Zgiełkiem i wrzaskiem zabrzmiały komnaty,
Głośna to radość, lecz radość nieszczera;
Śmiech słychać!…śmiech to wymuszony świata
Na bladych licach nigdy nie umiera.
Śmiech ten jaśnieje jako kwiaty z płótna,
Którymi błyszczy biesiadnika głowa;
Ich postać wiecznie, wiecznie jednakowa,
Wiecznie bez czucia, choć piękna, lecz smutna,
Nigdy nie żyły i w nieba błękicie
Nie odetchnęły – i nigdy nie zwiędną..
Lecz któż by przeniósł takich kwiatów życie
Nad jedną chwilę rozkoszy – choć błędną??
Pan Brzezan smutny, milczący, ponury,
Porzucił tłumu różnobarwne fale;
Szedł do komnaty, gdzie ciemne marmury
I wodotryski wychładzały salę.
Okna posępne gotyckiej struktury,
Przez okna księżyc pełnym blaskiem pada,
Cisną się krzewy kwitnące jaśminu.
Wokoło stoły z marmuru, bursztynu;
A z ram złoconych niejedna twarz blada,
Której wiekami ściemniały kolory,
Twarz przodków patrzy smutna, nieruchoma.
Chodził starosta, krok niepewny, skory.
Za nim się cienie kładły od księżyca;
A gdy na niebo podniósł blade lica,
Na twarzy była zgryzota widoma.
W tłumie biesiadnym nowe słychać wrzaski;
I zbiegł starosta do sali biesiady,
Zawołał pazia, pomięszany, blady.
„Paziu mój! paziu! co znaczą te maski?
Prawie półowę zajęli komnaty,
Czoła zakryte i tatarskie szaty…”
„O panie! twojej bojaźni nie dzielę,
To jakaś szlachta zjechała kulikiem.”
„Nie są to, paziu! nie są przyjaciele!
Szlachta by zaraz wpadła z hukiem, krzykiem,
Zaraz by pełne obiegła szklannice,
A oni milczą, kryją tajemnicę…
Paziu, wybiegnij przez drzwi boczne sali,
Niechaj odźwierny…Lecz cóż to? O Boże!
Zwodowa wieża i zamek się pali!
O zdrada! Bracia, kto mi dopomoże?
Miecz mój i zbroja! prędzej, paziu młody!”
Już nie czas…Zewsząd tłumne pogan wrogi
Biegną przez wielkie marmurowe wschody;
Trupami sali zawalili progi,
Ognie pożaru zażegli na gody.
Lecz któż na czele roznieca pożogi?
Któż tłumy pogan prowadzi do boju?
Jestże ich wodzem? baszą? atamanem?
Jakiś młodzieniec w muzułmańskim stroju,
Czoło złocistym przysłonił turbanem
I wiarę złotym księżycem naznaczył.
Leci na czele i służbę pomija,
Nikogo dotąd uderzyć nie raczył,
Miecz jego w pochwach; on wzrokiem zabija.
Już wpadł do sali, zaraz za nim w ślady
Straszny wiatr zawył na ściany zamkowe,
Światła zadrżały, zgasły, tylko blady
Świecił się promień lamp, w alabastrowe
Ukrytych głazy…Wpadł jak śmierci mara
I wejście mnogą wartą zabezpiecza…
Pan Brzezan z mieczem stał wobec Tatara…
Lecz patrzcie! patrzcie! Tatar dobył miecza;
Patrzcie! o zgroza! to miecz dobrze znany!
Nad emaliji zaćmionym lazurem
Obraz Najświętszej Panny malowany
I obraz krzyża – pod krzyżem, na dole,
Herb, jakby srebrne księżyca półkole
I gwiazda, nad nią hełm ze strusim piórem.
Błysnęły szabli obrazy święcone
I padł starosta na twarde granity,
Zaśmiał się Tatar, śmiechem obudzone
Zabrzmiało echo…Był to jęk kobiéty.
Była to maska nieznana nikomu,
Którą brylantów moc wielka pokrywa.
Śmiech usłyszała i jakby od gromu
Zadrżała, padła na głaz jak nieżywa;
A Tatar przybiegł i padł na kolana.
Cuci ją, węzły ścieśnione rozrywa;
Twarz jego była straszna, obłąkana,
Chwycił ją w dłonie, unosił przez ganki,
Ona jak martwa była w jego dłoni;
Z głowy różane pospadały wianki
I włos się rozwiał pełny słodkiej woni,
Rozwiany spływał aż do stóp Tatara.
A strasznie bladą była twarz dziewicy.
Budzi się – gdzież jest??– W zamkowej kaplicy,
A przed nią postać jak przeszłości mara.
Dokoła było i straszno, i ciemno,
A księżyc mury oświecał kościoła.
– „Tyż to, mój luby? tyż to jesteś ze mną?
Zaklinam ciebie, zdejm zawoje z głowy!
Niech cię obaczę – rysy twego czoła….”
I zdjął Bielecki turban muślinowy,
Anna spojrzała i padła omdlona.
Znów po niej życia rozlały się ślady
I znów po chwili ciężko przebudzona
Rzekła:„O luby! tak straszny! tak blady!…”
– „Ha! blady? – przerwał rycerz z dzikim śmiechem –
Wszak zdradzam!…” – zamilkł – lecz ostatnie słowo,
Trzykrotnie głośnym powtórzone echem,
Przerwało ciszę kościoła grobową.
A rycerz mówił: „Tak! twarz moja blada!
Z innąm cię twarzą w czas szczęśliwy witał,
Ja zdradzam! Będęż jak róża rozkwitał?
Na moim czole napisano – zdrada…
Kraj cały we krwi… Wznieś na księżyc oczy,
Patrz na te okna, na szkle malowidła.
Gdy błyśnie słońce, ów anioł roztoczy
Różane lica a srebrzyste skrzydła;
Lecz szklisty obraz przejęty księżycem,
Teraz do lekkiej widm podobny larwy,
Ciemniejszym patrzy i niepewnym licem,
Smutną ma postać, obumarłe barwy:
Inny jest człowiek, gdy o szczęściu marzy,
Lecz gdy te same wzniosłe, piękne rysy
Oświeci nieszczęść lampa, od tej twarzy
Weselsze będą grobowe cyprysy.
O luba moja! po co te rozmowy?
Luba! chodź za mną wieść życie tułaczy!
Chodź za wygnańcem potępionej głowy!
Na twoim łonie dożyję siwizny,
Siwizny nieszczęść, zdrady i rozpaczy”. –
– „Mój ojciec!” – „Ojciec?…Ojciec przeklnie ciebie!
I ty się lękasz?… Przeklnie! I cóż znaczy
Przekleństwo ojca, braci lub ojczyzny?…
Chodź w kraj daleki, tam będziesz jak w niebie,
Znajdziesz tam łąki, gmachy, wonne gaje;
Są ludzie – wszyscy przyjaciółmi memi,
Jest wszystko! luba, czegóż tam nie staje?
Luba! jest wszystko! wszystko! prócz tej ziemi”.