Jan Parandowski – Mitologia

Mitologia jest zbiorem baśni o bogach i bohaterach. Naród grecki, podzielony na wiele szczepów, nie był zgodny w tym, co opowiadał o swoich bóstwach. Każde państewko, każda wieś lub gmina podawały zupełnie inne wersje, które znów poeci przekształ­cali i zmieniali bardzo dowolnie. W ten sposób w ciągu wieków urósł niezmiernie obfity i różnorodny materiał, z którego wybiera­my jedynie podania najbardziej rozpowszechnione, przejmując pewne szczegóły z piękniejszych lub ciekawszych odmian.

Mitologia nie jest jeszcze całą religią. Religia opiera się w przeważnej mierze na kulcie, na obrzędach, które, w przeciwieństwie do płynnych i łatwo przeobrażających się mitów, są trwałe, oporne postępowi czasu i przechowują nader odległe formy wierzeń. Dzięki zachowawczości kultu możemy odtworzyć, w ogólnych zarysach, najdawniejszą wiarę Greków, a nawet wskazać, co do niej wniosła ludność, która zamieszkiwała Helladę przed osiedleniem się Hel­lenów.

Jedną z pierwotnych form religii jest fetyszyzm — oddawa­nie czci boskiej przedmiotom martwym, uważanym za siedzibę ja­kiegoś ducha dobrego lub złego. Chłop grecki, przechodząc koło ka­mienia na rozstajnej drodze, padał na kolana i polewał głaz oliwą. Meteorytom, ponieważ spadły z nieba, przypisywano siłę boską. Obłą­kany, usiadłszy na takim kamieniu, odzyskiwał rozum, a zbrodniarz oczyszczał się z winy. Zwyczajnym, nie ogładzonym okruchem skał nadawano nieraz imiona bogów i przechowywano je w świątyniach.

Podobnej czci doznawały pnie drzew i kloce z grubsza ciosane. Na wyspie Ikaros nie obrobiony pień drzewa nosił imię Artemidy. Mieszkańcy beockiej Cheronei widzieli największą świętość w kiju drewnianym, który nazywali dzidą; miał on spaść z nieba i znaleziono go w ziemi wraz ze znaczną ilością złota. Corocznie wybierany kapłan przechowywał go w osobnej kapliczce, składał ofiary i za­stawiał przed nim stół z rybami i pieczywem. Pierwotne bałwany, w kształcie stożka, słupa lub deski, ozdabiano wstążkami, a niekiedy strojono w długie szaty, dając im pozór postaci ludzkiej.

Drzewa bardzo stare lub szczególnie piękne stawały się często powszechną świętością, jak ów dąb w Dodonie, siedziba i poniekąd wizerunek samego Dzeusa. Zresztą u wszystkich ludów indoeuropejskich dąb był poświęcony najwyższemu bóstwu. Kult drzew był tak dalece trwały, że w I wieku n. e., a więc w czasach wysokiej cy­wilizacji, naturalista Pliniusz pisał: “Wedle prastarego obrządku dziś jeszcze prosty wieśniak poświęca bogu wspaniałe drzewo, a i my chętniej czcimy gaje pełne ciszy niźli wizerunki błyszczące złotem i kością słoniową\”.

Człowiek pierwotny nie tylko nie uważa zwierząt za istoty niższe, ale niejednokrotnie stawia je wyżej od siebie, ceniąc ich siłę lub przebiegłość. Współczesne dzikie plemiona wymieniają nieraz pewne zwierzę jako swego przodka, założyciela rodu. Podobne poglądy mogli mieć najdawniejsi Grecy. W Tebach otaczano szczególną czcią łasicę, w Tesalii mrówkę (tesalscy Myrmidonowie twierdzili, że po­chodzą od mrówek), na wyspie Samos owcę, w Delfach wilka. Bo­gom nadawano postać zwierzęcą. Dionizos był bykiem, a wszystkie bóstwa ziemi przedstawiano jako węże. W Arkadii znany był bar­dzo stary wizerunek Demetry jako czarno ubranej kobiety z łbem końskim zamiast głowy. Z postępem cywilizacji zatracały się coraz bardziej owe cechy zwierzęce i pozostawiły jedynie drobne ślady. Bóstwa rzeczne, które pierwotnie miały postać byków, zachowały rogi na głowie ludzkiej. Satyrowie z prawdziwych kozłów zmienili się w młodzieńców o spiczastych uszkach i małym, jakby szczątko­wym ogonku. W innych wypadkach wspomnienie zwierzęcego wy­glądu bóstwa przetrwało w podaniach, które opowiadały o jego dziwnych przemianach. Najczęściej zwierzę, które ongi wyobrażało samego boga, zostawało przy nim jako nieodstępny towarzysz: sowa przy Atenie, wąż u nóg Asklepiosa.

Te odwieczne wierzenia były przeważnie niezrozumiałe dla Gre­ków z epoki wyższej cywilizacji. Ich pisarze, spotykając przeżytki kultu drzew, zwierząt lub kamieni, starali się je wyjaśnić osobnymi legendami. W Delfach np. był kamień, który w dni świąteczne owi­jano wstęgami i namaszczano oliwą. Mógł to być dawny fetysz, ale oświeceni Grecy opowiadali, że jest to ten sam kamień, który Reja dała Kronosowi do połknięcia zamiast Dzeusa, i dlatego chowają go na pamiątkę.

Grek odczuwał wokół siebie rozległe i potężne życie sił tajemniczych. Drzewa rosną jakby cudem, a cichy szmer liści jest ich mo­wą; rzeki płyną w jakąś dal nieznaną, a ich wody są dobrodziej­stwem dla użyźnionej gleby; ogień rodzi się, pożera swój pokarm i umiera; wiatr goni ponad górami z wyciem złowróżbnym — ze­wsząd wychodzą na wpół określone postacie, przed którymi czło­wiek pierwotny korzy się i drży. Chcąc je poznać, chcąc wejść z nimi jakoby w zażyłość, nadaje im imiona i otacza się w końcu nieprzebranym mnóstwem bogów. Najlichsza wioska w Grecji po­siadała jakieś własne bóstwo, które mogło być nie znane w sąsied­niej osadzie. Każde zjawisko, niemal każda czynność miała swego patrona. Imiona tych bożków do specjalnych poruczeń przeważnie zaginęły, w chwili gdy w Grecji zapanowali bogowie olimpijscy, którzy przejęli na siebie ich funkcje i atrybuty. W najdawniejszej religii było pełno demonów, mocy nieczystych, szkodliwych dla czło­wieka w codziennym życiu. Przed nimi starano się bronić wszelkimi magicznymi środkami: przebraniem, tańcami, hałaśliwą muzyką.

Z demonami wiązał się kult umarłych, który w najstarszej religii greckiej zajmował miejsce naczelne. Zwłoki grzebano, skła­dając do grobu kosztowności, broń, różne naczynia, figurki zwierząt domowych — całe gospodarstwo. Wierzono zapewne, że nieboszczyk może wrócić na ziemię, gdyby nagle zatęsknił do pozostawionych bogactw. Skoro zaś weźmie ich część ze sobą, istnieje prawdopodo­bieństwo, że nie zechce już więcej nawiedzać swego domu.

Zmarły był straszną i mściwą potęgą, lada chwila mógł zjawić się jako upiór. Usiłowano go przebłagać darami i ofiarami. Pierwszą daniną był płacz pogrzebowy — gwałtowny, namiętny — rozdziera­no sobie twarz paznokciami, wyrywano włosy. Na grobie zabijano zwierzęta i niewolników. Nie tylko w dzień pogrzebu, ale i później od czasu do czasu rodzina przynosiła ofiary. Przez rurę zlewano do wnętrza mogiły krew zarżniętych zwierząt na pożywienie dla um­rzyka.

Po pogrzebie odbywała się w domu stypa i sądzono, że dusza zmar­łego jest właściwym gospodarzem biesiady. W Atenach, w czasie święta Antesteriów, na wiosnę obchodzono powszechne zaduszki. Obok świątyni Dzeusa była spora szczelina w ziemi. Przez nią spły­nęły w głąb wody potoku i przez nią .w trzeci dzień Antesteriów dusze wychodziły na ziemię. Zamykano świątynie, aby dusze tam nie weszły i nie splamiły swoją obecnością miejsc poświęconych bogom. Drzwi domów pomazywano smołą, w przekonaniu, że smoła odstrasza siły nieczyste. Każda rodzina zastawiała u siebie ucztę dla zmarłych. Gotowano nasiona wszystkich roślin polnych i zostawiano je w garnku na ołtarzu, w osobnym pokoju, do którego nikt nie śmiał wchodzić. Zaduszki kończyły się wieczorem, gdy otwierano mieszkanie ze słowami: “Idźcie za drzwi, dusze, skończone już Antesterie!\”

Grecy wierzyli, że dusza siedzi w ciele w postaci małej laleczki, widocznej przez źrenicę oka, którą dlatego nazywali kore (po łac. pupilla) — dziewczynką. W sztuce wyobrażano ją nieraz jako drobną uskrzydloną istotkę. Te nieuchwytne jestestwa mogły darzyć bło­gosławieństwem lub wyrządzać szkodę. Dusza staje się na tamtym świecie istotą wieszczą i, jawiąc się we śnie, zsyła marzenia ostrze­gawcze. Czasami jednak niewidzialnym dotknięciem sprowadza na­głą chorobę, odbiera rozum lub życie. Szczególnie niebezpieczne są dusze tych, co zmarli przedwcześnie, śmiercią gwałtowną.

Bardziej powszechna cześć należała się poległym w boju za oj­czyznę. Patriotyczni Grecy ustanawiali w tym celu podniosłe i wzruszające uroczystości. Oto jak obchodzono rocznicę bitwy pod Platejami: Przy dźwiękach trąby wojennej wyruszała o świcie pro­cesja. Jechały wozy pełne wieńców i gałęzi mirtowych. Prowadzo­no czarnego byka, za którym postępowali młodzieńcy niosąc wia­dra mleka i wina, kubki z oliwą i wonnościami. Pochód zamykał archont, który w zwyczajnym czasie ubierał się na biało i nie śmiał dotknąć żelaza, lecz tego dnia przywdziewał purpurę, przy­pasywał miecz i niósł urnę, wziętą z ołtarza. Gdy doszedł do gro­bów żołnierzy, nabierał wody ze źródła, obmywał kolumny stojące na mogiłach, namaszczał je wonnościami i zabijał czarnego byka. Pomodliwszy się do bogów, zapraszał dusze dzielnych wojowników na ucztę z krwi, wina i mleka. Na koniec wylewał na ziemię kubek wina mówiąc: “Wznoszę kielich na cześć tych ludzi mężnych, któ­rzy poświęcili się za wolność Grecji\”.

Podobne uroczystości graniczyły z kultem herosów, który rozwinął się z kultu zmarłych. Herosem stawał się po śmierci czło­wiek wybitny, zasługujący na szczególną wdzięczność ziomków. Herosami więc byli przede wszystkim założyciele rodów, osad, kolonij, dalej prawodawcy, bohaterowie wojenni (Leonidas w Sparcie), kapłani, prorocy, wielcy poeci, wreszcie ci, którzy swoimi wynalazkami udoskonalili tryb życia ludzkiego. Grób herosa był wiel­ką świętością gminy. Znajdował się zwykle na rynku, koło bramy lub na granicy posiadłości gminnych. Czasami otaczano tę drogo­cenną mogiłę tajemnicą, w obawie, żeby nieprzyjaciel nie wykradł dobroczynnych relikwii. Nad grobem herosa wznoszono kaplicę — heroon — którą zazwyczaj otaczał gaj oliwny lub cyprysowy, i pod surowymi karami nie wolno było w nim uszczknąć ani gałąz­ki. Przy grobie stał niski ołtarz, z rowem dookoła, dla zbierania krwi ofiar. Nabożeństwo odbywało się nocą lub o zmroku. Zabija­no zwierzęta o czarnej sierści i palono je w całości Przy każdej uczcie z trzeciego kubka wina odlewano kilka kropel na cześć he­rosów, a wszystko, co podczas jedzenia spadło na ziemię, zosta­wiano jako im należne. W chwilach trwogi najżarliwsze modły za­noszono do herosów, albowiem ci najbliżsi opiekunowie najłatwiej mogli przyjść z pomocą. Wielu herosów wyobrażano w postaci wę­żów. Wąż, pełzający po ziemi, ukrywający się w rozpadlinach, miał oznaczać podziemny charakter tych półbogów. Na grobach herosów stawiano świątynie i odbywano igrzyska.

Ze wszystkich bogów najgłębiej i najserdeczniej czcił Grek pier­wotny bóstwa chtoniczne — ziemskie. Mieszkając w głębi ziemi, przyjmowały zmarłych, opiekowały się ziarnem i korzeniami roślin. Na ich czele stała Gaja, wszystko żywiąca, życiodajna pani, wyobrażenie nieprzebranej potęgi twórczej.

…tej wielkiej macierzy,
Do której wszystko wraca, by na żywot świeży

Wypuścić nowe kiełki… *

Bogowie ulegają tym samym zmianom, co ich wyznawcy. W mia­rę rozwoju cywilizacji greckiej i bogowie nabierali coraz więcej szlachetności i dostojeństwa. Najważniejszym czynnikiem była tu poezja epicka. Historyk Herodot mówi: “Hezjod i Homer stworzyli dla Greków cały system bogów i dali bogom przydomki, i każdemu z nich wyznaczyli zakres władzy, i utrwalili jego po­stać\”. Homer, twórca Iliady i Odysei, żył w VIII wieku przed n. e., a Hezjod w VII wieku napisał poemat pt. Teogonia, czyli rodowód bogów. W istocie oni ustalili typowe postacie bogów, których rysy nie uległy odtąd zasadniczej zmianie. Do wielkiej i bezładnej rzeszy bóstw wprowadzili pewien ład, oparty na określonych genea­logiach i wzajemnych stosunkach rodzinnych. Właściwym twórcą tego systemu religijnego był Homer. Hezjod jedynie z większą ścisłością opracował jego koncepcję.

Religia Homera była nowością, przewrotem. Różniła się zasadni­czo nie tylko od najdawniejszej religii greckiej, lecz niejednokrotnie i od wierzeń Greków pohomeryckich. Stało się to dlatego, że po­ezja Homera była rycerska i dworska. Poeta starał się jak najdalej odejść od ludowych zabobonów. Jako przedstawiciel wyższej cy­wilizacji, odrzucił pierwotną grozę, demonizm, krwiożerczość. Ze swej pogodnej fantazji wziął kształty bogów jasne, wyraziste i przede wszystkim ludzkie.

Bogowie Homera są to po prostu ludzie nieśmiertelni, obdarzeni nieziemską urodą i siłą. Każdy z nich ma własne imię i rysy sobie właściwe. Różnią się między sobą pod względem płci, wieku, cha­rakteru i władzy. Razem tworzą jedną wielką rodzinę lub raczej państwo z monarchą na czele, którym jest Dzeus, rozkazujący wszystkim prowincjom: niebu, ziemi, morzu i podziemiu. W ten sposób Homer utrwalił raz na zawsze antropomorficzny charakter religii greckiej.

Żywa, szczerozłota poezja Homera stała się wcześnie powszech­nym dobrem całej Hellady i wywołała w pojęciach religijnych doniosłą rewolucję. Na dno zepchnięto prastare wierzenia i zabo­bony ludowe, które tam pozostały przez całą starożytność, a na szczyt religii wyniesiono idealne postacie bogów Homerowych. Rządy i warstwy oświecone wszystkich państw greckich otoczyły tę nową religię staranną opieką. Bóstwa lokalne ustąpiły przed promiennym orszakiem Olimpijczyków, a ponieważ lud nie mógł się z nimi tak łatwo rozstać, wymyślono mnóstwo bajek o walkach, małżeństwach i różnorakich związkach starych bożyszcz z potęż­nymi przybyszami. Niekiedy dawny bóg pozostawał przy nowym jako heros lub kapłan i założyciel nowego kultu albo po prostu w świątyni nowego boga pokazywano grób jego poprzednika, któ­rego on pokonał. Bardzo często kult dawnego boga przenoszono na któregoś z Olimpijczyków, nadając mu, jako przydomek, imię wy­partego bóstwa. Zdarzało się, że jakieś bóstwo miejscowe było tak szanowane i tak jednocześnie odrębne, iż nie można go było ani zidentyfikować z kimkolwiek, ani sprowadzić do roli podrzędnej. Na przykład arkadyjska bogini Eurynome nie poddała się najazdo­wi bogów homeryckich i utrzymała się w swej prastarej świątyni, otoczonej gajem cyprysowym, gdzie stał jej wizerunek wyobraża­jący postać pół kobiety, pół ryby — dziwaczne zjawisko wśród pięk­nych i ludzkich posągów reszty bogów.

Zwycięstwo Olimpijczyków nigdy nie było zupełne. Wbrew Ho­merowi lud grecki nie przestał wierzyć w złowrogą moc zmarłych i nie pozwolił sobie odebrać swych bałwanów z kamienia i drzewa. Nieraz najżarliwsza wiara otaczała imiona takich bóstw, o których żaden poeta nie śpiewał, a człowiek po dawnemu czuł się nawie­dzany przez dobre i złe demony i spełniał odwieczne praktyki ma­giczne. Odtąd były jakby dwie religie: oficjalna, głoszona przez państwo, literaturę i sztukę, oparta na tradycji Homera, i wierzenia warstw niższych, zachowujących zabobony z czasów przedhomerowych.

Nie udało się również wyplenić partykularyzmu religijnego, któ­ry stał się trwałą i znamienną cechą religii greckiej. Każda gmina miała swych szczególnych orędowników. Gdy szereg gmin jedno­czył się w całość państwową, nie zacierały się różnice: Hera czczo­na w Argos nie miała bezwzględnego podobieństwa z Herą ateńską. Bogowie, uznawani przez wszystkie państewka greckie, nie wszę­dzie cieszyli się tym samym szacunkiem. Podobnie każda wieś, każ­da rodzina, nieomal każdy człowiek miał własnego boga, którego nad innych wysławiał.

Homer, który pierwotne pojęcia religijne zmienił na bardziej cywilizowane, sam z kolei stanął przed sądem umysłów o dojrzal­szej kulturze. Pierwszy z krytyką religii Homerowej wystąpił filo­zof Ksenofanes z Kolofonu (ok. 570—470 przed n. e.). Raziła go szczególnie chwiejna moralność Olimpijczyków. “Homer i Hezjod — powiada on — przypisują bogom wszystko to, co u lu­dzi wstyd i hańbę przynosi\”. A zwracając się przeciw antropomorficznemu wielobóstwu: “Śmiertelni przypuszczają, że bogowie ro­dzą się tak jak oni, że noszą ludzkie odzienie, mają ludzki głos i ludzką postać. Gdyby woły, konie lub lwy miały ręce i umiały malować i tworzyć posągi jak ludzie, malowałyby swoich bogów z ciałami podobnymi do własnych. Etiopowie twierdzą, że ich bogowie są czarni i mają nosy perkate. Trakowie zaś, że mają oczy Niebieskie i rude włosy\”. Ksenofanes bowiem głosił wiarę w jedynego boga: “Jeden jest bóg najwyższy pomiędzy bogami i ludźmi, niepodobny do śmiertelnych ani z postaci, ani z umysłu. Bóg cały widzi, cały myśli, cały słyszy. Bez trudu wszystko w ruch wpro­wadza rozumem i myślą\”.

Te idee monoteistyczne w rozmaity sposób przenikały do następ­nych pokoleń, wciąż na nowo podejmowane przez filozofów i poe­tów, którzy z wolna wiedli religię grecką ku wyższej etyce i mniej ziemskim pojęciom o bogach. Do ugruntowania nowych poglądów przyczyniały się poniekąd misteria eleuzyjskie (zob. ustęp “Demeter\”), a jeszcze wyraźniej urabiali je orficy.

Była to sekta religijna, która podawała za swego założyciela le­gendarnego wieszcza Orfeusza. Religia orficka była mistycznym monoteizmem. Bogowie znani z mitologii stanowili zewnętrzne for­my jednej boskiej istoty. Dionizos, zwany Dzagreusem, syn Dzeusa i Persefony, jeszcze w dzieciństwie otrzymał od ojca rządy nad światem. Tymczasem tytani chcieli go zabić. Mały bożek uciekał zmieniając się po drodze w rozmaite zwierzęta. Na koniec prze­mienionego w byka tytani rozdarli na kawałki, ugotowali i zjedli, serce zaś pogrzebali w ziemi. Atena je znalazła i przyniosła Dzeusowi, który je połknął. Z Dzeusa narodził się później drugi Dioni­zos, którego świat zna jako syna Semeli. Tytanów Dzeus spalił piorunem, a z ich popiołów uczynił ludzi. Ponieważ zaś tytani przedtem pożarli ciało Dionizosa, przeto w każdym człowieku są dwojakie składniki: dobre — dionizyjskie, i złe — od tytanów. Za­daniem ludzi jest uwolnić się od owej puścizny przeklętej, tj. od ciała, albowiem tylko dusza jest dionizyjska. Trzeba panować nad ciałem, ujarzmiać je, gdyż w ten sposób wyswobadza się duszę z więzów cielesnych.

Według orfików dusza po śmierci idzie do podziemia, gdzie od­bywają się sądy. Zbrodniarz otrzymuje zasłużoną karę, która nie jest wieczna. Po okresie oczyszczenia dusza wraca na ziemię i wcho­dzi w nowe ciało, aby pokutować za winy poprzedniego żywota. W ten sposób wciąż odradza się i umiera. Wtajemniczony w mi­steria orfickie uzyskuje w podziemiu wyrok łagodniejszy i może być zwolniony od powtórnych narodzin. Lecz samo wtajemniczenie nie wystarcza. Jedynie ten, kto życie swe dobrze i cnotliwie prze­żyje, znajdzie łaskę u Dionizosa i połączy się z bogiem na zawsze.

Misteria orfickie były prywatne, żadne państwo się nimi nie opiekowało. Odprawiano je pod gołym niebem albo w domach, albo w tymczasowych kapliczkach. Odbywały się oczyszczenia, wtajem­niczenia i symboliczne widowiska. Lecz główną siłą orfików była ich literatura, liczne i rozmaite pisma wierszem i prozą. Kapłani orficcy, na kształt guślarzy, chodzili po ulicach i domach, głosząc naukę Orfeusza i dając ludziom wskazówki, jak się uchronić od kar pośmiertnych. Zmarłym wyznawcom dawano do grobu tablicz­ki pouczające, jak się mają zachować w zaświatach. Dusza musi znać hasła potrzebne do zbawienia. Oto jak się ma odezwać, gdy przekroczy próg śmierci: “Jestem dzieckiem Ziemi i Nieba gwiaź­dzistego, ale mój ród jest niebiański\”. Na te słowa strażnicy “zdro­ju pamięci\” pozwolą jej ugasić w nim pragnienie. Stąd idzie dusza przed władców podziemia i oświadcza im, że wydobyła się z bo­lesnego koła życia, na co jej odpowiadają: “Będziesz bogiem, a nie człowiekiem\” i przyjmują do krainy wiecznego szczęścia.

Nauki orfickie, rozpowszechniane przez wędrownych kapłanów i proroków, przyjęły się w całej Helladzie, zwłaszcza u warstw niż­szych, które w nich znajdowały pociechę i nadzieję lepszego losu. Natomiast poglądy Ksenofanesa znalazły wielu zwolenników wśród filozofów. Ci atakowali religię coraz ostrzej, aż w V wieku dały się słyszeć głosy zupełnego ateizmu. Przeciwdziałała temu pobożność ogółu, oparta na uczuciach patriotycznych. Ateny z czasów Peryklesa i z początków IV wieku w entuzjazmie patriotyczno-religijnym ozdobiły się najpiękniejszymi świątyniami, a jednocześnie za­częły ścigać sądami i wyrokami wolnomyślicieli.

Ale druga połowa wieku IV odmienia ów stan rzeczy. Państwa greckie słabną i chylą się ku upadkowi, a wraz z siłą państwową gaśnie również i patriotyczno-religijne uczucie. W tych niespokoj­nych czasach wyrasta ponad inne bóstwa Tyche, bogini szczęśli­wego trafu. Przez wyprawy i podboje Aleksandra Wielkiego cywi­lizacja grecka zdobywa nowe posiadłości na Wschodzie. Odtąd za­czyna przeważać znaczenie Wschodu i Grecja właściwa z wolna, lecz stanowczo ulega wpływom orientalnym. Tę epokę, trwającą aż do I wieku, nazwano okresem hellenistycznym.

Olimp grecki zapełnia się mnóstwem nowych bogów. Co prawda, działo się to już i dawniej. Grecy, jak zresztą wszyscy politeiści, od­znaczali się szeroką tolerancją i wielką uprzejmością wobec bóstw cudzych. Wierzyli zapewne, że ich nigdy nie jest za wiele i że za granicą łatwo może się znaleźć jakiś bóg, którego warto sobie pozy­skać. Zwłaszcza Egipt, odwieczny kraj cudów, nęcił i zdumiewał Greków, wierzących, że w świątyniach nad Nilem ukrywa się jakaś mądrość tajemna. Stamtąd więc wzięli boginię, która od III wieku przed n. e. aż niemal do końca starożytności skupiała dokoła siebie rzesze wyznawców — Izydę.

Izyda, utożsamiana z Io, Selene, Afrodytą, Demetrą i wielu inny­mi postaciami mitologii greckiej, przedstawiona we wzruszającym obrazie matki trzymającej dziecko w ramionach, otoczona kapłana­mi, którzy odprawiali nabożeństwa przejęte serdeczniejszym stosun­kiem do bóstwa — Izyda, objawiająca w misteriach szereg nauk kosmogonicznych i moralnych, doszła do czci tak wysokiej, że sta­wała się prawie bóstwem jedynym i chwałę jej głoszono tymi słowy: “Oto jestem macierz wszechświata, pani żywiołów wszystkich, pra-źródło wszechwieków, ja, z bóstw największa, ja, cieni podziemnych królowa, spośród niebian pierwsza, ja, której twarz obliczem jest pospólnym bogów i bogiń wszystkich, której skinienie rządzi świe­tlistymi sklepieniami nieba, uzdrawiającymi tchnieniami oceanów, rozpaczliwym piekieł milczeniem — ja, której jedno jedyne bóstwo cały czci świat we wielorakim kształcie, w różnym obrządku i pod różnorakim imieniem\”. Wraz z nią utrwalił się kult jej męża i brata, Ozyrysa, który pod imieniem Serapis rozsiał po całym obszarze świata greckiego pokaźną liczbę swych świątyń.

Z bóstw wschodnich najszerzej czczono “Wielką Matkę\”, macierz bogów — Kybele. Była to bogini frygijska (Azja Mniejsza), w któ­rej Grecy rozpoznawali swoją Reję, małżonkę Kronosa. Kapłani Kybeli odbywali hałaśliwe procesje, połączone z namiętną muzyką, a podczas dzikich tańców wojennych zadawali sobie rany mieczem. W swym rytuale mieli wiele gorszących praktyk i nie cieszyli się dobrym imieniem.

Drugim potężnym bogiem ze Wschodu był Mitra, irańsko-babiloński pan słońca. Kult jego poczyna się szerzyć w okresie helle­nistycznym, a w II i III wieku n. e. dochodzi do szczytu. Mitra urasta wówczas na bóstwo naczelne całego świata grecko-rzymskiego. Misteria, odbywane w tajemniczych pieczarach, głoszą wiarę w nieśmiertelność duszy i zmartwychwstanie ciała. Przez wielkie podobieństwo do chrześcijaństwa religia Mitry staje się w pewnym czasie groźną współzawodniczką nauki ewangelicznej.

W dobie wielkich monarchii, a więc od Aleksandra Wielkiego po­cząwszy, dawny ustrój Grecji, oparty na miastach-państwach, prze­stał istnieć i nie było odtąd owej więzi narodowej, która poszczegól­nym obywatelom nakazywała czcić bóstwa ojców i dziadów. Ponie­waż nowe państwa, owe rozległe monarchie, nie wywierały w tej mierze żadnego nacisku, religia stała się rzeczą prywatną i każdy szukał boga wszędzie tam, gdzie go się znaleźć spodziewał. Wzrosła pobożność indywidualna, silnie zabarwiona mistycyzmem, i bujniej rozplenił się wszelki zabobon wraz z magią i wróżbiarstwem.

Jednocześnie racjonalizm poddawał krytyce wierzenia o bogach. Już od VI wieku objaśniano alegorycznie Homera, aby go uchronić przed zarzutami Ksenofanesa, ale dopiero filozofowie ze szkoły stoi­ków i cyników rozszerzyli alegorię na imiona bogów i treść podań. Zwalczając antropomorficzne pojmowanie bóstwa i wszelkie zewnę­trzne ceremonie, głosili naukę o jednej istocie boskiej, która wy­maga tylko ofiary czystego serca. Zwłaszcza stoicy pilnie, acz nie­umiejętnie, zbierali materiały dotyczące obrzędów religijnych, imiona i przydomki bogów, aby za pomocą dziwacznych etymologii objawić ich “właściwe\” znaczenie. Mówili, że Demeter wyraża po prostu chleb, Hera — powietrze, Atena — ogień.

Inną drogę obrał Euhemeros, twórca osobliwego poglądu na mitologię grecką. Napisał on w początku II wieku przed n. e. ro­mans podróżniczy pt. Hiera anagrafe (Święte pismo). Opowiadał, że kiedy wyruszył z portu w Arabii Szczęśliwej, zerwał się wiatr i za­gnał okręt do nieznanej wyspy, położonej na Oceanie Indyjskim. Wyspa była niezwykle urodzajna i piękna, a w środku niej wznosiła się świątynia Dzeusa. W tej świątyni była kolumna ze złota, pokryta napisami hieroglificznymi. Na prośbę Euhemerosa kapłani wytłuma­czyli mu napisy i wówczas przekonał się, że jest to po prostu praw­dziwa historia bogów. Przepisał ją tedy w swym dziele, aby udo­wodnić, że bogowie byli pierwotnie ludźmi, których ubóstwiono bądź z woli narodu, bądź z ich własnego rozkazu. Według Euhemerosa Dzeus był królem zdobywcą, który wymagał od poddanych czci boskiej, aby zyskać tym większy posłuch. Kronos był władcą łagod­nym i poczciwym, którego synowie strącili z tronu. Uranos był księ­ciem bardzo biegłym w astronomii i stąd uznano go po śmierci za bóstwo nieba. W ten sposób wyjaśniał Euhemeros całą mitologię, sprowadzając nieraz dostojne postacie Olimpu do rzędu figur bardzo pospolitych.

Od epoki hellenistycznej aż do II wieku n. e. daje się zauważyć w społeczeństwie greckim prąd, który byśmy dziś nazwali roman­tycznym: tęsknota za najstarszymi kultami. Odnawiano obrzędy, o których już niemal pamięć zaginęła, podnoszono z gruzów od­wieczne świątynie, najdawniejsze igrzyska odprawiano z wielką wspaniałością i radzono się zapomnianych wyroczni. Szczególnie popierał ten ruch cesarz Hadrian (117—138 n. e.), monarcha zhellenizowany, pełen romantycznych porywów i szczerej miłości dla tra­dycji greckiej. Ale trwało to krótko i było zbyt słabe, aby uchronić Olimp helleński przed najazdem wschodnich bogów.

Ostatnim wielkim tworem geniuszu greckiego był neoplatonizm, ugruntowany przez filozofa Plotyna (II wiek n. e.), który uważał siebie za ucznia i kontynuatora Platona.

Przez wiele wieków dążyli Grecy do uproszczenia swego politeizmu i do poddania go idei największego boga. To zadanie podjął Plotyn. Stworzył pojęcie boga istniejącego poza wszelką formą zmy­słową, którego nie można ani określić, ani nazwać. Bogowie czczeni w świątyniach byli emanacją Istoty istot. Podania rozwiązywali neoplatończycy sposobem alegorycznym, lecz szanowali obrzędy i wszystkie praktyki religijne. Neoplatonizm zapełnił świat demo­nami. Demony były jakby pośrednikami między ziemią a niebem. Były nieśmiertelne, przewyższały człowieka rozumem i siłą i — za­leżnie od swojej natury — były dobroczynne lub szkodliwe. Ta wiara w demony rozwarła na oścież podwoje magii i wszelkim sztukom czarnoksięskim.

Neoplatonizm był ostatnim wysiłkiem, aby utrzymać i ożywić starą religię grecką, poszedł jednak na marne, gdyż jedyną religią, która naprawdę odpowiadała potrzebie czasu — było chrześcijań­stwo.

Nie zawsze i nie od najdawniejszych czasów świątynia była miej­scem czci bogów. Na górach, w gajach, grotach, przy źródłach — modlono się wszędzie tam, gdzie domyślano się obecności bóstwa. Pod gołym niebem ustawiano ołtarze i składano ofiary. Z wolna ta­kie miejsce szczególnie szanowane stawało się okręgiem świętym, w którym budowano świątynię. Tak było w Delfach i w Olimpii — dokoła świętego okręgu skupiły się gmachy publiczne na kształt miast całych.

Ośrodkiem kultu i samego okręgu świętego był ołtarz. Przy nim stawiano wizerunki bóstw i ofiary wotywne. Okręg święty otaczał mur, a różne przepisy rytualne określały jego nietykalność. (Na przykład do świętego “gaju\” Dzeusa w Olimpii w pewnych porach nie wolno było wchodzić kobietom.) Przestrzegano, aby nikt w okrę­gu świętym ani się nie rodził, ani umierał, albowiem narodziny lub śmierć sprowadzały stan nieczystości.

Świątynia była domem boga, który w niej przebywał pod postacią swego wizerunku. Wierni zazwyczaj pozostawali na zewnątrz, aby nie zakłócać spokoju bóstwa w jego prywatnym mieszkaniu. Wcho­dzili tam w pewne dni uroczyste, ale i wtedy nie dopuszczano ści­sku. Tak nakazywała ostrożność ze względu na drogocenne przed­mioty, które łatwo mogły zniknąć w tłumie, zwłaszcza że świątynie były słabo oświetlone. Jedynie tam, gdzie odprawiano misteria (np. w Eleuzis), rzesze wtajemniczonych zbierały się na wspólne na­bożeństwa.

Każda świątynia otwierała się ku wschodowi i w tę stronę patrzy­ły oczy posągu. Okien zazwyczaj nie było. Światło wchodziło przez drzwi, tak że w głębi świątyni panował półmrok. Odczuwało się większą ciszę i jakby modlitewne skupienie. Często otaczały świąty­nię drzewa rzędem zasadzone.

W Grecji nie istniał jakiś jednolity stan duchowny w naszym rozumieniu. Pochodziło to stąd, że pierwotnie kulty były domowe i ojciec rodziny był zarazem kapłanem. Kapłan grecki ani nie odbywał specjalnych studiów, ani nie odróżniał się od reszty obywateli. Służ­bę bożą na równi z mężczyzną pełniła kobieta. Kapłan, jako stróż świątyni, miał funkcję państwową. Poza tym był człowiekiem świec­kim. W każdej świątyni był jeden kapłan, któremu przydzielano do pomocy strażników i niewolników. Ponieważ nie znano ani dogma-tów, ani teologii, kapłani nie nauczali wiernych. Jedynym ich obowiązkiem było dokonywanie obrzędów. Kapłanów wybierało zgromadzenie ludowe. W niektórych kultach urząd kapłański był dziedziczny. W okresie hellenistycznym przywędrował ze Wschodu brzydki zwyczaj kupowania urzędów kapłańskich. Kapłan musiał być moralnie i fizycznie bez skazy i być pełnoprawnym obywatelem gminy. Dochody jego stanowiły osobne porcje mięsa z każdej ofiary i okolicznościowe honoraria. Niekiedy pobierał rentę z posiadłości należących do świątyni. Przy spełnianiu obrządków wkładali kapłani starodawny strój joński: długi, nie przepasany chiton biały lub pur­purowy, z rękawami. Czasem występowali w stroju bóstwa. Na przykład kapłanka Artemidy w Patraj jechała na wozie zaprzężo­nym w jelenie, a kapłanka Ateny w achajskiej Pellene przywdzie­wała w dnie świąteczne hełm i pancerz. W życiu prywatnym ubie­rali się jak wszyscy.

Głównym aktem obrzędów religijnych była ofiara — dar składany bóstwu celem pozyskania jego łaski. Na stopniach ołtarza zabijano zwierzęta: woły, krowy, owce, kozy, świnie itd. W dniach szczegól­nie uroczystych liczba ofiar bywała bardzo znaczna — nazywano to “hekatombą\”, czyli setką ofiar. Pojęcia hekatomby nie należy brać dosłownie. W rzadkich tylko wypadkach zabijano setki bydląt ofiar­nych, zwyczajnie zaś hekatombą zwano większą ofiarę, złożoną z kil­kunastu lub kilkudziesięciu zwierząt. Przeważnie wybierano zwie­rzęta zdrowe i dojrzałe, ale istniały w tym względzie wyjątki, gdyż każdy kult wymagał zwierząt innego gatunku, płci, maści itp. Zwy­kle obok ołtarza stała tablica z wypisanymi dokładnie wskazówka­mi, jak ofiarę składać należy.

Zwierzęta ofiarne miały często rogi złocone, przystrajano je wstążkami i wieńcami. Najpierw kapłan odcinał z czoła zwierzęcia garść włosów, które wrzucał do ognia, po czym sypał na nie ziarnka zbo­ża. Przy dźwiękach fletów zadawano ofierze cios toporem, tak żeby krew zbryzgała ołtarz. Zabite zwierzę dzielono na dwie części: naj­lichszą (tłuszcz, skórę i kości) palono na ołtarzu, drugą zaś pieczono i zastawiano ucztę dla wszystkich obecnych. Podczas ofiar składa­nych przez państwo cały lud bywał ugoszczony, a najlepsze kąski dostawali dygnitarze i kapłani. Na wsi, ilekroć chłop zabijał wołu lub cielę, najpierw składał ofiarę, a resztę mięsa oddawał na użytek domowy.

Inaczej się działo, gdy ofiarę przeznaczano na przebłaganie bóstw podziemnych. Spalano wówczas całe zwierzę i nie wolno było z nie­go jeść ani kęsa, albowiem kto zjadł bodaj odrobinę, dostawał się pod władzę duchów piekielnych. Tak samo postępowano składając ofiarę w zamiarze oczyszczenia się z jakiejś przewiny lub dla od­wrócenia grożącej klęski.

Ubodzy, którzy nie mieli za co kupić zwierzęcia ofiarnego, przynosili ciasto wypieczone w kształcie wołu, krowy lub owcy. Często, w oblężonych miastach, gdy zabrakło mięsa, składano bogom takie zastępcze ofiary. Poza tym religia grecka znała ofiary całkowicie bezkrwawe, z owoców i wszelkich płodów ziemi, oraz libacje, wy­lewanie wina; nie tylko podczas uroczystości, lecz i przy zwykłej wieczerzy odlewano z kubka kilka kropel na cześć bogów.

Na równi z dzikimi plemionami sądzili Grecy w najdawniejszych czasach, że najmilszym darem dla bogów jest ofiara z człowieka. Ślady tych wyobrażeń zachowały się w Grecji do bardzo późnej epoki. Przede wszystkim mówią o tym podania (np. ofiarowanie Ifi-genii), w których jakiś wróżbita dla zażegnania gniewu bożego na­kazuje złożyć ludzką ofiarę. Ale i wieki historyczne dostarczają podobnych przykładów. W Plutarchowym Żywocie Temistoklesa czytamy:

“Nazajutrz, skoro dzień zaświtał, Kserkses dla przypatrzenia się flocie i bitwie (było to pod Salaminą r. 480 przed n. e.) osiadł nad­brzeżną górę powyżej świątyni Heraklesa, kędy cieśnina Eubeję od Attyki rozłącza. Po takich z obu stron przygotowaniach, gdy Temistokles czyni ofiary na okręcie naczelnym, przywodzą przedeń trzech jeńców pięknej urody, w sukniach złotogłowych. Mieniono ich siostrzanami królewskimi. Skoro ich spostrzegł Eufrantydes oraz gdy wielki i jasny ogień na ofiarach rozjaśniał i z prawej strony kichnienie słyszeć się dało (dobry znak), wziąwszy prawicę Temisto­klesa, każe mu ich zabić dla Bachusa z przydomkiem Omestes, to jest Surowożerca: «od tego właśnie zależy zwycięstwo i całość Grecji». Stanął zdumiony Temistokles na tak okropną wróżbę i nie śmiał jej dopełnić. Ale lud, który zawsze w niebezpiecznych przy­godach i rozpaczy woli przeciw wszelkiemu rozumowi szukać na ocalenie swoje nadzwyczajnych pomocy, aniżeli się trzymać zwy­czajnego rzeczy porządku i roztropności prawideł, wezwał jedno­głośnie Bachusa i młodzieńców przed ołtarzem stawił na ofiarę, jak wieszczek nakazał\”.

Co więcej, słyszymy nawet o regularnych ofiarach z ludzi w dobie historycznej. Corocznie zabijano człowieka na ołtarzu Kronosa na wyspie Rodos, a w mieście Abdera kamienowano jednego z oby­wateli, niby kozła ofiarnego, na oczyszczenie całego społeczeństwa. Podobny zwyczaj istniał w Atenach, prawdopodobnie do V wieku. Podczas majowego święta Targeliów prowadzono w uroczystej procesji dwoje ludzi — mężczyznę jako nosiciela grzechów mężczyzn i kobietę za winy niewiast — z łańcuchem białych i czarnych fig na szyi. Po odbytej procesji wyprowadzano ich za miasto i zabi­jano. Tak działo się i w innych miastach jońskich. Przeznaczano na ten cel zbrodniarzy skazanych na śmierć, ale należy przypuszczać, że w odległej starożytności mniej ostrożnie szafowano życiem ludz­kim i ołtarze bogów greckich ociekały krwią niewinnych równie obficie, jak u wszystkich ludów barbarzyńskich.

Z postępem cywilizacji łagodniały te pierwotne zwyczaje. Oto na wyspie Leukas corocznie w święto Apollina zrzucano ze skały do morza jednego zbrodniarza w celu oczyszczenia całego ludu; lecz na dole oczekiwały łodzie ratunkowe — wyławiano go z wody i skazywano na wygnanie. W Halaj, w Attyce, podczas święta Arte­midy wybierano z ludu jednego mężczyznę i zadawano mu w szyję lekkie cięcie mieczem: kilka kropel krwi było zastępczą ofiarą za życie człowieka, które niegdyś składano w darze bogini. Jeszcze ciekawszy był zwyczaj na wyspie Tenedos. Kapłani Dionizosa ho­dowali piękną krowę, a kiedy urodziło się cielę, obchodzili się z nią jak z kobietą w połogu, cielęciu zaś wdziewali buciki na racice i prowadzili, niby dziecko, przed ołtarz boga, gdzie je zabijali. W tym obrzędzie cielę zastępowało prawdziwą ofiarę z dziecka, której nie­gdyś wymagał Dionizos od mieszkańców Tenedos.

Do wykonywania służby bożej potrzebna była czystość rytualna. Nieczysty był przede wszystkim zabójca, lecz i ten, kto choćby bezwiednie zetknął się z mordercą lub trupem. Taki nie miał wstępu do świątyni, a gdyby wszedł, splamiłby dom boży. Splamioną świą­tynię oczyszczano w ten sposób: na ołtarzu płonął ogień, z którego kapłan wyjmował głownię i gasił ją w wodzie; tą wodą, jako świę­coną, skraplał ściany, posągi i zebranych. Przed świątynią zwykle stało naczynie z wodą święconą, w której wchodzący zanurzali dłonie.

Grek modlił się często, lecz nigdy bez określonego powodu; prosił bogów o pomoc lub dziękował za doznaną łaskę. Przed każdym przedsięwzięciem obiecywał bogom jakąś ofiarę na wypadek spełnie­nia prośby. Zwracał się do tego bóstwa, które najłatwiej mogło się zaopiekować daną sprawą, gdyż należała do jego zakresu władzy — albo do boga, którego świątynia znajdowała się w pobliżu. Przy modlitwie stawał wyprostowany i podnosił do góry rozłożone ręce. Jedynie bóstw podziemnych wzywał padając na kolana i bijąc dłonią o ziemię, jakby w ten sposób chciał zwrócić uwagę istot tam mieszkających.

Do służby bożej należały również procesje, tańce, igrzyska i wszel­kiego rodzaju zabawy ludowe. Było to właściwością Greków, że widzieli we własnej radości i we własnych rozrywkach coś niesłychanie miłego bogom, którzy zawsze brali udział w ich weselu. Na Partenonie jest fryz przedstawiający jedną z najpiękniejszych uroczystości ateńskich, pochód panatenajski; na fryzie tym rzeźbiarz umieścił grupę bogów olimpijskich, którzy, dla oczu ludzkich niewidzialni, radują się widokiem pięknej młodzieży i całego ludu idą­cego w procesji. Najczęściej po złożeniu ofiar odbywały się tańce. Bez igrzysk nie rozumiano większych uroczystości. Cztery igrzyska osiągnęły największe znaczenie: olimpijskie, pityjskie (w Delfach), istmijskie (na Międzymorzu Korynckim) i nemejskie (w Argolidzie). Zwały się panhelleńskie — ogólnogreckie — albowiem uczestni­czyła w nich cała Hellada.

Podobnie jak każde państwo i każda gmina miały własnego boga, którego uważały za swego patrona, tak znów każda rodzina, obok Hestii, bogini domowego ogniska, czciła swoje bóstwa domowe, będące jej wyłączną własnością. One opiekowały się jedynie swoim domem i dla obcych mogły się okazać wrogie. Kto po raz pierwszy wchodził do domu, czy to nowy niewolnik, czy panna młoda, składał im natychmiast ofiarę, aby pozyskać ich życzliwość. Pannę młodą w dzień ślubu stawiano przed ogniskiem w domu męża i obsypywano figami, orzechami, daktylami — była to ofiara miła bóstwom domowym. Nowo narodzone dziecko musiało również wkupić się w łaski tych duchów mieszkających w kominie, na strychu, w za-kamarkach piwnic, strzegących dobytku i płoszących złodzieja. W kilka dni po narodzinach odbywała się uroczystość Amfidromiów: dziecko obnoszono dokoła ogniska i sadzano je na nim w popiele.

Nie dość jednak pozyskać dobre bóstewka. Należało jeszcze od­straszyć złe duchy, które tylko czekają sposobności, aby wtargnąć do domu. Szczególnie natarczywe są wtedy, gdy w domu rodzi się nowy człowiek. W Atenach zawieszano na drzwiach gałąź oliwną, gdy przyszedł na świat chłopiec, a wstążkę wełnianą, gdy dziew­oja. Te przedmioty odpędzały złe duchy. Podobną siłę przypisywano wieńcom z liści wawrzynu. Ale najwięcej bały się złe duchy hałasu: gdy bito w brązowe lub żelazne talerze, uciekały. Wy­szedłszy z domu, nigdy się Grek nie odwracał, albowiem za wy­chodzącymi idą złe duchy i można nagle stanąć wobec nich twarzą w twarz, co zawsze źle się kończy.

W życiu domowym łatwo się popada w stan nieczystości, np. przez dotknięcie położnicy lub umarłego. Matka dopiero w czterdzieści dni po porodzie ma prawo wejść do świątyni. Umarły jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Aby obcych ustrzec przed splamieniem się, stawiali Grecy przed domem nieboszczyka cyprys i wodę z gałęzią wawrzynu. Każdy wychodzący zanurzał gałąź w wodzie i skraplał się cały. Tę wodę przynoszono od sąsiadów, albowiem zmarły za­nieczyszcza wszystko, co się wokół niego znajduje — nawet ogień, tak że po upływie żałoby brano głownię z cudzego ogniska i roz­palano w domu nowy, czysty płomień. Na drugi dzień po pogrzebie dom zmywano wodą morską.

Za najcenniejszy objaw łaski bogów uważali Grecy wróżby i wyrocznie. Wróżbici i wróżki, ludzie obdarzeni przez boga szczególnymi zdolnościami i natchnieniem, wykładali rozmaite zna­ki — lot ptaków, uderzenie piorunu, głos skądsiś, niespodziane spotkanie, ruchy, barwy, układ wnętrzności zwierząt ofiarnych — w tym wszystkim objawia się wola bogów. Niekiedy zaś bóg prze­mawia wprost przez usta swoich kapłanów i wówczas w jego świą­tyni powstaje wyrocznia.

Najsławniejszą wyrocznią helleńską była delficka. Wśród gór Parnasu, u podnóża dwóch skał nagich i czerwonych, otoczona ga­jem, wznosiła się świątynia Apollina, a dookoła zbiegały się liczne budynki i posągi. Z najdalszych stron śliskimi wąwozami schodzili się pielgrzymi, niosąc bogu swoje utrapienia i nadzieje. Po złożeniu ofiary losowano, w jakim porządku ma każdy pytać o radę. Przed progiem domu bożego stał sługa świątynny, który odbierał pytania składane ustnie lub na piśmie i oddawał kapłanowi, aby je po­wtórzył jednej z natchnionych dziewic, zwanych Pitiami. Owe Pitie, wybierane przez kolegium kapłanów, chowały się od dzie­ciństwa w świątyni, wiodąc życie klasztorne. W najświętszym miej­scu świątyni, tzw. adyton, które było, jak się zdaje, pieczarą, siadała Pitia na trójnogu, w obłokach duszących wyziewów. Staro­żytni mówili, że te wyziewy szły wprost z ziemi, ale przy odkopywaniu ruin świątyni delfickiej nie natrafiono na ślad żadnej szcze­liny, skąd mogłyby się wyłaniać gazy odurzające. Powstało zatem wśród uczonych przekonanie, że w głębi groty spalano mocne ka­dzidła, które otaczały wróżkę chmurą dymów. Zaczadzona Pitia wpadała w rodzaj ekstazy i na zadawane pytania wypowiadała mnóstwo słów bez związku. Specjalni kapłani, profeci, układali z tych słów wiersze w heksametrach o sensie zagadkowym lub dwu­znacznym.

W każdej porze tłum pytających zalegał plac przed świątynią. Byli tam ludzie, którzy radzili się w sprawach małżeństwa, po­życzki, podróży, którzy dowiadywali się, jakie będą zbiory lub kiedy można liczyć na spadek po bogatym wujaszku; którzy szu­kali skarbów ukrytych pod ziemią lub mieli wątpliwości w wyborze zawodu. Nie tylko ludzie prywatni zwracali się do wyroczni. Czy­niły to przede wszystkim miasta i państwa greckie, a nawet i obce, oficjalnie, przed każdym ważniejszym przedsięwzięciem, jak zało­żenie nowej kolonii lub wyprawa wojenna, a zwłaszcza w kwestiach dotyczących religii. Ilekroć państwo nawiedziła klęska (posucha, trzęsienie ziemi, zaraza), którą uważano za dopust boży, wyrocznia wskazywała sposób przebłagania bogów. Niektóre państwa miały nawet jakby stałych ambasadorów odnoszących każdą trudną kwestię do natchnionego sądu kapłanów delfickich. Cały świat grecki skupiał się dokoła tej świątyni, którą uważano za środek ziemi. Szły ofiary i bogate podarki z Macedonii, z Egiptu, znad Pontu, z Marsylii, z Grecji macierzystej i ze wszystkich jej wysp, z miast azjatyckich i z południowej Italii. Ile razy trzeba było świątynię naprawić lub przyozdobić, składały się wszystkie państwa helleńskie.

Bliska sztuce wieszczenia była magia. W najdawniejszych cza­sach była tak z religią związana, że niepodobna jednej od drugiej oddzielić. Później węzły się rozluźniły i magia stała się obca, jeśli nie wroga religii. W religii bowiem główną rzeczą jest modlitwa, która jest prośbą. W magii zaś prośba nie miała znaczenia, lecz akt woli, stanowcze żądanie, rozkaz. Czarownik rozkazywał pod­władnym sobie istotom przyrodzonym i nadprzyrodzonym. Boginią czarów była tajemnicza i złowroga Hekate, która czarownikom da­wała moc nad siłami natury i znajomość ziół magicznych. Wierzono, że wszystko może zdziałać czarownik: ściągnąć księżyc na ziemię i latać w powietrzu, duchy wywoływać i wiatry zwracać w inną stronę, chodzić po wodzie i obudzać miłość w sercach obojętnych. Kto chciał, żeby mu się udało polowanie lub połów ryb, kto puszczał konie na wyścigach, kto chciał deszcz sprowadzić na swoje pola, szedł po radę i pomoc do czarownika lub czarownicy. Wykonywali oni swe praktyki według odwiecznych przepisów, zamawiali cho­roby, przygotowywali lekarstwa, rozdawali amulety i działo się to zarówno w czasach na poły jeszcze barbarzyńskich, jak i w epoce najwyższej cywilizacji, a pod koniec świata starożytnego wiara w magię stała się powszechna i tak silna, jak może nigdy przed­tem. Usłużni taumaturdzy, czyli cudotwórcy, wywoływali dla ludzi wykształconych duchy sławnych poetów — Homera, Orfeusza.

W tej religii, bynajmniej nie wolnej od zdumiewających zabo­bonów i grubych przesądów, uwijało się sporo takich ludzi, jakich przedstawił w swym dziele O charakterach pisarz grecki z IV wieku przed n, e., Teofrastos, kreśląc świetny portret zabobonnika: “Zabo­bonem — powiada — można nazwać obawę przed wszystkim, co demoniczne. Zabobonnik myje ręce w naczyniu z wodą święconą, którą skrapia się całkowicie, bierze do ust liść wawrzynu i tak chodzi przez cały dzień. Gdy mu łasica przebiegnie drogę, nie rusza się z miejsca, dopóki ktoś przed nim nie pójdzie albo też póki nie rzuci na ziemię trzech kamieni. Gdy spotka w domu węża, natych­miast na tym miejscu wznosi kapliczkę. Koło świętych kamieni na rozstaju nie przejdzie, póki ich nie obleje oliwą z butelki, pada na kolana i modli się. Kiedy mysz nadgryzie mu worek z mąką, zwraca się do wróżbity z zapytaniem, co w tym wypadku czynić należy. Jeżeli mu ten powie, że trzeba worek załatać, zabobonnik z od­wróconą twarzą spełnia oczyszczalną ceremonię. W domu dokonywa częstych oczyszczeń, mówiąc, że wpuszczono przez drzwi Hekate. Gdy w drodze posłyszy krzyk sowy, przeraża się i woła: «Ateno, pomagaj!», i dopiero rusza dalej. Pilnie wystrzega się stanąć w po­bliżu grobu albo podejść do umrzyka czy położnicy. Ile razy ma jakiś sen, śpieszy do wykładaczy snów i wróżbitów, aby zapytać się, do jakich bogów lub bogiń ma skierować swe modły i ofiary. Aby się dać wtajemniczyć w misteria, odwiedza z żoną co miesiąc orfickiego kapłana, a jeśli żona nie ma czasu, bierze dzieci razem z piastunką. Należy i do tych, którzy chętnie skrapia ją się wodą morską; a gdy zobaczy jednego z tych, co biegają po rozstajach w wieńcu z czosnku, wówczas umywa się cały od stóp do głowy i wzywa kapłanki, aby przyszły z cebulą morską i szczenięciem i dokonały oczyszczających obrzędów. Ilekroć spotka obłąkanego lub epileptyka, ogarnia go groza i trzy razy spluwa na piersi\”.

Religia Greków nie była religią czystego piękna, niezmąconej radości i beztroskiego ukochania życia, jak ją zbyt lekkomyślnie określają. Zapewne, te elementy w niej przeważają i czynią ją na pozór niepodobną do żadnej innej. Ale misteria eleuzyjskie i doktry­ny orfików dają nam niejasno poznać głęboką zadumę religijną owych, “wesołych\” Greków, którzy umieli być bardzo poważni, a nawet smutni. Mieli również swą cześć barbarzyństwa w zabo­bonach i niedorzecznych przesądach. Ich filozofia, nauka, literatura i sztuka — dobro wieczyste i powszechne wszystkich narodów euro­pejskich — tak potrafiły ukryć i zatrzeć owe rysy bardzo pospolite, że jedynie dzięki żmudnym badaniom udaje się nam dzisiaj od­kryć pod idealną powłoką bóstw helleńskich ów zabawny i po­kraczny grymas pierwotnych demonów.

Kto zaś wejdzie w rojny i barwny świat mitów, nie może się opędzić pytaniu: w jaki sposób radził sobie wśród tych sprzecz­ności, kaprysów i bezeceństw umysł tak inteligentnego narodu. Dają na nie odpowiedź dzieje religii greckiej, w których można dostrzec tysiąc lat walki między rozsądkiem i cnotą a zabobonem i nie­powściągliwą fantazją. Oczyszczanie pojęcia bóstwa z grubych prze­sądów lub niemoralnych mitów odbywało się i w misteriach; i w ko­legiach kapłańskich, takich jak delfickie, i u filozofów, jak Platon, i u poetów związanych szczególnie z religią, jak Ajschylos, Sofokles, Pindar. Pojęcia te zmieniały się w każdym stuleciu, lecz dziwnym biegiem rzeczy koniec starożytności był bardzo podobny do jej za­mierzchłych początków: wiara w demony opanowała nawet niepo­spolite umysły i wśród filozofów ginącego antyku znalazły się figury podobne do cudotwórców, magów i czarowników, jakimi już Homer gardził.

To wszystko jest przedmiotem badań historyków religii zaledwie od stu lat, nikt zaś o to się nie troszczył przez piętnaście wieków, w ciągu których świat bogów greckich oddziaływał na literaturę i sztukę Europy. Zawsze patrzono na mitologię jak na jeden z naj­piękniejszych tworów wyobraźni greckiej i była ona zbiorem nie­śmiertelnych tematów, motywów, symbolów, bez których i dziś sztuka nie umie się obejść i wciąż do nich wraca.

NARODZINY ŚWIATA

Na początku był Chaos. Któż zdoła powiedzieć dokładnie, co to był Chaos? Niejedni widzieli w nim jakąś istotę boską, ale bez określonego kształtu. Inni — a takich było więcej — mówili, że to wielka otchłań, pełna siły twórczej i boskich nasieni, jakby jedna masa nie uporządkowana, ciężka i ciemna, mieszanina ziemi, wody, ognia i powietrza. Z tej napełnionej otchłani, kryjącej w sobie wszystkie zarodki przyszłego świata, wyłoniły się dwa potężne bóstwa, pierwsza królewska para bogów. Uranos — Niebo i Gaja — Ziemia. Oni dali początek wielu pokoleniom bogów.

Z ich małżeńskiego związku wyszedł wielki ród tytanów, wśród których najstarszy był Okeanos, bóg potężnej rzeki, co szerokim, błękitnym kręgiem opływa całą ziemię dokoła. Młodszym rodzeństwem tytanów byli kiklopowie (cyklopi) i hekatonchejrowie — sturęcy. Cyklopi, potwornego wzrostu, o dzikim wyglądzie, mieli jedno oko w środku czoła, a hekatonchejrowie o stu rękach przerażali swą siłą niezłomną. Uranos nie był zado­wolony z tego potomstwa, które było szkaradne lub okrutne. Wszy­scy oni napełniali go strachem i odrazą. Nie spodziewając się po nich ani wdzięczności, ani poszanowania swej władzy ojcowskiej, strącił ich w bezdenne czeluści Tartaru.

Stamtąd nie było już powrotu. Tartar rozciągał się tak głęboko pod ziemią, jak wysoko ponad nią roztacza się niebo. Kowadło z brązu, rzucone z wysokości nieba, leciałoby dziewięć dni i dziewięć nocy, zanim dosięgłoby powierzchni ziemi*. Podobnie długo, a może jeszcze dłużej wędrowałoby owo kowadło do głębin Tartaru, gdzie panuje noc potrójna. Ktoś, kto by tam wszedł, nie zdołałby przez rok cały dojść do ostatecznych granic tego bezmiaru ciemności, ów zabłąkany podróżny pielgrzymowałby bez przerwy, unoszony gwał­townym wichrem podziemnych huraganów. Wieść niesie, że gdzieś pośrodku tych straszliwych mroków stoi smutne dworzyszcze Nocy, otoczone nieprzeniknionymi chmurami.

Gaja słyszała jęk potępionych tytanów dobywający się z prze­pastnych wnętrzności ziemi. Znienawidziła wyrodnego ojca i zaczęła knuć spisek przeciw jego władzy bezwzględnej. Namowom matki uległ najmłodszy z tytanów — Kronos, dotychczas nie pozba­wiony wolności. Uzbrojony w żelazny sierp, zaczaił się na Uranosa, okaleczył go haniebnie i strącił ze świetlistego tronu niebios. Z krwi, która wyciekła z rany powalonego boga, zrodziły się trzy straszne boginie zemsty, Erynie, o włosach wężowych. Uranos, ukryty w błękitach nieba, zeszedł z widowni dziejów boskich.

Razem z bogami rodził się świat. Nad ziemią, która jako ląd stały wydobyła się z chaosu, świeciło młode słońce, a z chmur spadały deszcze obfite. Podniosły się pierwsze lasy i ziemię przykryła wielka, szumiąca puszcza. Po nieznanych wzgórzach błądziły rzadkie zwie­rzęta. Z wolna rzeczy zaczęły przybierać znajome kształty. Źródła znalazły swe groty, a jeziora wygodne kotliny; góry śnieżnym grze­bieniem zarysowały się na jasnym niebie. Gwiazdy lśniły w ciem­nych przestworzach nocy, a kiedy one bladły, ptaki wydzwaniały jutrzence swą pierwszą pieśń powitalną.

Nad światem rządził Kronos wraz z małżonką Reją. Był to władca ponury i podejrzliwy. Większą część uwięzionych braci po­zostawił w otchłaniach Tartaru. Zachował w pamięci klątwę ojca, który mu przepowiedział, że i jemu syn odbierze berło. Każde więc dziecko, które powiła Reja, natychmiast połykał. W ten sposób pię­cioro dzieci dostało się do potwornych wnętrzności tytana. Gdy uro­dziło się szóste dziecko, Reja podała Kronosowi kamień zawinięty w pieluszki. Kronos połknął kamień sądząc, że połyka syna.

Tymczasem Reja zeszła na ziemię. Chciała umyć niemowlę, ale nigdzie nie mogła znaleźć źródełka. Pomodliła się do Gai i uderzyła berłem o skałę. Z twardego głazu wypłynął jasny strumień wody. Wykąpawszy małego, nadała mu imię: Dzeus. Powędrowała na Kretę i w złotej kołysce złożyła go w grocie idajskiej, której wejście osłaniał gęsty las, a po ścianach pełzały lśniące zwoje bluszczu. Dzeus chował się pod opieką nimf górskich, karmiony mlekiem kozy Amaltei. Dziecko kochało ją bardzo. Kiedy Amalteja złamała sobie jeden róg, Dzeus wziął go w swe boskie ręce i pobłogosławił, tak że odtąd napełniał się on wszystkim, czego zapragnął ten, kto go posiadał. Tak powstał róg obfitości, zwany rogiem Amaltei.

Złotą kołyskę nowego boga otaczała miłość całej przyrody. Gołębie znad brzegów Oceanu przynosiły mu ambrozje, a orzeł co wieczór nadlatywał niosąc w szponach kubek pełen nektaru. Pszczo­ły zbierały dlań miód najsłodszy. Jedna z nimf sporządziła cudowną zabawkę. Była to przeźroczysta kula ze złotych pierścieni, między którymi wił się bluszcz. Gdy rzucona w powietrze spadała, zosta­wiała za sobą bruzdę jaśniejącą. Aby zaś płacz i kwilenie dzieciątka Dzeusa nie doszło do uszu czujnego Kronosa, kapłani Rei, kureci, wykonywali nad jego kołyską hałaśliwe tańce wojenne wśród grania bębnów, rogów i piszczałek.

Dzeus dorósł i wyszedł z ukrycia, miał teraz stanąć do walki z ojcem. Poradził matce, aby przede wszystkim dała Kronosowi potajemnie środek na wymioty. Wtedy Kronos, wśród straszliwych męczarni, wyrzucił z powrotem połknięte potomstwo. Był to wcale piękny zastęp młodych bogów: synowie — Hades i Posejdon, i trzy siostry — Hera, Demeter i Hestia. Właśnie umarła dobra koza Amalteja. Nawet po śmierci oddała swemu wychowan­kowi jeszcze jedną przysługę, albowiem z jej skóry uczynił sobie Dzeus puklerz, którego nie mógł przebić żaden pocisk. Tak po­wstała egida, cudowna tarcza, którą Dzeus brał zawsze do bitwy. Pierwsza, którą stoczył, była przeciw ojcu. Polem walki były rów­niny Tesalii.

Kronos z tytanami zajął góry Otrys, Dzeus ze swoimi sprzymie­rzeńcami opanował śnieżne szczyty Olimpu. Dziesięć lat trwała woj­na bez widocznego skutku, gdy Dzeus postanowił wprowadzić nowe siły do tych śmiertelnych zapasów. Uwolnił mianowicie z Tartaru cyklopów i sturękich, trzech olbrzymów, z których każdy miał sto rąk i głów pięćdziesiąt. W owym dniu wywiązała się zaciekła bitwa. Z gwałtownym hukiem morza mieszał się jęk ziemi i nieba. Pod nogami nieśmiertelnych drżał Olimp, a drżenie to dawało się od­czuć w najdalszej głębi Tartaru. Z obu stron podnosił się zgiełk nieopisany. Gwiazdy spadały z firmamentu.

Ze szczytów Olimpu Dzeus bez przerwy ciskał pioruny, które dniem i nocą wykuwali cyklopi. Gromy rozbiegały się po górach, a na równiny lał się ogień święty. Ziemia pękała w płomieniach, lasy całe paliły się jak smolne pochodnie. Morza i rzeki wrzały. Płomienne opary otoczyły tytanów, którym oczy ślepły od niesa­mowitego blasku. Gwałtowne wiatry wzbijały tumany pyłu, zda­wały się unosić w czarnych skrętach pioruny i błyskawice. Gdy na chwilę rozpraszały się chmury, widać było w pierwszym rzędzie walczących trzech olbrzymich sturękich, którzy za każdym razem ciskali w tytanów trzysta skał, okrywając ich jakby chmurą ka­mienną. Lecz nie byli oni tak groźni jak pioruny Dzeusa, wobec których stawali tytanowie ogłuszeni i bezradni, albowiem nikt z nich dotąd nie widział tej straszliwej ognistej broni. Raz wraz któryś z nich padał omdlały i bezwładny, w potoku czerwonego światła i wśród przeraźliwego huku gromów. Wówczas olbrzymi sturęcy (hekatonchejrowie) chwytali te ogromne ciała, z których, zda się, życie uciekło, i wrzucali je w przepaści Tartaru, między wygasłe i dymiące kratery, cuchnące bagna i lodowe góry, gdzie brał ich już w swe wieczyste posiadanie nieprzenikniony mrok i noc nie­skończona.

Jak wprzód dostojny Uranos, tak obecnie Kronos zwalił się w ni­cość zapomnienia, z której dochodziły już tylko słabe echa. U ludu nie mówiono o nim źle. Obchodzono ku jego czci prastare święto Kronia, podczas którego weselono się na pamiątkę złotego wieku, jaki za jego czasów panować miał na ziemi. Kronos nie posiadał ani świątyń, ani ołtarzy. W Olimpii istniało wzgórze jego imienia, a nie opodal stało szanowne Metroon, przybytek Rei, “matki bogów\”. Na posągach, które pojawiają się bardzo rzadko, wyobrażano Kronosa jako poważnego, starszego mężczyznę z brodą: głowę ma nakrytą połą płaszcza. Małżonkę jego, Reję, utożsamiali Grecy z azjatycką boginią Kybele i przedstawiali jako tęgą niewiastę na wozie w lwy zaprzężonym, trzymającą gałąź lub wieniec dębowy i klucz, na głowie zaś miała diadem z obronnych wież i bastionów.

Nowe pokolenie bogów niedługo pożywało owoce zwycięstwa. Po­wstał przeciw nim ród gigantów, synów Ziemi. Jedni z nich byli podobni do ludzi, chociaż kształtów olbrzymich, inni mieli po­tworne cielska zakończone splotami wężów. Z gór poprzerzucanych stworzyli barykady, aby się dostać na Olimp. Trwoga opanowała bogów, gdy posłyszeli z dołu idące okrzyki i ujrzeli na stokach swej świętej góry odważnych napastników. Dzeus tylko, spokojny i nieustraszony, wyznaczył każdemu z bogów stanowisko i sam jął razić wroga piorunami. Giganci nie ustępowali. Ciskane przez nich skały sypały się niby grad, a spadając do morza zostawały wśród jego fal jako wyspy. Pioruny nie wyrządzały im szkody. Dzeus, zajrzawszy do księgi Przeznaczenia, dowiedział się, że pokonać gigantów może tylko człowiek śmiertelny. Wtedy Atena sprowadziła Heraklesa.

Zaczął się ostatni dzień walki. Dookoła Heraklesa skupili się wszyscy bogowie i wszystkie boginie. Bohater nakładał co chwila strzałę na cięciwę i szył w zbitą gęstwę nacierających. Nagle przyszedł mu z pomocą nieoczekiwany sprzymierzeniec. Dionizos nadciągnął z czeredą swoich satyrów siedzących na osłach. Kłapouchy, popędzane żegadłami, zmieszane wrzawą wojenną i widokiem dzikich postaci gigantów, podniosły ryk tak okropny, że bezmyślny, nieopanowany popłoch ogarnął nieprzyjaciela. W rozsypce łatwo już było dobić uciekających. Pozostał tylko jeden, piękny i wspa­niały Alkioneus. Ten pierworodny syn Ziemi drwił ze wszyst­kich ciosów, albowiem wystarczało mu dotknąć tego miejsca ziemi, na którym się urodził, a natychmiast goiły się rany i wracały mu świeże siły. Herakles porwał go, zaniósł daleko poza granice jego ojczyzny i tam zabił.

Ta walka bogów z gigantami była po wszystkie wieki dla sztuki greckiej niewyczerpanym źródłem natchnienia. Triumf doskonałości, szlachetności, inteligencji nad brutalną, potworną siłą zwierzęcą, opiewany w wierszach poetów, błyszczał pełną chwałą w niezliczo­nych płaskorzeźbach świątyń, na malowidłach, na rysunkach waz greckich. Po wojnach perskich Grecy chętnie widzieli w scenach gigantomachii symboliczne przedstawienie ich własnych zmagań z przemocą barbarzyńskiej Azji.

Giganci byli dziećmi Gai. Sędziwa bogini nie mogła przebaczyć bogom, że tak okrutnie wytępili jej potomstwo. Uniesiona pragnie­niem zemsty wydała na świat najstraszliwszego potwora, jakiego kiedykolwiek oglądało słońce. Nazywał się Tyfon. Od głowy do lędźwi miał ciało olbrzyma ludzkiej postaci, a zamiast nóg wiły się sploty wężów. Całe ciało miał upierzone, tylko na głowie i brodzie jeżyły się włosy szczecinowate. Wzrostem najwyższe góry przenosił i aż do gwiazd sięgał. Gdy rozłożył ramiona, palcami lewej ręki dotykał miejsca, skąd słońce wschodzi, a prawa dłoń nurzała się w mrokach dalekiego zachodu. Największymi skałami rzucał jak piłką. Latał w powietrzu napełniając je krzykiem i sykiem. Z pasz­czy płynęła mu wrząca smoła, a ogień buchał ze ślepiów.

Kiedy bogowie ujrzeli tego potwora u bram niebieskich, ogarnął ich popłoch. Uciekli do Egiptu, gdzie zmienili się w zwierzęta, żeby ich Tyfon nie poznał. Dzeus sam jeden stanął do walki z żelaznym sierpem, okrutną bronią, którą niegdyś Kronos okaleczył swego ojca, Uranosa. Tyfon, zraniony, broczył krwią tak obficie, że góry trackie zabarwiły się na czerwono i odtąd zwano je Hajmos — góry krwi. Na koniec osłabł zupełnie. Dzeus przywalił go wyspą Sycylią. Ile­kroć Tyfon stara się wydobyć z tego więzienia, ziemia sycylijska drży, a przez krater Etny bucha ogień z paszczy pokonanego po­twora.

Pamięć o tych walkach nie wygasła i dziś wśród ludu greckiego, chociaż tyle wieków upłynęło i tyle się zmieniło na starej ziemi Hellenów. Ale w pojęciach współczesnego chłopa greckiego zlały się postacie tytanów, cyklopów i gigantów w jedną całość. Opowiadają sobie po wsiach o jakichś olbrzymach, zwanych gigantami, nadludz­kiego wzrostu i niezwykłej siły, co mają jedno tylko oko w środku czoła, błyszczące jak ogień, i noszą bardzo długie brody. Ojcem ich jest pewien diabeł, a matką jakaś czarownica. Mieszkają w głębi ziemi, gdzie budują olbrzymie gmachy, kładąc wielkie głazy jeden na drugim. Podczas trzęsienia ziemi mówią chłopi: “Na pewno znów jakaś budowla gigantów się wali\”. W podziemiach zamknął ich Pan Bóg za to, że kiedyś zbuntowali się przeciw niemu.

Kiedy Dzeus osiadł tron niebieski, ludzie już byli na ziemi i przed ich zatrwożonymi oczyma rozgrywały się walki bogów o panowanie nad światem. O powstaniu rodu ludzkiego różne były podania: że wyszedł wprost z ziemi, wspólnej macierzy wszystkiego, co żyje; że lasy i góry wydały ludzi na podobieństwo drzew i skał; że ludzie pochodzą od bogów — tego mniemania byli zwłaszcza królowie i szlachta. Najchętniej jednak przyjmowano baśń o czterech wiekach ludzkości.

Najpierw był, oczywiście, wiek złoty. Panował wtedy Kronos. Rzeki płynęły mlekiem, z drzew sączył się miód najprzedniejszy, a ziemia rodziła wszystko w obfitości, nie przymuszona pracą rol­nika. Ludzie żyli jak niebianie, bez trosk, bez trudów, bez smutków. Ciało ich nie starzało się nigdy i żywot swój trawili na nieustan­nych biesiadach i zabawach. Z upadkiem Kronosa skończył się wiek złoty, a ówcześni ludzie zmienili się w dobroczynne demony.

Następne pokolenie było srebrne, a więc znacznie lichsze. Ludzie rozwijali się bardzo powoli. Okres dzieciństwa trwał u nich sto lat, a kiedy dochodzili do wieku dojrzałego, życie ich było krótkie i pełne zgryzot. Byli źli i dumni, bogom nie chcieli składać ofiar ani czcić ich, jak należy. Dzeus wytępił ich do ostatniego, lecz w pa­mięci ludzkiej pozostali oni jako dusze błogosławione.

W wieku brązowym żyło plemię gwałtowne, miłujące wojnę. Lu­dzie mieli siłę olbrzymów i serca twarde jak kamień. Żelaza nie znali. Wszystko sporządzali z brązu: i mury miast, i domy, i sprzę­ty, i oręż. Był to okres heroiczny. Wówczas żył wielki Herakles i dzielny Tezeusz, i bohaterowie spod Teb, i spod Troi. Dokonywano czynów tak niezwykłych, jakie już nie powtórzyły się w wieku następnym, żelaznym, który trwa do dzisiaj.

Inne podania głosiły, że człowiek jest tworem jednego z tyta­nów — Prometeusza, który ulepił go z gliny pomieszanej ze łzami. Duszę zaś dał mu z ognia niebieskiego, którego parę iskier ukradł z rydwanu słońca. Niedaleko miasta Panopeus pokazywano chatę z cegieł, gdzie Prometeusz ongi dokonywał swej pracy. Do­koła leżały odłamki gliniastej ziemi, a szedł z nich zapach jakby ciała ludzkiego. Były to bowiem resztki nie zużytego materiału. Dziś jeszcze czerwona ziemia beocka przypomina baśń o stworzy­cielu rodu ludzkiego.

Człowiek Prometeusza był słaby i nagi. Palce miał zakończone zbyt kruchymi paznokciami, by mu były obroną przed pazurami dzikich zwierząt. Jedynie jego postać, niepodobna do otaczających stworzeń, była widocznym obrazem bogów. Brakowało mu tylko ich siły. Niby mdłe zjawy senne błądzili ludzie, bezradni wobec potęg przyrody, której nie rozumieli. Wszystkie ich czyny były nieświadome i bezładne. Widząc to Prometeusz ponownie zakradł się do wielkiego spichlerza ognia niebieskiego i przyniósł na ziemię pierwsze zarzewie. W siedzibach ludzkich zapłonęły jasne ogniska ogrzewając mieszkańców i płosząc drapieżne bestie. Mądry tytan uczył ludzi umiejętnego używania ognia, sztuk i rzemiosł.

Nie podobało się to Dzeusowi. Mając w pamięci niedawną walkę z gigantami, obawiał się wszystkiego, co pochodzi z ziemi. Kazał wtedy Hefajstosowi, z bogów najbieglejszemu we wszystkich kun­sztach, stworzyć kobietę cudnej urody, na wzór bogiń nieśmiertel­nych. Gdy misterne to dzieło już było gotowe, Atena nauczyła pierwszą niewiastę pięknych robót kobiecych; Afrodyta otoczyła jej oblicze wdziękiem i w oczy wlała urok uwodzicielski; Hermes dał jej skryty i pochlebczy charakter wraz z darem kuszącej wymowy; w końcu ubrano ją w złoto i uwieńczono kwiatami. I nazwano ją Pandorą, albowiem była ona darem dla ludzi od wszystkich bogów i każdy z bogów obdarzył ją jakąś szczególną właściwością. W posagu otrzymała glinianą beczkę szczelnie zamkniętą, której zawartości nikt nie znał.

Tak wyposażoną Pandorę zaprowadził Hermes, posłaniec bogów, na ziemię i zostawił ją przed chatą Prometeusza. Mądry tytan wy­szedł przed dom przyjrzeć się pięknej nieznajomej i od razu zwie­trzył jakiś podstęp. Nie przyjął jej więc, ale odprawił i i