wycieczek w świat przywiózł to dzieło i po chciwym przeczytaniu miał przez dni kilka ciężką chmurę na czole i w oczach. Było ono mądre i świetne, uczone i oryginalne, ale… tak wielka różnica w przekonaniach, w dążnościach, w mowie panującej na ustach jednego z braci i pod piórem drugiego…
Od lat kilku tedy przestrzeń ich dzielącą zaległo milczenie nieprzerwane i sporo czasu przeminęło, odkąd Jerzy powiedział sobie, że nie ma brata. Bo taka różnica… i takie zapomnienia równają się śmierci. Jednak myślał o nim często. Zabraniał sobie myśleć i myślał znowu, nie chciał żałować i żałował, zapominał, a wspomnienie biegło za nim i niespodziewanie chwytało go za serce… Taką już jest natura związków rodzinnych i takim było serce Jerzego.
Cicho, w pogodny wieczór czerwcowy stał dom leśny z gankiem opiętym gęstwiną rozkwitłych nasturcji i powojów, z oknami otwartymi na zieloność lasu. W oknach i pod oknami było mnóstwo kwiatów, których zapachy łączyły się w powietrzu ż dogasającą wonią żywicy i nadlatującą z lasu świeżością rośnego wieczoru.
W jednym z okien nad kwiatami wśród białych firanek wypukle od ciemnego tła wnętrza odrzynała się głowa starej kobiety z siwymi włosy, z delikatną, uwiędłą twarzą i oczyma spuszczonymi na karty otwartej książki. Na twarzy tej uwiędłej i cierpiącej rozlewała się jednak słodycz dogasającego w zadowoleniu serca.
Na ganek wyszła Krysia i zaraz spotkała się z mężem, który nadchodził szeroką drogą, przerzynającą las w pobliżu domu. Powitali się przyjacielskim uściśnieniem dłoni.
Krysia była wesołą, Jerzy wydawał się zmęczonym, ale pogodnym. Zapytał, czy dzieci są w domu. Odpowiedziała, że z Janką poszły do lasu, aby uzbierać storczyków, tych białych, pachnących, które to przed kilku dniami rozkwitły.
— Janka przepada za kwiatami, więcej jeszcze ode mnie, a dzieci ją naśladują… małe małpeczki!
Zaśmieli się oboje.
— Zdaje się, że Jance dobrze jest u nas…
— Od dawna nie widziałam jej tak wesołą. Co za wspaniały pomysł mieli ci jej koledzy przysyłając ją tu dla wypoczynku i wzmocnienia się na zdrowiu. Codziennie przybywa jej sił, świeżości…
— Cieszy mię to niewypowiedzianie. Wszakże to siostra twoja, Krysiu, i doprawdy bardzo miły jest ten doktorek nasz w różowej sukience.
Znowu zaśmieli się wesoło.
Na ganek weszła niemłoda służąca, wysoka, barczysta, z twarzą szeroką, płaską, dobroduszną, trochę też pomarszczoną i z tak powolnymi, że prawie majestatycznymi ruchami poczęła stół do wieczerzy nakrywać.
— Nie widziałaś, Dębsiu, co robi matusia?
— Siedzi w swoim pokoju przy oknie i książkę czyta. Już mówiłam, że o zachodzie słońca nie trzeba czytać, bo oczy od tego bolą… ale nie, czyta.
— Nieposłuszna! — żartował Jerzy.
Dębsia powoli wyraz po wyrazie wymawiając odcięła się jednak.
— I pan, dzieckiem jeszcze będąc, nieraz mnie słuchał i wychodził na tym dobrze.
Krysia podskoczyła i gęste pnącze pomiędzy słupami ganku nieco rozchylając zapytała:
— Czy matusia przyjdzie do nas na wieczerzę, czy zanieść ją do pokoju?
Zza pnączów doszedł głos słaby i łagodny:
— Do pokoju, moje dziecko; lękam się wilgoci wieczornej.
— Dobrze, zaraz przyniosę.
— Nie, nie — sprzeciwił się głos. — Janka niech przyniesie, tak dawno już jej nie widziałam.
Krysia uśmiechnęła się do męża.
— Nie ma jeszcze dwu godzin, jak Janka odeszła i — już dawno.
— Cóż ? Przywykły do siebie, ciągle są z sobą i przytem — faworytka.
— Słusznie — dodała Krysia i powiedziała Dębsi, że z podaniem wieczerzy trzeba na powrót z lasu Janki i dzieci zaczekać.
Potem usiadła na ławce obok męża i oparła na jego ramieniu swą złotą i różową głowę. Nie mówili już nic. Piękny wieczór nawiewał do oczu ich zadumę, na usta milczenie.
Dokoła domu z bliska, z daleka, ze stron wszystkich stał las, przez zachodzące słońce pozłocony i zaróżowiony. W lesie rozlegał się szczebiot ptaków, pełen tych pieszczotliwych tonów dziecięcych, z jakimi po gniazdach układają się do snu nocnego. Na gospodarskim obejściu domu, zza drzew niewidzialnym, porykiwały krowy, zabeczały owce i umilkły. Kogut po raz ostatni w dniu tym zapiał i umilkł. Kędyś w lesie ktoś przeciągle huknął, ktoś na kogoś przeciągle zawołał i echo tuż za domem huknęło, zawołało.
— To Janka zwołuje dzieci. Już wracają… — szepnęła Krysia.
Wąski rąbek tarczy słonecznej zniknął za lasem i w głębiach lasu błąkać się poczęły rubinowe łuny. Dom z gankiem pełnym kwitnących pnączów i siedzącą na nim w milczeniu parą ludzi wydawał się obrazem sielanki pełnej wdzięku. Zdawać się mogło, że aniołowie niewidzialni rozpinają nad nim błogosławiące skrzydła spokoju i poezji.
Wtem w dalekiej dali leśnej coś jęknęło, umilkło i zajęczało znowu ostro, przeciągle, raz, drugi, trzeci.
Jerzy począł słuchać. Znał dobrze wszystkie głosy lasu, lecz tego nie rozpoznawał. W taki sposób nie odzywają się drzewa ani ptaki, ani zwierzęta.
— Co to? — zapytała Krysia.
Wtedy właśnie to coś nierozpoznawanego poczęło stawać się nieustannym i coraz bliższym, jęczało żałośnie, wydawało dźwięki metaliczne, przewlekłe, to krótkie, zdawało się wyrzekać, płakać, przywoływać.
Coś z dalekiej przestrzeni przybywało, coś drogą leśną coraz prędzej biegło ku sielance zatopionej w ciszy, w drzewach, w kwiatach, w woniach leśnych, w słodkim spokoju.
Jerzy podniósł głowę i rzekł:
— To dzwonek pocztowy!
II
Młodzieńczym ruchem wyskoczył z bryczki pocztowej wysoki, barczysty mężczyzna i w pośpiechu płaszcz podróżny na bryczkę z ramion opuściwszy stanął pod rozkwitłymi nasturcjami wahający się, zmieszany. Jerzy na spotkanie gościa postąpił kilka kroków, jakby oczom własnym nie wierząc stanął, zawołał: Czesław! i rzucił się na szyję przybyłemu, do którego jednocześnie Krysia wyciągała z powitaniem obie ręce.
Przez minut kilka krzyżowały się na ganku zapytania i odpowiedzi krótkie, śpieszne, nic prawie nie mówiące, bo wychodzące z piersi dyszących ciężko od wzruszeń różnorodnych. Dziwnie mieszały się w tych wzruszeniach radość z bolem, z tym zmieszaniem bolesnym, którego doświadczają ludzie niegdyś bardzo sobie bliscy, a od dawna nie wiedzący już wzajem o sobie nic.
Czesław wpatrywał się w brata.
— Zmieniłeś się trochę i… nie zmieniłeś się wcale. Na twarzy zmieniłeś się… trochę… cóż? Czas długi… ale… O Boże! żaden najdłuższy opis nie mógłby tyle powiedzieć, żeś zawsze ten sam, ten sam… jak ten wykrzyk serdeczny, którym mię powitałeś. A jednak… miałbyś prawo… miałbyś prawo…
Jerzy biorąc rękę jego w swoją śpiesznie przerwał:
— Mam prawo kochać cię i cieszyć się… że nakoniec cię zobaczyłem.
Byli w tej chwili sami. Krystyna wbiegła do wnętrza domu.
— Przebaczasz! — rzekł Czesław — wspaniałomyślnie i po chrześcijańsku przebaczasz tyloletnie milczenie moje i wszystkie itd. Przebaczenie, to, mój drogi, ziarnko pieprzu owinięte w słodki listek dobroci… Byłeś i jesteś zawsze dobry… szło ci zawsze o to przede wszystkim, aby być dobrym… Może i miałeś słuszność… Trudno wiedzieć, kto na tym świecie ma słuszność, a kto jej nie ma… Co do mnie wdzięczny ci jestem za to powitanie prawdziwie braterskie i za… to przebaczenie, ale rzecz dziwna, sam temu dziwię się… radości takiej, jakiej spodziewałem się od tej chwili, nie czuję… Nie jechałem, lecz leciałem tu po tę radość… myśląc, że wniebowziętym będę stając na progu twego domu…. Tymczasem teraz czuję, zdaje mi się, że kto wie, może, może nie powinienem był tu przyjeżdżać?…
Czoło i oczy Jerzego okryła ta charakterystyczna u niego chmura, która polegała na zbiegnięciu się brwi nad opadłymi w dół powiekami. Z cicha rzekł:
— W słowach twoich, Czesławie, jest dużo goryczy, ale to przejdzie… miejmy nadzieję, że przejdzie, a tymczasem z przyjaźnią i błogosławieństwem bądź powitany nie tylko przeze mnie, ale i przez tę ziemię, do której powracasz…
— Powracam! — powtórzył Czesław. — Nie, niepowracam. Rzadko kiedy człowiek może powrócić. Ale to prawda, przybyłem w odwiedziny nie tylko do ciebie, lecz i do niej także. To prawda.
Wstał i z brzegu ganku zaczął po otoczeniu domu. się rozglądać.
Męskiej urodzie jego czas nic nie ujął, chociaż odmienił ją nieco. Kiedy odjeżdżał, był szczupłym, wysmukłym młodzieńcem. Teraz kształty jego nie utraciwszy nic ze swej harmonii nabrały dojrzałości i powagi.. Znajdował się w pełnym rozkwicie męskiego wieku i posiadał w pełni właściwą mu siłę, lecz świeżość młodzieńczą utracił. Zachowane bogactwo włosów sprzeczało się z czołem nieco zmiętym i wyrazem oczu niespokojnym pod zmęczonymi powiekami. Wyglądało to na ślady pracy wytężonej i zmartwień tajemnych. W postawie, w twarzy, w ruchach miał wiele pewności siebie, rozumu i siły, lecz pogody i spokoju w nich nie było.
U brzegu lasu dał się słyszeć coraz wyraźniejszy gwar głosów dziecięcych i wkrótce z punktu już bardzo niedalekiego doleciał kobiecy wesoły wykrzyk:
— Kto prędzej do domu dobiegnie? kto prędzej?
Kędyś za drzewami rozpoczął się wyścig snadź zawzięty, bo towarzyszyły mu śmiechy i wesołe krzyki dzieci, aż po kilku minutach ukazała się gromadka z gęstwin leśnych wybiegająca i zdążająca ku domowi. Biegła po gładkim i rośnym podścielisku kawałka lasu, z którego wzbijały się rzadko rozstawione kolumny sosen. Mniemać by można, że pomiędzy kolumnami biegły krzaki paproci i białych storczyków, tak wielkie pęki roślin tych niosło każde z biegnących dzieci, a na czele gromadki, z takimże rozkwieconym pękiem w ręku biegła dorosła kobieta w różowej sukni, która o kilka kroków od ganku zdyszanym głosem zawołała:
— Le reine est morte, vive le roi! Przekwita konwalia, rozkwitł storczyki Oto… żniwo!
Ostatnie słowa wymówiła głosem podciętym, bo spostrzegła stojącego obok Krystyny mężczyznę.
— Janko, czy nie poznajesz?
Poznali się nawzajem i byli tak zdumieni, że na chwilę oniemieli.
— Pan… tu?
Z głębokim ukłonem dotknął ustami jej ręki.
— Góra z górą…
Nie dokończył. Podnosząc głowę spotkał się oczyma ze spojrzeniem dwojga oczu szafirowych, szeroko otwartych, rozbłysłych i pomyślał: Gwiazdy!
— Nie spodziewałem się panią tu znaleźć…
— Ani ja pana zobaczyć…
Słowa były zwyczajne, lecz głosy więzły w gardłach. Janina machinalnym ruchem poprawiała sobie włosy, ale poprawić się nie dawały złotymi pasmami wciąż opadając dokoła policzków, których doskonały owal i przezroczystą białość powlekły blade rumieńce.
Dębsia zwykłym sobie majestatycznym krokiem weszła na ganek i postawiwszy na stole wieczerzę, witała gościa z szerokimi uśmiechami na dobrodusznej twarzy.
Zasiadając do wieczerzy Krysia szepnęła coś siostrze, która natychmiast i śpiesznie weszła do domu.
— Poszła do matki naszej, która po kilku godzinach niewidzenia jej niepokoi się i tęskni.
Więc i matka tu jest! Prawda! Czesław pamięta doskonale tę miłą, dobrą kobietę, którą niegdyś sam wraz z jej córkami nazywał matusią. Lubiła i pieściła dwóch małych, a potem dorastających chłopców, którzy wcześnie stracili matkę. Jednak to gromadne życie rodzinne, które tu znalazł, obudziło w nim uczucie głuchego podrażnienia. Coś się w nim uśmiechnęło ironicznie.
— Więc państwo wszyscy tu ciągle razem… Jerzy wtrącił.
— Gdy mówisz do nas, Czesiu, opuszczaj tytuły.
— Przyzwyczajenie! — odrzucił Czesław. Krysia mówić zaczęła, że nie, nie mieszkają ciągle razem. Matka i siostra jej przebywają stale w Warszawie, a tylko w porze letniej odwiedzają ich co rok na kilka tygodni. W tym roku przyjechały na kilka miesięcy z powodu choroby Janki. Właściwie nie jest to choroba, tylko przepracowanie i wyczerpanie nerwowe, dla którego kilkomiesięczny pobyt na wsi…
— Przepracowanie! — z akcentem zdziwienia powtórzył Czesław. — Pani nazywa tak chyba rauty, wizyty, teatry i tym podobne trudy, wśród których panie…
— Naprzód! — żywo przerwała Krysia — nie jestem dla ciebie, Czesławie, panią, tylko żoną twego brata i przyjaciółką twą od dzieciństwa, Krysią… A potem: rauty, wizyty, teatry… gdzież tam!… Janka od lat czterech jest lekarzem czy lekarką… doktorem czy doktorką? o Boże, sama nie wiem, jak powiedzieć, bo to jeszcze nie ustalone… jedni są za rodzajem męskim, drudzy za żeńskim… Jurku! jak trzeba w takich razach mówić: doktor czy doktorka?
Śmiała się zwykłym sobie śmiechem srebrnym, serdecznym i nie czekając odpowiedzi męża opowiadała dalej, że Janka po otrzymaniu wszystkich potrzebnych dyplomów osiedliła się w Warszawie, nie dlatego, aby sama przepadała za życiem w wielkim mieście, ale dlatego, że matusia do niego przywykła i bez wielkiej przykrości opuścić by go nie mogła… Ma tam matusia biedna swoich przyjaciół starych, swoje wspomnienia… Słaba już jest od pewnego czasu, dolegliwościami różnymi dotknięta i prawdziwe to szczęście, że Janka może w ulubionym jej mieście otoczyć ją wszystkim, do czego przywykła i czego potrzebuje. Praktyka Janki rozwija się pomyślnie, ma ona w zawodzie swym zamiłowanie wielkie i wszystko idzie dobrze, tylko teraz zdrowie jej zachwiało się nieco. Jakaś nerwica sercowa wcale życiu nie zagrażająca, wynikła z pracy wytężonej, z wrażeń denerwujących, których w wielkim mieście na każdym kroku pełno. Ale to przejdzie, to ustąpi najpewniej bez śladu od kilkomiesięcznego pobytu na wsi na powietrzu leśnym, w odpoczynku, wśród tych, którzy ją bardzo kochają…
Umilkła. Czesław powtórzył:
— Bardzo kochają!
— Czy mylę się, czy istotnie w głosie twym drgnęła ironia, gdy powtarzałeś dwa te słowa? — zapytał Jerzy.
— Nie mylisz się. Może dlatego… że nie pamiętam już, jak wyglądają ludzie, którzy się pomiędzy sobą bardzo kochają…
— Przypomnisz to sobie teraz wśród nas! — zawołała Krysia rękę ku szwagrowi wyciągając.
Ale on końcami palców tylko dotknął tej wyciągniętej ku niemu drobnej, ciepłej dłoni i jakby przypomniawszy sobie, że człowiek światowy milczeć w towarzystwie nie powinien, z widocznie sztucznym ożywieniem mówić i opowiadać zaczął.
Sposób mówienia jego był żywy, a chwilami ozdobny i świetny. Wyjątkowym zdolnościom swym czy pomyślnemu zbiegowi okoliczności, czy pewnym może fluktuacjom uczuć swych zawdzięczał, że czystości mowy ojczystej nie utracił i nie przestał posługiwać się nią w ten sposób, w jaki czynią to ludzie z wysoką kulturą umysłową i towarzyską. Czasem tylko jakieś słowo cudzoziemskie lub jakiś zwrot kaleki wplątywały się mu w mowę, ale były to drobne skazy na tle czystym i błyszczącym. Czasem również jakiś ruch, gest, akcent, zalatywał właściwościami tym miejscom nieznanymi.
Mówił o samych tylko rzeczach miłych, pomyślnych, pięknych: o pracach swoich, o powodzeniu swym i stopniowym wznoszeniu się coraz wyżej, o cyfrach znacznych, o rozkoszach artystycznych i komfortach przerozmaitych, napełniających stolicę, do której niedawno został powołany i w której odtąd stale będzie przebywał.
Mówił ze zgięciami głosu tak rozmaitymi, z przerwami tak niespodziewanymi i z tak zmiennym wyrazem ust i oczu, że nie podobna było powiedzieć na pewno, czy panującym w tej chwili uczuciem jego był triumf lub ironia, radość lub zgryzota. Może z biegiem tajemnych myśli każde z uczuć tych zapalało się w nim, to gasło, lecz wszystko razem było prawdziwą odą do wielkości, która skończyła się na tym, że twarz pieśniarza nagle jakoś zastygła, zmartwiała i z czołem zmarszczonym w niespodziewanym zamilknięciu pochyliła się nisko nad filiżanką niedopitej herbaty.
Jerzy i Krysia żadnym zapytaniem i żadną uwagą nie przerywali mowy brata i nie odpowiedzieli na nią żadnym słowem. Przez kilka minut pomiędzy trojgiem ludzi tych trwało milczenie.
Na ganek weszła Janina, a Krysia z większą jeszcze niż zwykle żywością rzuciła się ku niej z zapytaniem o dzieci, które z powodu kochanego gościa sama wieczora tego zaniedbała.
— Czy Jurek beze mnie usnął?
— Wyśmienicie.
— Mogłabym być zazdrosną Jani o tego malca; gdy ona jest tutaj, on kochać mię przestaje…
— To ulubieniec mój — z cicha rzekła Janina i śliczny uśmiech roztworzył na chwilę jej różowe usta.
Usiadła przy stole; twarz jej w zapadłym zmierzchu zaświeciła bladością delikatnego opłatka. Rumieńce, które przed godziną przyniosła z lasu, zgasły bez śladu.
Od dość już dawna nocna pościel świata ze zmierzchu i gwiazd utkana opuściła się na ziemię i gdzieniegdzie tylko w dalekich mrokach lasu haftowały ją dogorywające purpury wieczornych, zorzowych blasków. Cisza, była teraz głębszą jeszcze niż u dziennego schyłku, bo zwierzęta i ptaki usnęły, a w powietrzu nieruchomym nie poruszał się żaden liść na drzewach i nie chwiała się u ziemi żadna łodyga ani trawa. Na uciszoną ziemię niebo patrzało mnóstwem złotych oczu, a las rozlewał po niej rzeźwość bujnej rosy i ziemny zapach swoich zroszonych spodów.
Wśród powszechnego milczenia rzeczy i ludzi na ganku ozwało się westchnienie tłumione, lecz do stłumienia niepodobne, jakby usiłujące zrzucać z piersi, które je wydawały, ciężar wielki lub wielkim haustem wciągać w nie ciszę, wonie, ciepło, piękność, gwiaździstość tej nocy. Zaraz potem prawie do szeptu zniżony głos męski wymówił:
— Jak tu cicho, ciepło, pięknie, gwiaździsto!… Kiedy po upływie chwil kilku Krysia mówić zaczęła, że po zmęczeniu podróżą może by kochany gość chciał udać się na spoczynek, Czesław zawołał:
— O nie, nie! Pozwólcie państwo jeszcze chwilę… jeszcze chwilę… Pod gwiazdami!
O jakich gwiazdach myślał? o tych, co świeciły na niebie czy o tych, co pod bladym czołem Janiny zamyślone i błyszczące, spotkały się w tej chwili z gorącym blaskiem i przepastnym zamyśleniem jego oczu?
Po upływie pewnego czasu, gdy dwaj bracia znaleźli się sam na sam w pokoju dla gościa przeznaczonym, Czesław bardzo blisko przed Jerzym stając rzekł:
— Mam prośbę do ciebie, Jurku!
— Nareszcie nazwałeś mię tak, jak nazywali mię niegdyś rodzice nasi! Dlaczego dotąd nie uczyniłeś tego ani razu? Dlaczego mówisz do nas: państwo, do żony mojej: pani? Jestże to przyzwyczajenie, zobojętnienie, niechęć do zbliżenia się…
— Nie. To nieśmiałość. Nie śmiem…
— Nie śmiesz? Ty — nie śmiesz?
— Nie śmiem. Ale od dawna już imię twoje, z tym brzmieniem, jakie miało w ustach kochanej matki naszej, wróciło mi do serca i pamięci.
— Wróciło! Więc przedtem… Ale, jakąż t,o ma być prośba twoja?
— Abyś pozwolił mi tygodni kilka przepędzić w domu swoim.
— Abym pozwolił! Czesławie!
— Tak. Bo, widzisz, z odległości wydawało mi się to łatwym… lecz odkąd próg ten przestąpiłem… Czy ty mię teraz znasz — Jurku? Czy wiesz, jakim jestem, jakim się stałem, co uczynić mogłem… Widzisz, można wiele błądzić, a jednak przed oszustwem cofać się, mieć wstręt!… Oszukiwać cię nie chcę, oto wszystko. Możesz o mnie wiedzieć to tylko, co ci sam powiem. Chcę, abyś wiedział, że wszystkiego nie powiem. Oto. A gdybyś wiedział, to możebyś nie chciał…
Chwila milczenia; potem głos Jerzego przyciszony, lecz stanowczy.
— Chcę wiedzieć to tylko, o czym ty mi powiedzieć zechcesz.
— Pamiętaj i to także, że gdybym powiedział, możebyś… nie chciał.
— Nie; cokolwiek się stało i cokolwiek nas dzieli, pozostań tu jak najdłużej.
— Dziękuję. Ale pamiętaj! Podstępnie gościnności twej…
— Mów: przywiązania braterskiego…
— Które niegdyś było tak głębokim jak wszystkie twoje uczucia, ale teraz…
— Trwa i pragnie, abyś w tym domu znalazł spoczynek jeśliś zmęczony i pociechę, jeśliś nieszczęśliwy.
— Dziękuję. Jeślim nieszczęśliwy… czy wyglądam na nieszczęśliwego?
— Trochę, chwilami…
— Proszę cię, nie zwracaj na to uwagi i nie zapytuj…
— Nie będę.
Byli ta. krótką rozmową tak zmęczeni, że musieli usiąść i obaj przesunęli dłonie po czołach, które zapłonęły.
Po chwili Jerzy wahającym się głosem zaczął:
— Chciałbym tylko zapytać cię — jeżeli powiedzieć możesz — co było przyczyną twego długoletniego milczenia?
—Każdy fakt ma swoje przyczyny pośrednie i bezpośrednie. Najbezpośredniejszą przyczyną tego, że odzywać się przestałem, było to, że postanowiłem zerwać na zawsze…
— Ze mną?
— Z tobą, z wami, ze wszystkim, co było naszym, a pozostało waszym…
— Czesławie!
— Zerwać i zniknąć. Tak zniknąć, aby imienia mego nikt tu nie wymówił.
— Cóż to było? Gniew? Ambicja granic nie znająca…
— Nie wyszukuj klucza do zagadki…
— Dobrze… przebacz… jednak było coś, co cię ku nam z powrotem zawróciło?
— Ach! zawróciło mię ku wam życie, życie, które obiecuje słońca, a daje pozłacane blaszki, zawróciła mię ku wam tęsknota, która gryzie serce, gasi myśl, rujnuje organizm fizyczny, niszczy duchową równowagę…
— Nostalgia?
— Nostalgia, neurastenia i… wszystko w tym ro~ dzaju. Widzisz, człowiek bywa czasem jak liść rzucony na dwa potoki rozbiegające się w strony przeciwne. Płynie jednym, a drugi wywiera na niego taką siłę przyciągania…
— Że liść płynie na fali powrotnej…
— I przez chwilę na niej odpoczywa. Spostrzegam, że mówimy metaforami. Niechże więc będzie o jedną metaforę więcej. Poczytuj mnie za zwiedzacza górskich lodowców i stromizna, który w noc burzliwą przybył do schroniska…
— I po upływie godzin kilku odejdzie?…
— Z powrotem do zwałów lodowych i rozpadlin skalnych.
— Niechże odejdzie z zapasem sił i pociechy…
Podali i silnie uścisnęli sobie ręce. Oczy Jerzego powlekły się mgłą wilgotną; Czesław nadaremnie hamował drżenie warg.
Na stole spokojnie paliła się lampa i spokojnie za oknami stały wyniosłe drzewa. W ciszy pokoju czasem tylko słychać było, jak wielki motyl nocny uderzał skrzydłami o szklaną pokrywę lampy.
Czesław wpatrywał się w brata zmęczonymi, lecz zawsze niepospolicie pięknymi oczyma.
— A ty? Ty masz swoją śliczną Krysię, postępujesz drogą gładką, prostą, obracasz się w kole zjawisk ukochanych. Jednak, gdybyś mię zapytał tak, jak ja ciebie zapytywałem: Czy wyglądam na nieszczęśliwego? tak samo, jak ty odpowiedziałbym: Trochę, chwilami. Wyglądasz za staro na swój wiek, masz już trochę zmarszczek na czole i siwych włosów u skroni, gdy zamyślasz się, powieki tak jakoś ciężko opadają ci na oczy… Istniałyżby i w twoim życiu ostrza szarpiące i brzemiona tłoczące?
Po chwilowym namyśle Jerzy mówić zaczął. Mówił’ ze spokojem zupełnym, lecz nie zupełnie wolnym od zaprawy smutku.
Mówił, że rodzinne szczęście jego jest niezwykłym i nieskazitelnym. W naturze swej miał zawsze tę właściwość, że gdy raz kogoś lub coś pokochał, to już na zawsze. Serce jego nie odstaje nigdy od tego, do czego raz przylgnęło. Krysię kocha na sposób może inny, lecz jeszcze silniej i głębiej niż wnet po ślubie. Życie z nią sprawdziło wszystkie jego marzenia o uczciwym, rozumnym i pełnym nieustającego uroku związku dwojga ludzi. Jest również szczęśliwym ojcem dzieci zdrowych i roztropnych, których wykształcenie na ludzi przekonaniom jego odpowiadających jaśnieje przed nim jako cel zajmujący i ważny. Taką jest jedna, dobra strona obrazu. A teras odwraca obraz na stronę drugą…
Dla człowieka z umysłem oświeconym i sercem pobudliwym szczęście rodzinne nie może być wszystkim. Posiada on otoczenie, z którego padać nań mogą grube zmroki i zwalać się ciężkie brzemiona; posiada on oprócz uczuć rodzinnych, uczucia idealne, które mogą być nie mniej od tamtych źródłem radości albo źródłem cierpień.. Usiłowanie idei rozpina człowieka na krzyżu zawsze, ilekroć idea sama jest na nim rozpiętą, a wówczas szczęście rodzinne to drogocenny balsam na rany, które jednak boleć nie przestają. Obrzydzenie dla pewnych gatunków zła i współczucie dla pewnego rzędu cierpień, połączone z uczuciem własnej przeciw temu złu i przeciw tym cierpieniom niemocy, to brzemiona walące się na duszę i od których niesienia spracowują się barki.
Spracowują się też barki duszy i ciała od długiej, wytężonej pracy. On lubi swoją pracę i to pole, na którym ją rozwija, więc jest ona obok rodzinnego drugim jego szczęściem. Nie wolnym przecież jest szczęście to od utrudzeń ciężkich, od trosk, od szorstkich zetknięć z ludźmi, od. trudnych samoegzaminów umysłu i sumienia, a wszystko to nuży, wyczerpuje, gasi człowieka, rzeźbi mu w zmarszczki ciało i duszę, nie będąc właściwie nieszczęściem, szczęściu doskonałym być nie pozwala…
Zresztą doskonały człowiek, doskonałe dobro, doskonałe szczęście są to ideały, ku którym życie ziemskie wspina się ciągle, lecz czy kiedykolwiek ściągnąć je z nieba swego na ziemię zdoła? — pytanie. A już od samego przemieniania się wiary młodzieńczej w to pytanie niejeden włos u skroni bieleje…
Wstał Jerzy i prawie wesoło dodał:
— Mówiąc krótko jestem człowiekiem szczęśliwym, ale mającym spracowane barki…
Czesław ściskając na dobranoc rękę brata rzekł jeszcze:
— A największym szczęściem twoim, Jerzy, jest, wiesz co? Oto, że po dziesięciu latach niewidzenia się z bratem możesz mu z łatwością i otwarcie powiedzieć wszystko!
III
Dwie siostry pomimo różnic zachodzących w charakterach, zajęciach i losach posiadały wiele cech wspólnych, a jedną z nich był ten przymiot więcej psychiczny aniżeli fizyczny, któremu Grecy starożytni dawali nazwę gracji. Gracja jest wdziękiem ciała pochodzącym z wdzięku duszy. Zewnętrzne piękno jej pochodzi z wewnętrznej słodyczy i harmonii. Istoty nie posiadające w sobie linii ducha, zakreślonej łagodnie i wytwornie, posiadać jej nie mogą.
Istnieje gracja nie tylko poruszeń ciała, lecz również mowy, uśmiechu, ubrania, najbliższego otoczenia, samej nawet myśli i samego wykonywania prac z pozoru oddalonych od pojęcia wdzięku.
Obie siostry posiadały ten rys ducha i ciała, który natura przeciągnęła po kobietach ich rodu wyraźniej niż uczyniła to dla wielu rodów innych.
Drobna wzrostem Krysia miała główkę greuzowską, złotą i różową, uśmiechnioną, filuterną; w głębokich oczach i na bladym czole wysmukłej Janiny często zjawiała się zaduma kobiety, która wiele uczyła się, rozumiała, pracowała i może cierpiała, lecz obie zarówno posiadały niewyuczoną, nieudawaną, lecz z samej psychiki ich wypływającą sztukę przemieniania izdebek na salony i perkalików na szaty salomonowej świetności, czynienia z kroków swych harmonii i z głosów melodii. Posiadały one sztukę wlewania kropel kojącej słodyczy i strof dźwigającej nad szare poziomy poezji, w życie zawsze twarde, zawsze pełne drobnych w najlepszym razie okrucieństw.
I uśmiechów wesołości także. Obie były do wesołości skłonne i po koniecznych w każdym życiu zasępieniach szybko odzyskiwały pogodę. Można by powiedzieć, że natura włożyła w nie pewien zasób mówienia, śpiewania, śmiania się, który wydawać z siebie musiały. Wydawały go w formie nieco różnej, lecz grube i trwałe chmury smutku czy gniewu, czy nadąsania od żadnej z nich nie opuszczały się na otoczenie nigdy. Chwila zamyślenia lub rozmowy o rzeczach bolących czy ważnych, godziny pracy żwawej i ruchliwej u Krysi, skupionej i cichej u Janiny, a potem znowu dom napełniał się pogodą, swobodą, wdziękiem tryskającym ze słów, z poruszeń, z uśmiechów, z kwiatów, z serc życzliwych wszystkiemu, co rozkwita, i litościwych dla wszystkiego, co więdnie, lubiących piękno i umiejących z byle czego wytworzyć je dokoła siebie.
Wszystko to składało się na atmosferę, która skromne wnętrze domu czyniła czymś swoistym, czymś na wskroś przeniknionym swoistością, nie pojedynczych tylko jednostek, ale całego rodu. Człowiekowi długo od stron tych. oddalonemu atmosfera ta nasuwała tłumy przypomnień z lat dawnych, z lat dziecięcych, z młodzieńczych zaehwyceń i zapałów. Sprzyjała też ona skupianiu się jego myśli i wymowie wszystkich, jakie w nim żyły, głosów uczucia i poezji.
Czesław prędko spostrzegł, że dom ten jest dla niego pełen uroków, lecz że nie znajdzie w nim tego uspokojenia burz i ukojenia ran tajemnych, którego przybywając tu spodziewał się i pragnął. Spracowany umysł jego i spracowane oczy odpoczywały, lecz tętna tajemnicze, które przeszłość w nim obudziła, o których sam jeden tylko wiedział, coraz silniej pracować poczęły. Myślał przedtem, że znalazłszy się tutaj napije się wody leczącej i przestanie cierpieć, a teraz zdawać mu się zaczęło, że, nadzieja ta była zwodniczą i że bywają takie bole, których człowiek ani tu, ani gdzieindziej, ani nigdzie, ani nawet na krótkie tygodnie wyrzucić z siebie nie może.
Nikt w Polance nie wstawał ze snu późno, ale Czesław czynił to najwcześniej ze wszystkich. Nie mógł tu sypiać długo. W wielkich miastach nie przerywały mu snu grzmotliwe turkoty uliczne, do których był przywykł; tu budziły go ze snu szepty nadziei bardzo drobnych, lecz. nie zaznanych od dawna. Zobaczyć wschód słońca, posłyszeć szczebiot budzącego się ptactwa, odetchnąć woniami lasu mocnymi o rannej rosie, napoić oczy wolną przestrzennością pola, które za lasem leżało w porannej zadumie kłosów i grusz dzikich, były to nadzieje bardzo drobne, które jednak posiadały moc budzenia go ze snu bardzo wcześnie.
Wszyscy w domu spali jeszcze i jedna tylko Dębsia czyniąc porządki domowe zaczynała czasem majestatycznym krokiem obnosić po domu swoją szeroką twarz okoloną garnirowaniem białego czepka, gdy on z książką w ręku lub bez książki wchodził w napełniające las sine bladości świtania lub w białości nocnych oparów i — przez długie godziny nie powracał.
Troskliwie raz przez brata zapytany, dlaczego wstaje tak wcześnie i w jakie strony przechadzki swe skierowuje, bo są tu i takie, w których z powodu zwierząt chodzić bez broni niezupełnie jest bezpiecznie, w sposób żartobliwy odpowiedział:
— Co do tego wczesnego wstawania i długich przechadzek — to jestem w roli kochanka, który rozpoznaje wdzięki swej opuszczonej od dawna kochanki, a co do zwierząt — to i owszem, niechby mię tu wilki zjadły! Człowieka przecież zawsze coś jeść i zjeść musi.
Mówił to w sposób tak żartobliwy, że Krysia zaśmiała się, ale Jerzy długo z twarzy brata wzroku nie zdejmował. W żarcie dosłyszał gorycz gryzącą, a co do tej kochanki, której wdziękom Czesław przypatrywał się po długim rozłączeniu, czy była to tylko natura, sama jedna natura, albo może… I zaraz przebiegła mu przez głowę myśl: a gdyby? Jakież by to było szczęście… szczęście może dla niej, najpewniej dla niego, bo tak bardzo od czegoś pociemniał…
Ale zdawało się, że trafności przypuszczenia tego nic nie potwierdza. Od przyjazdu Czesława kilka dni już upłynęło, a stosunek jego do Janiny ani na jedną, chwilę nie przekroczył granic zwykłej uprzejmości towarzyskiej. Oboje nie unikali i nie szukali się nawzajem. Wyglądali na ludzi obcych sobie i mało znajomych, którzy przy spotkaniu nie bez przyjemności zamieniają ze sobą zdania ze wspólnej im strefy wysokiego myślenia pochodzące. Nic więcej. Nic więcej Jerzy i Krystyna we wzajemnym ich do siebie stosunku nie spostrzegali, lecz rzeczą jest wiadomą, że na każdym miejscu i w każdym momencie ludzie płyną na fali rzeczy niewiadomych, nie tylko tych, które napełniając świat nadzmysłowy są dla nich niepojęte, ale i tych także, które tają się w duszach podobnych im ludzi.
Nikt nie zauważył, że pomimo pięknej ciągle pogody Czesław dwa już poranki spędził nie na przechadzkach za domem, ale w niewielkim pokoju bawialnym, przez którego okna ciekawie zaglądały niezliczone białe oczy rozkwitłych jaśminów. Czytał gazetę, przerzucał książkę, pomimowolne spojrzenia rzucał niekiedy na drzwi zamknięte, czegoś oczekiwał. Oczekiwał otworzenia się drzwi i ukazania się w nich Janiny. Wiedział, że o pewnej godzinie rannej ukazywała się ona w tych drzwiach, przebiegłszy pokój wychodziła z domu i kędyś na długo znikała. Przychodził tu w tej porze już po raz drugi nie bez uprzedniego wahania się i z czołem zachmurzonym. Znać było, że wolałby tu nie iść, że wolałby iść gdzie indziej, jednak przychodził. Znać w nim było człowieka mającego w sobie dwa głosy i ulegającego jednemu z nich z zewnętrznym na samego siebie gniewem.
Siedział przy otwartym oknie z książką w ręku; gałęź kwitnącego jaśminu dosięgała jego bujnych, brązowych włosów. Na zielonym i złotym tle okna wypukle odrzynały się kształty jego rosłe, zgrabne i silne. Trudno byłoby przypuścić, że człowiek tak silny nie ma dość siły do rządzenia samym sobą. On sam może dziwił się temu i coraz chmurniej ściągał brwi nad spuszczonymi powiekami. Czasem spod powiek strzelały ku drzwiom zamkniętym spojrzenia szybkie, cierpiące i gniewne.
Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Janina, cała różowa. Miała na sobie codzienną suknię z bladoróżowego perkalu, a po raz już drugi o tej samej porze ujrzawszy tu Czesława od białych muślinów otaczających szyję po brzegi jasnych włosów oblała się bladoróżowym rumieńcem. Lecz łuna ta zgasła prędko. Z uprzejmym uśmiechem postąpiła ku gościowi rękę mu na dzień dobry podając. Powitali się jak zwykle: uprzejmie, lecz obojętnie, po czym zamieniali przez chwilę pospolite zdania o wczesnym wstawaniu ze snu, o cudnej pogodzie, o nagle przez dni kilka i z bogactwem niesłychanym rozkwitłych jaśminach. Janina uczyniła ruch do odejścia, ale on nagle i prędko bez prośby w głosie, owszem, prawie szorstko rzekł:
— Niech pani na chwilę zostanie. Chciałem panią zapytać…
Zawahał się, bo właściwie o nie jej zapytywać nie zamierzał, a ona zdziwiona nieco brzmieniem jego głosu i nagłym przerwaniem mowy, bez chwili wahania odpowiedziała :
— Nie mogę teraz, muszę iść… Spojrzała na zegarek.
— Już późno! Zaspałam dziś trochę… Uprzejmie skinęła głową i szła ku drzwiom. Czesław ani kroku za nią nie czyniąc zapytał:
— Dokąd zawsze tak wcześnie i tak spiesznie?
Od drzwi już odwróciła głowę i z wesołym uśmiechem odpowiedziała:
— Obowiązek! Zniknęła.
Czesławowi utkwił w oczach wdzięczny ruch, z jakim od progu zwróciła ku niemu twarz filuternym uśmiechem rozpromienioną. Wyraz tak surowy, jak obowiązek, z takim uśmiechem połączony… Takie połączenie może wyjmować kolce z twardej obroży życia. On tę obrożę zna; tylko, że niczyje ręce kolców z niej nie wyjmują. .O! gdzież tam! To trzeba umieć, a może raczej z tą umiejętnością trzeba się urodzić. Najpowszechniej ludzie zaciskają dokoła szyi innych ludzi obroże życia, i kolce obroży obracają w żywym ich ciele…
W kilka godzin potem Jerzy, który miał ranki po brzegi napełnione pracą zawodową, znalazł brata siedzącego przy otwartym oknie, za którym kwitły jaśminy. Był pogrążony w czytaniu książki, ale pomimo zajęcia się jej treścią czuł snadź w sobie pracę wewnętrznych molów, bo czoło miał zmarszczone i usta gorzkie. Była to w tej chwili twarz zmartwiona głęboko i gorzko.
Jerzy zbliżył się do zaczytanego i rękę położył mu na ramieniu.
— Skąd przybyło zmartwienie? Z książki, ze świata czy z ciebie samego?
Czesław podniósł na brata oczy chmurne i z żywością prawie gwałtowną mówić zaczął:
— Ze mnie samego. Po raz nie wiem już który w życiu zawiodłem się na samym sobie i jestem na samego siebie rozgniewany. Najgorszym jest gniew na samego siebie, najgorszym jest przekonanie się po raz jeden więcej, po raz nie wiedzieć już który o marności własnej, właściwie o marności swojej woli. Ach, ta wola człowieka, te jego postanowienia! Trzciną, słomą są one… Wiesz, Jerzy? Mam w duszy pogardę dla natury ludzkiej i kiedy się nad nią zastanawiam, kiedy się nad samym sobą zastanawiam, przestaję do ostatka lękać się twoich zwierząt leśnych, które mię pożreć mogą…
Śmiał się przy słowach ostatnich, ale śmiech jego miał brzmienie nieszczere i przykre.
Jerzy ojcowskim ruchem objął mu głowę obu dłońmi i rzekł łagodnie:
— Uspokój się, Czesiu! Patrz, jak ten świat jest piękny i odpoczywaj w widoku jego piękności. Wszak nie rozpaczasz nad tym, że piękność ta miewa na sobie skazy. I człowiek również ze skazami na duszy i życiu może być, może stać się pięknym.
Czesław obu dłońmi przytrzymał na swych skroniach dłonie brata.
— Dobry jesteś! Dobrzy jesteście wszyscy! Dobrze mi z wami… tutaj… przed pięknym obliczem tej ziemi… Gdyby tylko można było zgasić… gdyby można było choć na te krótkie tygodnie zgasić pamięć…
Wstał, zaśmiał się znowu.
— Słuchaj, Jurku! nie ma tu gdzie w tym raju twoim Lety? Czy nie płyną tu gdzie w pobliżu wody zapomnienia?
Nagle zmienił przedmiot rozmowy.
— Proszę cię, Jurku, wytłumacz mi zjawisko, które już po raz drugi dziś zauważyłem i którego znaczenia nie rozumiem…
Od kilku dni godziny ranne w tym pokoju przepędzając słyszę codziennie turkot wielu przyjeżdżających i kędyś w pobliżu zatrzymujących się wozów czy bryczek, które czarodziejską jakby moc wywierają na pannę Janinę, bo wtedy właśnie, gdy się one rozlegają, wychodzi ona ze swego pokoju, kędyś śpieszy, na długo znika. Turkot wozów, rzecz prosta, i znikanie z domu na kilka godzin panny Janiny, również rzecz prosta, ale zaciekawia go połączenie tych dwóch zjawisk — i jeżeli wiedzieć można…
— Ależ można, można! Połączenie dwóch rzeczy prostych jest rzeczą również prostą. Na wozach i bryczkach przyjeżdżają z okolicznych wiosek, dworów, dworków chore kobiety i dzieci, a Janka idzie opatrywać je i leczyć. Przecież jest doktorką…
— Prawda! Zapomniałem… Tak niczym nie przypomina…
— Po co ma przypominać i czym ma przypominać? Czy chciałbyś, aby nosiła ciągle lancet w ręku i biret na głowie…
— W najmniejszym stopniu nie chcę! Ta jej właśnie prostota, naturalność…
— Różowa sukienka…
— I różowa sukienka z czymś takim ładnym, białym u szyi…
Śmieli się obaj i śmiech Czesława był tym razem szczery, wesoły.
— Chciałbym natomiast zobaczyć, gdzie i jak…
— Gdzie, nic łatwiejszego, ale jak, prawie nie podobna. Janka do pracowni swej nie pozwala z absolutnością niezłomną wchodzić nikomu oprócz Krysi, którą na czas nieobecności swej uczy różnych sposobów ratowania bliźnich w wypadkach elementarnych albo nagłych. Dla innych bywa zazwyczaj nieubłaganą.
— Pójdźmy tam jednak, spróbujmy. Może w drodze łaski…
Kilka minut wystarczyło im do znalezienia się na gospodarskim obejściu domowym pełnym drzew u wejścia do oficyny niedużej, przed którą stało kilka wozów i bryczek, gdy kilka innych już przez podwórze ku drodze leśnej odjeżdżało.
Weszli do sionki, w tej chwili przeludnionej, bo kobiety wiejskie z dziećmi na ręku i bez dzieci tłumnie i gadatliwie cisnęły się ku wyjściu. Rzeczy dość przykre: zmrok izdebki z jednym oknem przez drzewa ocienionym, ścisk ciał, gwar głosów grubych, powietrze duszne.
— To poczekalnia — objaśniał Jerzy .— a za tymi zamkniętymi drzwiami pokój do przyjmowania. Nikogo już tam nie ma. Zapukajmy. A może… nie upokarzając się prośbą uczyńmy z dumą odwrót…
Czesław z żywością odrzucił propozycję odwrotu, Jerzy pragnął dogodzić chęci brata, tym więcej, że przed chwilą widział go czymś zmartwionym i rozdrażnionym. Zapukał do drzwi zamkniętych.
— Czy można wejść?
Z wnętrza pokoju odezwał się głos Janiny.
— Nie można, przepraszam, wyjdę stąd zaraz sama… Jerzy wesoło do brata szepnął:
— Trzeba użyć fortelu…
I przybliżywszy usta do drzwi, rzekł głośno:
— Z poselstwem od matusi…
— Od matusi…
Drzwi otworzyły się natychmiast i w progu stanęła Janina.
Miała na sobie duży, biały fartuch, który ją od stóp do szyi okrywał. Nad tą białością głowa jej unosiła się w złocie włosów nieco rozwianych i prześwieconych przez słońce.
— Czego matusia… co… może niezdrowa?
W błyszczącym szafirze oczu migotał niepokój.
— Przebacz! skłamałem! fortel wojenny! — wołał Jerzy. Chcemy… oto… ja i Czesław… popatrzeć na pole twojej pracy…
Z oczu jej niepokój znikł, a zapłonął w nich natomiast ognik gniewu.
— Jeżeli tak — powoli i bez uśmiechu rzekła — to radzę panom iść do Suchej i popatrzeć tam na pole pracy doktora Barszczyńskiego. Osobliwość zupełnie taka sama, a w zysku mała przechadzka…
— Mała! Dobrą jesteś! Do Suchej trzy mile…
Z wyrzutem patrzała na Jerzego i więcej już z rozżaleniem niż z rozgniewaniem rzekła:
— Ty wiesz, Jurku, jak mi przykro stawać przed światem w roli… w roli Feniksa!
— Tu nie ma świata, Janko, tylko my dwaj: ja i…
— Nasz gość! — z uprzejmym uśmiechem podchwyciła i ładnym gestem wskazała wnętrze pokoju.
— Proszę!
Pokój, a raczej izba dość obszerna, za oknami zielone firanki drzew, pod ścianami kilka sprzętów z niewiadomym dla profanów przeznaczeniem, stolik z przyrządami toaletowymi, jakaś szafa, jakaś skrzynka, trochę rozrzuconych tu i ówdzie narzędzi lekarskich. Nic osobliwego.
Janina zaśmiała się.
— Takich osobliwości jak ten pokój jest na świecie może… milion!
— Czy gabinety doktorskie nie posiadają statystyki ścisłej, że pani mówi: może?
— Świat jest pełen niepewności i ta statystyka do nich należy.
Jerzy zawołał:
— Nie będę mówił komplimentów! Jedyną osobliwością tego pokoju są napełniające go zapachy — wcale nieosobliwe. Karbol, jodoform… czy ja wiem co, ale nie rozumiem, jak ty tu, Janko, długie godziny spędzać możesz !…
Obojętnie wzruszyła ramionami.
— Przyzwyczajenie! Czyś ty, Jurku, nie przywykł spędzać długie godziny nad rachunkowymi księgami, które mnie przerażają?
— To prawda. Każdego ż nas życie przyzwyczaja do jakichś…
— Gryzących substancji! — wtrącił Czesław.
— Nie tylko — zaprzeczył Jerzy; — mnie przyzwyczaiło jeszcze do zapachów leśnych i dlatego proponuję, abyśmy we troje zaraz poszli do lasu na przechadzkę. Zgadzasz się na to, Janko?
— Z największą chęcią. Proszę tylko o kilka minut czasu i o zaczekanie na mnie «pod umówionym jaworem».
— «Ach! ktoś tam klaszcze za borem!» — najniespodziewaniej zanucił Czesław.
Jaśniał teraz od radości. Nie wiadomo, skąd ona na niego spłynęła, ale rozpromienił się w niej cały i odmłodniał.
— Pan pamięta stare pieśni nasze?
— Od zapytania tego przygasł nagle. Zawahał się z odpowiedzią, a potem rzekł:
— Zapytanie o dobrą pamięć, to zapytanie o szczęście albo nieszczęście człowieka…
— Ponieważ?
— Ponieważ dobra pamięć to dla człowieka najczęściej nieszczęście.
Oczekując na Janinę stanęli nie pod jaworem, lecz pod grupą brzóz rosnących u wrót podwórza wprost i szeroko na las otwartych.
Jerzy chciałby Krysię na tę przechadzkę namówić, ale dziś do niej przystępu nie ma. Coś tam z Dębsią pieką czy smażą. On zaś ma tylko jedną godzinę wolnego czasu i użyje jej na pokazanie bratu dość bliskiej i niezwykle pięknej łąki leśnej. Byleby toaleta Janiny długo nie trwała! Ona tak zawsze: po godzinach zajęć starannie naprawia zrządzone przez nie ruiny. Tak samo Krysia: po Krysi również nikt by poznać nie mógł, że tylko co piekła albo smażyła, albo borykała się z dziećmi, które tę wspólność mają z narodami dzikimi, że strasznie nie lubią mydła. Obie tę elegancję czy ten dobry smak mają już we krwi.
Przestał mówić, bo Janina nadchodziła. Nie miała już na sobie wielkiego fartucha tylko tę różową codzienną suknię z białym puchem muślinu u szyi. W ręku niosła słomiany kapelusz. Śpieszyła tak, że aż była zdyszana, i tak samo jak od Czesława biła od niej radość.
— Jeszcześmy ani razu wspólnie z panią nie byli w lesie.
Odpowiedziała ze śmiechem:
—Zdarza się, że zdarzają się rzeczy, które nigdy przedtem się nie zdarzyły.
A on z powagą zabawniejszą od śmiechu odpowiedział:
— Stylistyka nadzwyczajna, lecz prawda zaprzeczeniu nie ulegająca.
Ale ona była już daleko. Spostrzegła o kilkanaście kroków rosnące kwiaty, szybko ku nim poszła i zaraz kilka ich niosąc w ręku powracała.
— Anemony, z rodziny pierwiosnków, późno w tym roku zakwitły. Podobne do narcyzów, nieprawdaż? Proszę! Niech panowie tymi białymi gwiazdami osoby swoje przyozdobią; i ja uczynię to samo.
Podała towarzyszom po jednej gwieździe białej, a kilka ich wpięła w swoje włosy.
— Dokąd idziemy, Jurku?
— Do Królestwa Szczęścia — odpowiedział Jerzy.
— Więc są tu wśród wielu rzeczy bajecznych i królestwa bajeczne? — uśmiechnął się Czesław.
— Takie imię miejscu temu nadała niegdyś Janka… Janina stanęła nagle w rumieńcu, lecz ochłonęła prędko.
— Jeżeli widok piękności i bogactwa natury jest szczęściem, to łąka ta jest jego królestwem.
Szli zrazu lasem rzadkim po śliskim igliwiu opadłym z wysokich sosen, ale wkrótce przestrzenie zagęszczać się zaczęły nadbiegającymi ku sosnom drzewami gatunków rozmaitych. Grunt stawał się niższym, żyźniejszym, wydawał z siebie coraz większe bogactwo roślinności, wiał zapachem ziemi przepojonej wilgocią i powleczonej gdzieniegdzie białawością grzybowych pleśni. Upalnie też stało się tu, trochę duszno i niezmiernie cicho, bo powiewy wiatru ciasnoty, a ptaki duszności nie lubią.
Tylko Jerzy mówił ciągle. Gdy znalazł się wśród lasu, wzięło go wnet pod władzę swoją ukochanie serdeczne i wyprostowywały się młodzieńczą rześkość odzyskując spracowane jego barki. Z rozkoszą, uczenie, wymownie opowiadał o różnych gatunkach drzew, o ich wzajemnych walkach i rozmaitych losach, o anatomicznym ich układzie, o sposobach rozpoznawania, ile dziesiątków albo niekiedy setek łat trwało już ich szumiące, gałęziste, przez wiatry i rosy pieszczone, przez burze wstrząsane, przez cisze nocy gwieździstych