Spod Pren, gdzie zaszła lekka potyczka, ot, pierwsze grzmienie przed burzą, ściągnął Suzin nasz oddział i w bok od traktu ruszył, skąd czerniały bory. Szedł spieszno.
Traktem waliła gwardia, coś osiem tysięcy żołnierza, prosto na Staciszki. Że idzie walna bitwa, czuliśmy to wszyscy.
Jakoż po forsownym marszu oparł się Suzin o bory i czekał. Nie była nas moc. Ale duch tak zwarty jedną srogą woła, że po ściśniętych nią, stwardniałych sercach, kulę by przetoczył.
Tworzył oddział nasz czwartą, może piątą nawet część ogólnej siły powstańczej w Augustowskiem, której sile przywodził naczelnej Romatowicz. Ten, ruszywszy lud od Sejn, Mariampola, Kalwarii do Augustowa, pod imieniem Wawra w partyzantkę się rzucił, o dobór oficerów nad wszystko troskliwy.
— Sokołów mi trzeba! — mówił. — Sokoły lud porwą i w szponach poniosą!
Ale mu się nie wszyscy udali.
My pod Suzinem szpon ten czuli tęgo. Nie bólem, ale gorącością i pędem go czuli.
Palił, rwał w górę przed siebie, a często nad siebie. W bój, to w bój; w śmierć, to w śmierć, aby górnie, bohatersko, pięknie. Sam Suzin też stworzony był jakby na to, żeby go ludzie kochali i szli w ogień za nim.
Smukły, dorodny szatyn, twarz biała w kolorach, broda pełna, włos bujny, oko żywe, pogodne, daleko widzące. Wódz w każdym calu i ukochanie żołnierzy, dbały o najlichszego ciurę jak brat i jak ojciec.
— Na śmierć was mam, ale nie na zmarnowanie! — powiadał.
Na całym też obszarze ziemi polsko-litewskiej nie było chyba tak dzielnej partii, jak nasza. Szczególnie my, strzelcy. Po równo w szare kurty powstańcze odziani, przepasani czarnymi pasy, mieliśmy sztucery belgijskie bijące tak, że ledwoś cel upatrzył, a cyngla ruszył — trup.
Podobno szlachta, której tam w owych stronach jak maku, nie wierzyła zrazu tej broni. Sztucer sztucerem, a każdy z ichmościów wolał kozią nogę, z której przywykł na podorach do zajęcy pukać, i tej dufał nade wszystko inne.
Dopiero kiedy młody Suda i Konewicz Jakub, zadawszy sobie niehonor rodowy, przed Prenami jeszcze do pojedynku, choć tego mocny zakaz był, przyszli, odmieniło się owo dufanie. Ci bowiem adwersarze, nie chcąc się na śmierć uszkodzić, że to wtedy każdy żywot ojczyźnie patrzał, własnych poniechawszy fuzyjek, a sztucerów się jako nie tak zabójczej, ich mniemaniu, broni chwyciwszy, obaj, idąc ku sobie, na komendę strzelający, legli.
Za czym buchnęło po szlachcie tak wysokie i pewne o broni tej rozumienie, iż sztucery jak sakrament z nabożeństwem brała, stojąc pod nim jak mur i jak twierdza.
Takeśmy też stanęli pod onych borów ścianą, miawszy za sobą kosynierów od Augustowa. Chłopy to były niegwałtem wielkie, zawiędłe, śmiałe, suchożyłe, a tak zwarte z sobą, jak żywiczna miazga.
Nie nosił lud ten nasz kurt powstańczych, ale jak w lnach biało odzian z chat w postołach wyszedł, tak się we lnach został, który z płachetką przez plecy, który z misternie plecioną kobiałką, milczący, zadumany, z brzeszczotem, na sztorc przed sobą, bielał skroś sosen borowych jak brzeźniak w wiośnianej korze. Ci patrzyli w Suzina jak w Boga. Suzin czekał. Sam bitwy przyjąć by nie mógł, ale z posiłkowymi oddziałami, których zadaniem było zajść nieprzyjacielowi tyły i sprawić dywersję — mógł.
Pozycja przy tym była dobra, a rozłożenie sił naszych jak najprzyjaźniejsze. Ten twardy trzon boru, na którym my stali, zniżał się ku południo-zachodowi w przepaść bagnistą, w trzęsawiska, oparem błot grząskich nakryte, które ubezpieczały nam tyły. Po drugiej stronie traktu oddział Kijańskiego nad jeziorem Driste stał, tak schowany głęboko w mokradłach, że wyskoczyć z nich mógł jak z zasadzki i wpierw uderzyć, nim by był dostrzeżeń. Powyżej Kijańskiego stał Lander jakoby w fortecy, obwarowany błotami nie do przebycia, że tylko przed siebie mógłby wpaść na kark nieprzyjacielowi, sekundując nam w bitwie; co też tak z nim, jak i Kijańskim umówione było. Dopiero nad obiema placówkamitymi, nad całym tym parującym we mgłach, pojeziornym światłem, zasiadł się pozalesionym rozwidłu Wronogór sam Wawer z główną swoją siłą.
Otóż tę to główną siłę, a i samego Wawra mniemał nieprzyjaciel, idąc na Suzina, przed sobą mieć i z nimi czynić. Inaczej nie byłby parł na nasz oddział aż w takiej potędze.
— Ha, tak będziemy udawać tysiące! — rzekł do mnie Suzin odstępując od zatkniętej na granicznym kopcu lunety, przez którą wżerał się gorejącym okiem w rudy tuman niosącej się traktem kurzawy, skroś której gęsto błyskały sztyki pod zachodnie słońce.
I nagle zwróciwszy się do mnie dodał serdecznie:
— Zastąp mnie, druhu, przy lunecie i rachuj przerwy w kurzawie. Tak się ich najłatwiej doliczysz. Rotami walą…
— Ja zaraz tu… Tylko list. Od rana list noszę z opatrunkami dostany. Czasu nie było czytać. Bądźłaskaw… Ja zaraz…
Zaledwie jednak naliczyłem trzy przerwy, był już przy mnie. Pobladł, ręce mu trochę latały.
— Dziękuję! — rzekł, a głos mu sięłamał.
I po chwili:
— Matka pisze… Brat pisze…
— Zdrowi?
Nie odpowiedział, tylko pilno przez lunetę patrzeć zaczął.
— Walą… — mówił półgłosem — okrutną kupą walą… Co tu ludzkiego życia…
Boże! Boże!
Naraz odwrócił głowę.
— Brat, wiesz, w domu dotąd. Pisze: „Gdyby to wiedzieć!”
Roześmiał się krótkim, przykrym śmiechem.
— Ha! Ha! „Gdyby to wiedzieć…” Ostrożny, co? A młodszy ode mnie… Rozumny…
Co? A ja ci powiadam, Janie, gdybym wiedział, wyjdę cało ze sprawy, tobym sobie z góry w łeb palnął. Wiesz… Apostolczyk… nie noszę broni… Ale bym się ten jeden raz sprzeniewierzył.
Pomilczał mało:
— Bo sprawa… Sprawa, widzisz, bracie, musi być w takich warunkach przegrana.
Ale musi być bohatersko przegrana, żeby się do tej przegranej paliły serca ludzkie jak do największego zwycięstwa. Wiem jednak, że nie wyjdę cało. Matka też wie. Żegna mnie. Na śmierć mnie żegna, matczysko…
Odrzucił włosy z jasnego czoła żywym, pięknym ruchem i spojrzał przenikliwie, górnie, daleko.
— Hej, kulo, kulko sądzona — zawołał. — Bij jak w jasnąświecę.
W tej chwili przybiegł Birsztein, adiutant Suzina.
— Pułkowniku! — rzekł. — Mamy ze Staciszek języka. Sztab zajął karczmę na trakcie. Jenerały, starszyzna, licho wie, co… Zawalili podwodami pół wsi.
— Więc to tu — przemówił Suzin jakby sam do siebie przyćmionym głosem i z nagłą zadumą.
Otrząsnął się wszakże zaraz, głowę podniósł i z wielkążywością jął Birszteinowi polecenia dawać.
— Co tchu na leśniczówkę! Stary Bułhak przebierze się błotami do samych Bobrownik, a młody na Dobkiszki niech rusza. Ludzie pewni jak śmierć. Niech Lander i Kijański czynią, jak wiedzą. Jutro bitwa. Niech śpieszą. Lander do Wawra niech zaufanego pchnie. W dwa ognie musimy ich wziąć. Prędko, prędko, prędko!…
I odprawiwszy adiutanta do lunety się rzucił. Jakoż istotnie dał się widzieć teraz ruch niezwykły. Ciężka kurzawa na trakcie to zbijała się w grube kłęby, to znów dzieliła. Pomiędzy nią a punktem oznaczającym karczmę unosiły się i przepadały małe chmurki pyłów za latającymi konno oficerami od sztabu do wojska.
Nagle wielki słup pyłów, które wieczorna rosa już była nieco przybiła do ziemi, dźwignął się znów potężnie, skłębił, naprężył, wydłużył, rozerwał i lewym skrzydłem wstecz ku borom powiał.
— Otoczyć nas chcą — szepnął Suzin wzruszonym głosem. — Borami obejść…
Zmełł jakąś klątwę w zębach i skoczywszy z kopca biegł ku kosynierom. A już zapadła krótka noc czerwcowa. Ozwały się błota rozgłośnym rechotem żabim, buchnęły oczerety różnojęzyczną wrzawą nawodnego ptactwa, które ruszone obozowymgwarem, polatywało niespokojnie, krzykiem, świstem, buczeniem oznajmiając trwogę.
Zapadły wreszcie wrzaskliwe stadka po wyżarach, po oparzeliskach, acz i stamtąd szyły powietrze przenikliwe głosy bąków, nurów, kruków.
A bór milczał. Niemo stał w głębokościach swoich pod bezgwiezdnym niebem, potłumion nocną ciszą. Powietrze było jakieś gęste, lepkie. Ciepłym tchembagien, to znów dreszczem rwane, jakby w nie dmuchała febra. Zaniosły się od czasu do czasu wielkodrzewy górnym, krótkim szmerem od wierzchołka do wierzchołka lecącym, ale wnet szum się urywał, spadał i grzęznął w bezruchu. Na gołoborzu rozpalono ognie, iż wielkie, zjadliwe komary chmurami leciały na nas, ale nie gotowano posiłku. Ludzie, zmordowani skwarem i pośpiesznym całodziennymmarszem, upadli w sen kamienny. Inni czyścili broń, inni, pogrążeni w sobie, milczeli rozciągnięci u ognia. Gęsto rozstawiona pikieta obwoływała się czujnie.
Ciężko było na duszy, ciężko i piersiom dyszeć. Ot, jakby te pyły nad gościńcem wzbite zasypały nam gardła i piersi. Takiego przygnębienia u żołnierza nie widziałem jeszcze przed żadną batalią.
Aż buchnął gniew z tej ciszy drętwej, z tego dławiącego oczekiwania buchnęła żądza odwetu i ta nienawiść do nieprzyjaciela, która żołnierza straszliwym wwalce czyni. Zrywali się ludzie od ognia z klątwą, z zaciśniętymi pięściami i w paroksyzmie wściekłości w bór biegli, nie mogąc pohamować gorączki, która ichpaliła.
Porucznik Jaczynowski na własne ryzyko chciał formować wycieczkę nocną na Staciszki. Ochotników nie brakło. Z największym trudem ledwośmy go z Birszteinemod tej imprezy odwiedli.
Suzina nie było przy nas na tę porę.
Na drugim końcu boru, od strony błot, u ogniska z kosynierami siedział, którychszczególnie umiłował sobie.
Nie mówił do nich inaczej, jak „dzieci”. Imiona ich znał, po litewsku do nichgadał, wiedział, który z jakiej wioski i z jakiej sadyby.
— Hej — wołał — Wejmery! Szałtupie! Panżyszki! Widgały! Kremszczany! Kulwiecie moje!…
A ów naród śmiał się do niego jasnymi oczyma jakoby do słońca. Kochali go nad wszelkie powiedzenie.
I teraz gwarno tam u nich było i rozgłośnie przy stosie płonących bierwion smolnych.
Stary Jurkszta śpiewał jakąś pieśń odwieczną, która topiła w rzewności te twarde osierdzia, a ciemny płomień buchał w surowych, nieruchomych twarzach.
Rumieniało niebo na wschodzie, kiedy się Suzin od ogniska podniósł.
— No, dzieci! — rzekł — naśpiewaliśmy się dziadom i pradziadom w cześć, pogrzali serca u tego świętego ognia, przytulili się do tej matki-ziemi, a teraz będziemy się bili za nią. Za jej wolność. Za jej życie. Za jej miłowanie. Amen.
— A-men! — odgrzmiały setne głosy. Grzmot ich huknął po boru jak burza.
— Obejść nas błotami chcą, obkroczyć — mówił Suzin. — Ale się nie damy.
Plunęli w garście, z miejsca po kosiska ruszywszy.
— Pomrzemy za ciebie… — rzekł drżącym głosem stary Jurkszta chyląc się do kolan Suzina. Ale on otwarł ramiona i uściskał dziada.
A kiedy kosynierzy, zdjąwszy czapy uszate, na uścisk ten z nabożeństwem patrzyli:
— Surma! — krzyknął — zaduwaj!
— Za-du-waj! — gruchnęły echem przeciągłe, roznośnie głosy podając sobie rozkaz wodza coraz dalej, dalej, aż do pierwszej czaty.
I nagle z głębokich gdzieś błotnych zapaści, z kęp, na których sity wyprostowane nieruchomo stały, ozwało się przejmujące nawoływanie prostej litewskiej surmy, wypełniając bór pobudką starowieczną, razem twardą i rzewliwą, razem żałosną i srogą. Zaraz też Suzin zaczął pod tą pobudką szyk sprawiać.
Stanęły kosyniery sekcjami, dając czoło kępom zarosłym szuwarem, po których słał się najsuchszy na wejrzenie przystęp ku borowi, zasłonieni kosami tak, że wschodzące słońce zawrzało tysiącem świetnych błyskawic w nastawionych sztorcembrzeszczotach. — Wara! — krzyknął im Suzin odzew.
— Wa-ra! — odgrzmiały mu głosy, które już w pożądaniu bójki chrapliwe się stawały.
A on, bystro ludziom po oczach pojrzawszy, jakby w każdej źrenicy iskrę własnymwzrokiem chciał skrzesać, ku strzelcom skoczył, którzy też wnet rozwinęli długą linię frontu, oskrzydlając nią dwie borowe pod kątem zwieszające sięściany, właśnie jak gdyby orzeł rozkrzyżował po sosnach swe potężne buje, piersią i dziobem w pośrodku grożąc.
A nam też krew po sercach jęła grać, zatrzęsły się szczęki, zęby zgrzytły, a wgarściach ściskających sztucery dał się słyszeć suchy chrobot kości. Suzin przechodził przed frontem od ściany do ściany, jasny, pogodny, niosący z sobą moc, pewność i bojowy zapał. Elektryzował wprost powietrze, którym my dyszeli.
Podnosiły się piersi, oczy na jego widok gorzały, uniesienie biło ogniem zewszystkich junackich twarzy. A kiedy pogłos: „Idą!” gruchnął po szeregach, naprężenie nerwów i napięcie mięśni stało się tak silne, że aż bolesne prawie.
Jeszcze chwila, a bylibyśmy nie patrząc komendy runęli na nich przed siebie.
Jakoż szli.
Głuche warczenie bębna i przeszywające, wysokie tony piszczałki oznajmiały ich wszerokiej ciszy poranku.
Za chwilę ukazały się forpoczty, za forpocztami czarna, ruchoma, ciężko tętniąca masa waliła na nas potężną lawiną.
Nareszcie. Nareszcie mieliśmy ich przed sobą na oko.
Nic bardziej męczącego dla partyzanta, nic mniej zgodnego z ogniem, który gotrawi, jak dalekonośna broń palna. Tu się wszystko w tobie trzęsie, każda żyłka drży osobnym gwałtem, tu gniew skowyczy w tobie i do gardła cały jak zły brytanskacze, tu ci krew bałwanami w serce wali i w mózg konwią chlusta.
Zawyłbyś jak wilk borowy, żeby jeno głos za zęby puścić, a tu stój płotem i czekaj, aż z tego płotu kołki po jednemu wybijać zaczną, milionkroć czartów rogatych! Przepuść, Chryste Panie…
To dobre dla armii, dla regularnego żołnierza, który na żołdzie stoi i z przymusu pod karabin idzie. Takiemu wszystko jedno, kiedy, za co i do kogostrzela. On nic nie okupuje dla siebie ani życiem swoim, ani śmiercią.
Zwycięstwo nie jest tryumfem jego nadziei, porażka nie jest jej klęską. Strzela, nabija, znów strzela, bez tych gryzących do żywego bodźców, które partyzantemwalczącym o wolność szarpią. Cała duchowa treść boju jest mu obojętna, obca.
Walczy bez nienawiści, zwycięża bez upojenia, ginie bez idei.
Ten może stać. Może stać i czekać. Ale nam, cośmy się z tym bojem we krwinarodzili, co nim i ku niemu dyszymy wiek cały, nam, którzy mamy do okupieniaśmiercią najwyższe dobro żywego narodu, nam bić się w pędzie, w porywie, wpłomieniu odręcznego starcia, w zapamiętaniu gniewu, w zawierusze, w pianachkrwi, w kurzawie, pierś w pierś, koń w konia, oko w oko z wrogiem.
— Gdyby tak szabla! — rzekł porucznik Jaczynowski, z którym my stojąc przy sobiegadali o tym właśnie. — Gdyby pistolety! Gdyby chociaż z pięściami, runąć, kroć tysięcy…
Była ranna dziesiąta godzina, kiedy gruchnęły pierwsze karabinowe strzały.
Odpowiedzieliśmy wściekłą salwą naszych wybornych sztucerów. Zakotłowało się, skłębiły szeregi nieprzyjacielskie. Czoło kolumny zaryło się w ziemię.
Po tej wstępnej wymianie strzałów — chwila ciszy. Nieprzyjaciel orientował się widocznie co do naszej siły i pozycji. Bęben tylko warczał zajadle, a piszczałki uderzały w wysokie alarmowe tony.
Po chwili nowy wybuch kuł, prochu, wściekłości. Teraz dopiero bitwa rozpętała się w stugromową burzę. Kłęby dymów zasnuły niebo brudną, ciężką, chmurą, skroś której szedł nieprzerwany wytrysk ognia z luf karabinowych. Przestałem widzieć, słyszeć, przestałem czuć zgoła. Trzęsienie ziemi, orkan, pożar, nawałnica, piorun śmierci bijący zewsząd w każdą głowę. Sto razy mogłeś być zabity i niewiedzieć o tyra, dopóki ci z mdlejącej ręki nie wyleciał sztucer.
Oczy rozgorzałe, usta do krwi zacięte, palce na cynglu drgające, wybuchy głosów dzikie, bezwolne, niepohamowane.
A tamci padali w ciszy, nakryci głuchym warczeniem bębna, który bełkotał w powietrzu jak kipiący wrzątek. Gdy padli, nowe szeregi dawały krok naprzód i padały znowu. Niezbyt szeroka kolumna nie zmieniła kształtu, choć strzały naszenie tylko raziły jej czoło, ale ją ze stron obu oskrzydlały łatającąśmiercią.
Genialnie była pomyślana ta nasza linia żurawianego klucza pod borami.
Zarówno front, jak flanki nieprzyjaciela odkryte były naszym kulom dając nam przewagę strzałów trzech na jeden.
Suzin nie strzelał. Nie nosił broni ani munduru, jako apostolczyk. On sam był wybuchem, pociskiem, pędem i celnością strzałów. Chodził pomiędzy nami jak żywypłomień bitwy, rozgorzały, rwący, bohatersko piękny z tym wyniosłym, otwartymczołem, jak to we zwyczaju. miał, rzadko tylko, czasu niepogody, nakrywając głowę.
We wzroku jedynie palił się pożerczy ogień oczekiwania, a niepokój leżał jakczarna plama na samym dnie błękitnej źrenicy.
— Nic… Nic dotychczas… żadnej wiadomości… — szepnął mi przechodząc mimo, aszept ten miał wyrazistość śmiertelnego krzyku.
Jakoż dochodziła druga z południa, a umówionych posiłków nie było. Od chwili do chwili gorejące oczy Suzina, wytężone w stronę jezior, przebijały dalekość, jakaje od nas dzieliła. Ani Lander przecież, ani Kijański znaku życia nie dawalistamtąd.
Upał tymczasem wzmógł się niesłychanie. Podały się wysuszone usta, gorzałyzesztywniałe języki, pot zalewał oczy. Donosiły wprawdzie kosyniery wodę z bajorków, ale ta była zielona i gęsta. Wrzała tedy ziemia bitwą, a niebo pożarem; kto zaś padł, stygnął między tym dwojgiem na wieki.
Ja i Suzin zamienialiśmy się teraz przy lunecie w jakiejś natężonej nadziei, która była prawie że rozpaczą.
Żeby chmurka pyłku od jezior, żeby poseł, żeby ptak lecący… Nic… Nic…
Jedno widoczne było to, że nieprzyjaciel zawsze jeszcze nas trzyma za główną siłę Wawra i że się tak co do liczby naszej, jak i co do istotnej pozycji nieorientuje zgoła. Inaczej byłby niezawodnie wykłuł nas bagnetami. A i front byłbyrozwinął inaczej.
My tymczasem mieliśmy ciągłe przed sobą dość wąską kolumnę, w której pierwszymszeregu żywi luzowali poległych, aby polec sami. Brał, zdaje się, nieprzyjacielwierzchołek naszego kąta za główny korpus żołnierza, a boki jego za flankiodpowiednio silne. Widząc zaś, jak trup gęsty pada, uważał się za oskrzydlonegoi nie śpieszył zbytnio ku nam, w obawie, że otoczony i odcięty od traktu być może.
— Dajże wam Bóg Najwyższy za wasząślepotę! — powtarzał porucznik Jaczynowskiprzymrużając oko.
— A ja mam i od siebie też coś… na dokładkę.
Tu celował w akselbanty, w gwiazdy, w co najgrubsze ryby. Ale i oni tęgo nastrzepali. Ilu tam padło naszych, nie policzę. Przy mnie i co z najbliższych padł Dowbór starszy z synem Hieronimem, padł Korniat, Bukaniec, padło dwóch Margiewiczów, Zygmunt Dziewałtowski, padł Tadeusz Łukinia, Grzyguł, Puhatowicz.
Przerzedziły nas diablo gwardiacy. Nagle krzyk, tumult od bagien. Zmieszało się powietrze skroś huku wystrzałów.
To kosyniery tłukły wycieczkę, która nas podchodziła błotami. Skoczyliśmy wkilku.
Widok był piekielny. Ciężki żołnierz walił na kępki, które mu odmawiały oparcia, a z kęp w bagno bez ratunku chlupał.
Już po kolana, już po pas, już po ramiona… po szyję… Litwiny zaś, na suchymtrzonie borowym stojące, dżgały ich ostrym sztykiem, druzgotały drzewcem, takokrutny rozmach dając ramionom i garściom, że poły białych płótnianek furczałyjak śmigi w tym śmiertelnym młyńcu.
Wrzask, ryk, klątwy, zapamiętałe wybuchy głosów, wściekłe miotanie się zapadających w bajory, rzężenie na wpół zduszonych, wysadzone na wierzch oczytych, którzy już po brodę zagrzęźli, strzały niemocne, ostatkiem siły dawane, trzaskanie czerepów rozbijanych na płask brzeszczotami, dzika wrzawa unoszącegosię chmurami ptactwa, przeciągłe jęczenie surmy — tworzyły potępieńczą scenę, odktórej słuch kołowaciał, a źrenice stawały się zimne i twarde jak dwie bryłylodu.
Aż kiedy ciała zasieczonych, zadźganych, zatłuczonych i poduszonych w błocie uczyniły sobą pomost przez bagnisko, wstąpiły na nie pewną nogą chłopy, a otarłszy rękawem pot wrzący z oblicza, jak to czasu kosowicy bywa, ha kęsiskach się sparły i ciężko dysząc wypoczywały po swej krwawej pracy.
A co i raz to głos jakowyś zachrypł:
— Nie damy!
I znów gdzieś dalej w kupie:
— Nie damy!
— Na śmierć nie damy!
Zawziątku, jaki w tych głosach dyszy, nie wypowie słowo. I w rozchełstanych koszulach, w potarganych hajdawerach, porwanych rękawach straszliwi kosce wyciągają szyję, rozdymają .nozdrza, węszą, oglądają, kogo by jeszcze tłuc.
Ale cichość śmierci była już naokół. Raportowałem rzecz tę Suzinowi w ogniu i rozmachu bitwy. Znalazłem go chmurnym i zagasłym. Słuchał, nie słuchał, a kiedym skończył, rzekł porywczo:
— A Kijańskiego na stanowisku nie ma. Nie przyjdzie.
— Kto mówił?
— Stary z leśniczówki powrócił.
— Nie może być!
— Owszem, może. Nieprzyjaciele byli tam dziś w nocy. A choć do bitwy nie przyszło…
Przerwał i ścisnąwszy dłońmi skronie począł chodzić między dwiema sosnami jak zwierz w klatce.
— Wawer!… Wawer!… — powtarzał. — Takich ludzi!
Jeszcze to mówił, kiedy nas dopadł Birsztein z rozstrojoną i rozchmurzoną twarzą.
— Landera nie ma! — zawołał. —Żywej duszy tam nie ma! Nocą rano ruszyli zasłyszawszy, że gwardia ciągnie. Pod młodym Bułhakiem koń padł. On sam ranny.
Na Dobkiszkach strzelali za nim.
Wyrzucił to z siebie jednym tchem i stał, dygocąc, w nieładzie pośpiechu. A mnie jakby kto pałką w łeb zdzielił.
Nie o Bułhaka mi szło i nie o Landera nawet, ale szło mi o Suzina. Z rozpaczy.
Teraz z rozpaczy ten człowiek… Takem myślał.
Ale Suzin wyprostował się nagle, jakby nam w oczach urósł, odrzucił włosy z czoła pięknym ruchem i rzekł spokojnym, silnym, męskim głosem:
— A więc dobrze. Padniemy sami. Nikt nam nie będzie pomagał umierać. Tak jest.
Padniemy. Dobrze zrobił Lander, że się ratował. I dobrze zrobił Kijański, że się ratował. Przydadzą się ojczyźnie. Nam — tu los…
Pomilczał chwilę, a potem rzekł rześkim głosem:
— Do roboty, moi panowie! Kulki latają, nie czas gadać.
I pewnym krokiem poszedł do lunety, ani dbając, że istotnie kule mu świstały nad głową.
Już od lunety zwrócił się ku strzelcom:
— Po szlifach, panowie! Po szlifach! W starszyznę celować, po galonach! Górnie!
Jakoby więc oliwy do ogniska dolał, tak zawrzało na linii, tak wysoko buchnął płomień bitwy. Salwa za salwą piorunami biła. Strzelcy mimowolnym porywem wystąpili naprzód. Nawałność śmierci rzucała grom po gromie. Dym skłębił się tak gęsty, że aż czarny prawie. Powietrze tchnęło siarką.
Już pierwszy impet bitwy uniósł był z sobą ową pianę krwi, owo męczące naprężenie nerwów. Strzelano teraz z morderczym spokojem. Broń, której wyborne przymioty zyskiwały na tym spokoju niezmiernie, biła w cel z jakąś straszliwą niezawodnością. Zdawało się, że w huku każdej salwy śmierć wymawia słowa twarde, ostateczne i żywot gaszące. Zdawało się, że to ona sama posuwa się niepochybnie w szeregach naszych ku nieprzyjacielowi.
Jakoż po każdym wybuchu strzałów ludzie dawali krok naprzód, bez komendy, bez wiedzy nawet może, parli potężną, gwałtownie rozwijającą się dynamiką bitwy.
Poczuł nieprzyjaciel wzmożone tętno; poczuł jej gorącość i jej chłód śmiertelny.
Musiał też spostrzec ruch strzelców, prawie że zaczepny, i wytłumaczył to prawdopodobnie nadejściem posiłków, które, po odparciu przez kosynierów ataku na bagnety, wolny przystęp ku borom znaleźć sobie mogły. Jakoż kolumna nieprzyjacielska zaczęła się mieszać. Widać było, jak się od niej odrywają roty odkomenderowane dla osłony boków, straszliwie przez nas prażonych. Widać było, jak świetne plamy oficerskich mundurów przenoszą się gorączkowo z miejsca namiejsce.
Około godziny piątej natężenie bitwy doszło do ostatnich granic. Twarzestrzelców uczyniły się lśniące, szare, zbyły wprost ludzkiego wyrazu; w głęboko zapadłych oczach gorzał zimny ogień palącemu się próchnu podobny. Chrapliwyświst dobywał się z wyschłych gardzieli pod ogłuszającym hukiem i warkotempowietrza, które się trzęsło i grzechotało w sobie jak gradowa chmura.
Ta jedna godzina wściekłej tyralierki uczyniła w szeregach nieprzyjacielskichwyłom większy niż wszystkie poprzednie. Była prawie że wygrana.
Pozycja nasza, mimo poniesionych strat, przedstawiała się dobrze. Z trzech sekcyj kosynierów dwie stały za linią strzelców w odwodzie, trzecia broniła bagien, gdyż powtórnej próby obejścia nas błotami zawsze jeszcze można się było obawiać.A potem — bór!
Z borem, choć strzelcy w gorącości boju wystąpili dość znacznie w pole, byliśmyściśle przez kosynierów złączeni. Kosami w bór wparci. Sosny, buki, dęby stałyzła nami jak potężne wojsko. Każdy pień byłżołnierzem, każdy konar bronią.
Dochodziła szósta, kiedy strzały nieprzyjacielskie zesłabły. Osiem godzinmorderczej walki wyczerpały i tego żelaznego żołnierza. Jeszcze ogień karabinowytęgo nas prażył, ale nie był głęboki, nie sięgał wnętrza kolumny. Za czym dymyzaczęły się przecierać, powietrze ochłodło nieco, straszny huk w jegoczeluściach rozchodził się coraz szerszymi, bardziej zacichającymi kręgami.
Starszyzna galopowała teraz ku Staciszkom; młodzi oficerowie oganiali konnokolumnę.
— Do widzenia, panowie! — krzyknął porucznik.
Jaczynowski i celnym swoim przymrużonym okiem posłał kulinę jakiemuś oficerzynie na wieczną waletę, ale kosyniery, rozgorzałe walką u bagien, nie mogły dotrwać w spokoju. Coraz ostrzej szczękały za nami kosy, coraz zajadlej odzywały się groźne pomruki i pokrzykiwania. Szalony pęd bitwy porywał ich, ponosił.
W zupełnym zapamiętaniu parli na linę frontową krzycząc wściekli:
— Hu!… Hu!… Kupą!… Bij!… —że bór grzmiał od ściany do ściany.
Była to jakaś straszna obława śmierci, zagarniająca sobą całe pole walki, jakiś piekielny kocieł, który się zwężał i zacieśniał potworną naganką. Już między ramionami strzelców wybłysły nastawione drzewce, gotowe siec, kłuć. miażdżyćłby w odręcznym i pojedynkowym boju. Już strzelcy, parci tą walącą na nich ścianą, z trudnością utrzymują się w pozycji.
— Kupą na nich!… kupą!… — grzmi na całej linii. Potworzyły się wrzące kłęby ludzi i broni, które pękały kartaczowym ogniem wśród straszliwych, oślepiających młyńców rozmachanych nad głowami brzeszczotów.
Gdyby nie Suzin, byłoby to runęło przed siebie własnym rozmachem. Suzin podskoczył ku nim z powstrzymującym ruchem podniesionej ręki. Widzę go dotychczas…
Koszula na nim niebieska, szeroki pas lakierowany, głowa odkryta, czoło promieniejące w złocistych blaskach zachodu. Bezbronny biegł, od lewej ku prawej ścianie boku, gdy wtem huknęła cała salwa strzałów. Padł spiorunowany.
Rzuciliśmy się na niego.
— Nic… Nic… — rzekł z wysiłkiem i zaciął usta boleśnie.
A po chwili:
— Musiało się stać…
Ktoś rozerwał na nim koszulę, pas. Dwie kule wziął w piersi, a w prawy obojczyk trzecią. Chcieliśmy go ruszyć z ziemi — nie dał.
Tymczasem na wieść o nieszczęściu rozpadły się one wrzące kłęby, a kosyniery, nagle ostygłe, otoczyły nas dookoła, ściskane w ręku kosiska, a trzęsącymi usty szepcząc zaklęcia, modlitwy…
Powiódł po nich Suzin gasnącym wejrzeniem.
— …Dzieci moje… — zaczął i urwał dech tracąc.
I my dech tracili patrząc z rozpaczą w to drogie oblicze…Nagle błysk życia w nim zaświecił. Suzin podniósł się na łokciu.
— Zwinąć front! — zaczął silnym głosem. — Posiłki nie przyjdą. Błotami się do Wawra przebierać. Oddam chorągiew… oddziału… panie chorąży…
Czarną…Umilkł. Głowa opadła mu na ramię.
Staliśmy pochyleni, tłumiąc łkanie. Wielu płakało głośno. Jedne tylko kosynierytrzymały się twardo, twarze mając nieruchome, skamieniałe jakby.
Raz jeszcze otworzył Suzin oczy, spojrzał po nas. Spojrzenia tego nigdy niezapomnę.Za czym wyprężył się, a wzniósłszy wysoko dla nabrania powietrza pierś nagą:
— Litwa niech żyje! — zawołał głosem wielkim i opadł.
Rzuciliśmy się na niego…
Zgasł. Skonał.
Chcieli strzelcy unieść drogie zwłoki, kiedy ruszyły się ciężkim krokiem kosyniery.
— Nasz jest! — rzekł stary Jurkszta.
Nikt nie śmiał mu zaprzeczyć. Więc odwróciwszy się ku swoim krzyknął:
— Za-du-waj!…
I zaraz skrzyżowali drzewce kos, narzucili na nie choiny, a dźwignąwszy głowę złożyli ciało na ciemnej zieleni.
Słońce staczało się z horyzontu w ogromnych blaskach, kiedy zaduła w głębi boru surma sroga i żałosna, a pod jej przeciągłym jękiem podjęły kosyniery nosze i milcząc w bór poszły.