Jędza

I

Siłą przyzwyczajenia o pierwszym brzasku dnia obudzona, otworzyła oczy i tak przelękła się, że nieprzytomnym jeszcze od senności głosem wybełkotała:

– Co to? co to? co to?

Istotnie, co tam takiego stoi w szarym świetle zimowego świtu przy dużym i –ciężkim stole umieszczonym pośrodku pokoju, którego podłoga znika prawie pod mnóstwem małych, różnokolorowych szmatek, strzępów, skrawków? Widmo, nie widmo! Wyraźna, wysoka postać kobiety z wydatnymi kształtami i w nowiuteńkiej, eleganckiej sukni, ale bez głowy! Falbany, tunika, pasek Directoire, kołnierz Marie Stuart, rękawy gigot, bardzo wypukła turniura, wszystko jest, tylko nad kołnierzem głowy, a u rękawów rąk wcale nie ma! Wytworna jakaż dama, według ostatniej mody ubrana, ale bez rąk i bez głowy, w dodatku zaś trupio sztywna i nieruchoma. Ta trupia sztywność i nieruchomość, obok wyrazistości i pełności kształtów, najbardziej jej nadają w szarym świetle świtu pozór fantastycznego i zupełnie nadprzyrodzonego zjawiska. Biały odblask leżącego za oknem śniegu słabo migoce w zdobiących jej suknię złotawych paciorkach, a okrywające podłogę strzępki i skrawki wyglądają jakby ścielące się jej do stóp, dziwaczne, powiędłe, klinowate, podłużne lub zupełnie bezkształtne kwiaty.

Jednak obudzona dziewczyna przez trwanie paru zaledwie sekund przelęknioną się czuła tym fantastycznym zjawiskiem, wytwornie ubranym a trupio sztywnym, zaopatrzonym w turniurę a nie mającym głowy. Sennym głosem wybełkotawszy: „Co to? co to? co to?” uśmiechnęła się zaraz i przecierając oczy, które jeszcze bardzo spać chciały, wymówiła:

– Jakaż ja jestem głupia!

Głupią może nie była, ale wczoraj do godziny drugiej po północy wykończała haft ze złotawych paciorek, który teraz słabo migotał na sukni widma, co sprawiło, że położywszy się późno, spała twardo, zbyt krótko i obudziła się nieprzytomnie; dlatego nie poznała od razu przedmiotu, który od lat już siedmiu był nie tylko jej nierozłącznym towarzyszem, ale niejako symbolem jej życia. On, to jest ten manekin do przymierzania sukien służący a z drucianej siatki utworzony i drugi jeszcze przedmiot: maszyna do szycia, której korba i koło słabo połyskiwały nad stołem środek pokoju zajmującym, była to para jej nieodłącznych towarzyszów, chlebodawców i dobroczyńców z jednej strony, a z drugiej katów i więziennych stróżów.

Głęboką ciszę wczesnego poranku przerywały tylko dwa monotonne i nieustanne głosy: tętent wiszącego na ścianie, malowanym bukietem ozdobionego zegara i chrapanie kogoś śpiącego za cienką, drewnianą ścianą, w przyległym pokoju, od którego drzwi, wąskie i niskie, były na wpół otwarte. Cienka, drewniana ściana była w istocie tylko przepierzeniem, a dwa pokoje jedną obszerną izbą na dwie nierówne części przedzieloną.

Senne, różowymi obwódkami otoczone oczy dziewczyny zwróciły się ku zegarowi i jakby sprężyną podrzucona, usiadła ona na łóżku.

– Późno już! – zaszeptała – ach, jak późno! Zaspałam! Bardzo śpiesznie wstawać z pościeli i ubierać się zaczęła, a gdy to czyniła, ruchy jej zdradzały naturę żywą, nerwową i którą jakiś bicz życia do nieustannego pośpiechu przyzwyczaił. Nie zastanawiała się ani chwili nad wynoszonymi i dziurawymi bucikami, w które wsunęła małe i zgrabnie utoczone stopy; nie lubowała się długością i połyskiem swoich ciemnopłowych włosów, które nad czołom gładko zaczesawszy w gruby warkocz, z tyłu głowy zwinęła; od łóżka do glinianej miednicy z wodą i od miednicy do wiszącego na ścianie lusterka przebiegała żwawo, cicho, na żadne przerwy, spoczynki, rozmyślania nie pozwalając sobie albo potrzeby ich nie czując. Wzrost miała dość wysoki, ruchy zgrabne, włosy piękne, ręce i stopy małe i kształtne, ale wielkie wychudzenie i żółtawa bladość ciała nadawały jej pozór mizerny i zwiędły. Kości jej łopatek ostro sterczały nad opadającą z nich czystą, lecz grubą i wszelkich ozdób pozbawioną koszulą, a ramiona miały także zgięcia ostre i na całej swej długości cienkość jednostajną. Tak chudą będąc, najlepiej nawet przez naturę stworzona kobieta ładną być nie może. Ale ona, w tej chwili przynajmniej, nie myślała wcale o tym, czy jest ładną. Zajmowały ją nade wszystko, pochłaniały całkowicie wdzięki wytwornej damy bez głowy, przy dużym stole w trupiej nieruchomości stojącej. Myjąc się, czesząc, wrzucając na siebie szarą, wełnianą spódniczkę, wciąż rzucała na nią spieszne, ale uważne spojrzenia, aż nie skończywszy jeszcze zapinać szarego stanika na swojej zgrabnej, ale zbyt cienkiej kibici, podbiegła ku niej i pochylając się, prostując, zbliżając się, odchodząc, przyglądać się jej zaczęła.

– Źle! – szepnęła – zupełnie źle!

W mgnieniu oka otworzyła stojące na stole pudełko i jedną ręką zapinając jeszcze guziki stanika, drugą poczęła prędko, prędko z podłużnego papieru wysuwać szpilki i do ust je wkładać. Była to manipulacja dość dziwna, ale z którą ona doskonale oswojoną była. Bo kiedy człowiek obie ręce zajęte ma robotą, gdzież umieścić on może szpilki, których co sekundę do tej roboty potrzebuje? Naturalnie w ustach; ustawiczne bowiem chwytanie ich ze stołu lub stołka zabierałoby wiele czasu i co gorsza, zbyt daleko rękę usuwałoby od roboty. Jest to kwestia krawieckiego mechanizmu, w którym ona była widocznie biegłą. Z pękiem szpilek w bladych, drobnych wargach przyklękła i zaczęła przerabiać upięcie sukni wytwornej damy.

– Oj, ta nocna robota! – sarknęła z cicha. W nocy, przy świetle lampy, wydawało się jej, że zrobiła to bardzo ładnie; teraz zaś w układzie i sposobie opuszczania się draperii spostrzegła różne krzywizny i niedokładności. Prostowała, poprawiała, podnosiła, opuszczała, na klęczkach dokoła obchodziła wytworną damę, prawa jej ręka co chwilę nadzwyczaj szybkim ruchem sięgała do ust po szpilkę, zgrabna głowa z ciężkim warkoczem medytacyjnie i badawczo przechylała się w różne strony, z daleka i z bliska przypatrując się dokonywanemu dziełu. Gdy tak w zajęciu swoim pogrążona była, za oknem, kędyś w pobliżu, ozwało się silne stukanie i gruby głos ludzki w sposób gwałtowny i grubiański do kogoś przemawiający. Nie zdziwiło to jej wcale. Wiedziała, że to jeden z licznych jej sąsiadów, szewc Jerzy, po całonocnej hulance pijany wraca do domu i w ten hałaśliwy sposób dobija się do drzwi swego mieszkania. Stukanie to trwa zazwyczaj długo i towarzyszą mu coraz głośniejsze krzyki i łajania, bo żona szewca, przelękniona a więcej jeszcze rozgniewana, drzwi otworzyć nie chce i nawet z wnętrza mieszkania cienkim, ale piskliwym i donośnym głosem wzajemnie męża łajać zaczyna. Wszystko to nie jest zupełnie podobnym do śpiewu ptasząt, przy którym do dnia niewinności i szczęścia budzą się niewinni i szczęśliwi tego świata. Toteż czoło dziewczyny klęczącej przed wytworną i trupio sztywną damą bez głowy nabiera trochę ponurego wyrazu; pomiędzy brwiami powstaje na nim zmarszczka i przebiega je parę drgnień gniewu czy niecierpliwości. Od paru już lat, parę razy na tydzień słyszy ona hałaśliwe i grubiańskie kłótnie szewca i jego żony, a potem znowu wysłuchiwać musi płaczliwych, piskliwych, nieskończenie długich wyrzekań i lamentów tej ostatniej, a dotąd jeszcze oswoić się nie może z widokiem mizernego, niskiego, brudnego życia tych ludzi. Jest w niej coś, jakiś instynkt porządku, jakieś zamiłowanie fizycznej zarówno jak moralnej czystości, które widoki takie czyni jej nieznośnymi. A teraz nad nią, nad niewysokim sufitem pokoju, w którym pracowała, rozległ się przeraźliwy wrzask dwojga czy trojga dzieci, które jednocześnie znać obudziły się i jednocześnie płakać zaczęły. Oznajmiało to znowu powstawanie ze snu nocnego licznej rodziny Lei kramarki, która niedaleko stąd miała kramik z drobnymi wiktuałami, a której mąż od rana do wieczora nad Talmudem siedział i oprócz tego nic więcej nie robił. Ci nie kłócili się z sobą, tak jak owe o kilkanaście kroków mieszkające szewcowstwo, ale w zamian mieli strasznie wrzaskliwe dzieci i mieszkali dosłownie w kupie śmiecia, z której wyciekające, brudne jakieś ciecze tworzyły często obrzydliwe plamy na suficie jej mieszkania. Skarżyła się na to przed właścicielem domu, ale był to człowiek bogaty, a psycholog mierny, który na żaden sposób zrozumieć nie mógł, co komu szkodzić mogą dziecinne wrzaski nad sufitem i mokre, ciemne plamy na suficie. On sam wprawdzie ani jednych, ani drugich znieść by nie mógł, ale był bogatym; ażeby zaś ubogim ludziom przykrość one sprawiać mogły, tego zupełnie nie pojmował. Panna Jadwiga Szyszkówna była panienką ubogą, więc rzeczy te i daleko jeszcze gorsze znosić mogła wybornie. Powiedział jej to nawet wyraźnie, co ją tak zabolało i oburzyło, że z twarzą w ogniu oświadczyła mu wzajemnie, iż jest gburem, człowiekiem bez wychowania i serca, a odchodząc z całej siły trzasnęła drzwiami. Postępku tego nie tylko nie wyrzucała sobie, ale owszem, ilekroć o tym myślała, żałowała, że obrzydliwemu spekulantowi temu nie nagadała daleko gorszych rzeczy i że drzwiami jego nie trzasnęła tak, aby z nich duże, przezroczyste, kosztowne szyby z prawdziwego czeskiego szkła wyleciały i na szczątki się potłukły. Bo jakie on miał prawo wyrzucać jej ubóstwo? Płaci mu przecież ona za mieszkanie z regularnością zegarkową, ręki po jałmużnę nie wyciąga i od nikogo nic nie potrzebuje. Czy to ubogi człowiek jest psem, aby wszystko znosić musiał i aby każdy ubliżać mu miał prawo! I teraz jeszcze myśląc o tej rozmowie z właścicielem domu zawrzała tak, że aż rumieńce wybiły się jej na twarz i dotkliwie ukłuła się szpilką w palec. Syknęła, ale nie z bólu, tylko z gniewu na samą siebie. Zarazem wstała z klęczek i po starannym obejrzeniu znowu ze stron wszystkich wytwornej damy uznała, że draperie jej sukni były tym razem zupełnie dobrze upięte. Trzeba je będzie jeszcze przymocować nićmi, ale to już uczyni później, a teraz wykończy tę różową, dziecinną sukienkę, która wisi na ścianie zupełnie uszyta, tylko jeszcze drobnych przyozdobień potrzebująca.

Gdy szła ku ścianie po dziecinną sukienkę, machinalnie spojrzała w okno i zobaczyła zwolna sunącą po śniegiem usłanym dziedzińcu kobietę w strasznie obłoconej u dołu sukni i wielkiej, podartej chustce na głowie. Z grubych zwojów podartej i żadnej już barwy nie mającej chustki wyglądała twarz dość młoda jeszcze, ale niezmiernie blada, chuda i wyrazem przejmującego smutku uderzająca. I o tej kobiecie wiedziała ona dobrze, kim jest i czego teraz w skórzanych pantoflach i obłoconej spódnicy sennym, słabym, leniwym krokiem sunie się przez dziedziniec. Jest to żona krawca Mendla, który w tym samym domu, wkrótce po jej przybyciu tutaj, zamieszkał, a miał żonę, czworo dzieci, powoli rozwijające się suchoty i wieczny brak zarobku. Sunie zaś ona, ta żona Mendla, której na imię Ruchla, ku sklepionej i prowadzącej na ulicę bramie dziedzińca, aby w niej stanąć i każdego z przechodniów, którego tylko o potrzebę sporządzania jakiejkolwiek odzieży posądzać może, do swego męża krawca werbować. Z rana, w południe, przed wieczorem, latem, jesienią i zimą, o każdej, słowem, porze dnia i roku widzieć można Ruchlę przypartą do rogu bramy i głęboko zapadłymi, czarnymi oczyma wodzącą po przytykającym do niej chodniku. Czasem, gdy nogi zabolą ją od stania, przysiada na niskiej schodce znajdującej się u drzwi mieszkania stróża i z łokciami na kolanach a brodą opartą na obu rękach siedzi jak posąg; lecz niech tylko spostrzeże idącego chodnikiem lub wchodzącego do bramy kogoś z zawinięciem lub kawałkiem jakiej materii w ręku, natychmiast zrywa się, podbiega i z ukłonami, z błagalnymi wejrzeniami, z tysiącznymi przyrzeczeniami taniości i doskonałości roboty do siebie zapraszać go zaczyna. Z sennej, leniwej, nieustannie i, zda się, śmiertelnie smutnej kobiety przemienia się ona wtedy na Demostenesa w obłoconej spódnicy, a po części też na baletnicę, tak staje się wymowną i takich gibkich, żwawych, sprężystych nabiera ruchów. Tłumnie, bezprzestannie, gorączkowo wyrazy tłoczą się na jej kształtnych, cienkich, zżółkłych wargach; błagalnie, gorączkowo, z wyrazem niepokoju, przymilenia i żądzy w twarz przechodnia z zawinięciem spoglądają jej głęboko zapadłe, jak noc czarne oczy. I dość często udaje się jej celu swego dopiąć; dość często przechodzień zwabiony jej spojrzeniami, ukłonami i obietnicami skierowuje się w stronę jej mieszkania omijając drzwi Jadwigi Szyszkówny i drugiej szwaczki, która na złość Jadwidze i aby pomścić się na niej za jakąś stoczoną z nią kłótnię, na tym samym dziedzińcu zamieszkała, i trzeciej jeszcze szwaczki, która także tu mieszka, ale której Jadwiga nie zna i znać nie chce z powodu kawalerów, z którymi ta lekkomyślna dziewczyna przechadza się po ulicach i których nawet u siebie dość często przyjmuje. Że jednak obie te szwaczki niewiele są znane w mieście i daleko mniejszą od niej biegłość w krawiectwie posiadają, więc też Ruchla swoim przejmowaniem w bramie krawieckiej klienteli najczęstsze szkody wyrządza Jadwidze. Boże! ile też zrazu miała ona z tą kobietą zajść i przykrości! Zaczęła od tego, że uprzejmie i poważnie przedstawiała jej całą niewłaściwość i nawet nieuczciwość takiego podstępnego postępowania i odbierania przez nie zarobku innym, którzy także żyć potrzebują. Na przedstawienia te Ruchla ani gniewu, ani wstydu nie okazując odpowiadała: „A co robić, kiedy u nas chleba nie ma?” Niechby Mendel tak dobrze suknie robił, aby przez to zdobył sobie wziętość, a wtedy nikt by mu jej za złe brać, ani zazdrościć nie miał prawa; ale tak w bramie stać i ludzi chwytać, namawiać, od innych drzwi odprowadzać, to nieładnie i nieuczciwie. Ruchla swoim cichym, monotonnym, od stania na zimnie ochrypłym głosem znowu odpowiedziała: „A co robić? kiedy u nas chleba nie ma!” Stopniowo, uporem Żydówki i kilku poniesionymi strata– mi podrażniona, Jadwiga coraz ostrzejsze wymówki Ruchli czynić zaczęła i przy każdym spotkaniu okazywała jej swoją pogardę, bo też istotnie oprócz żalu nad straconym zarobkiem własnym czuła ku podobnemu sposobowi zdobywania go obrzydzenie głębokie. Ona, gdyby z głodu umierała, jeszcze by pewnie nie stanęła w bramie, aby w taki żebraczy i dla innych szkodliwy sposób przyciągać ku sobie klientelę. Raz też, przechodząc obok Ruchli, która jej przed paru dniami jedną z najcenniejszych klientek odebrała, zagotowała się cała od gniewu i głośno, ostro do niej zawołała: „Oj, wy, Żydy! czy wy już ani za grosz honoru i wstydu w oczach nie macie!” I jak zwykle, gdy gniew ją ogarniał, z ogniem na policzkach i drżącymi trochę rękami dodała: „Brudasy!” Wymówiła więc wyraz z całego swego dykcjonarza najgorszy, bo „brudas”, czyli człowiek fizycznie lub moralnie brudny, był dla niej tym, czym najnamiętniej brzydziła się na świecie. Ale Ruchla, ramieniem o róg bramy oparta, bez gniewu ani wstydu, bez żadnego poruszenia ciała lub duszy, odpowiedziała: „A co robić? kiedy u nas chleba nie ma!” Przez lat parę Jadwiga uczuwała dla tej fizycznie i moralnie brudnej kobiety urazę i pogardę, które stopniowo wzrastały we wstręt i nienawiść; jakież tedy było jej zdziwienie i obrzydzenie, gdy dnia pewnego Ruchla, nie w bramie już, ale na dziedzińcu z opuszczonymi rękoma i spłakaną twarzą stojąca, ujrzawszy ją rzuciła się ku niej, rękę jej pochwyciła i pocałunkami okrywać ją zaczęła! Płakała przy tym i bełkotała, że jedno z dzieci jej zachorowało, a ona nie ma czym doktora i apteki opłacić, że w tych czasach właśnie Mendel żadnego zarobku nie miał, że może panienka zlituje się nad jej chorym dzieckiem, nad nimi wszystkimi i pożyczy im choć rubla, choć jednego rubla… na doktora i lekarstwo! Jadwigę prośba ta oburzyła. „Ja wam, ja wam pożyczać! Dwa lata dołki pode mną kopią i o tym tylko myślą, aby mię chleba pozbawić, a teraz jeszcze mojej pomocy żądają! Albo to prawda, że wy tacy biedni! Czy tacy, jak wy, brudasy mogą być biedni!” Ruchla odpowiedziała: „Niech panienka zobaczy i przekona się! Niech panienka do nas wejdzie!” Powiedziała to w taki sposób i tak jakoś rozpacznie ją ku swemu mieszkaniu pociągnęła, że rozgniewana, ale trochę też zaciekawiona Jadwiga za nią poszła. W mieszkaniu krawca spędziła prawie kwadrans, a gdy je opuściła, miała twarz zamyśloną i smutny wyraz oczu. Jakkolwiek patrzała już teraz na bruk dziedzińca i wysokie ściany kamienicy, zamiast nich widziała nieustannie drobną, ładną, rumieńcami gorączki płonącą twarz dziecka i drugą jeszcze, tak prawie jak papier białą, rozżarzonymi oczami świecącą, suchotniczą twarz ojca tego dziecka. Widziała jeszcze okropną izbę, z której przed chwilą wyszła, i z tymi obrazami w oczach do mieszkania swego wbiegła, a wnet zeń znowu wybiegłszy, czekającej na nią Ruchli papierową szmatkę w rękę wcisnęła. Doprawdy, nie była ona wcale bogatą, ale do utrzymania miała tylko siebie i jedną jeszcze osobę, a ten biały, smutny, przymusowo bezczynny człowiek miał ich aż pięć. Posiadała w tej chwili trzy ruble, z których jednego oddała teraz żonie krawca, a tego samego dnia odnosząc uszytą suknię żonie doktora, której była stałą krawczynią, tak gorąco prosiła, aby pan doktor odwiedził chore dziecko Mendla i Ruchli, że aż doktorową w rękę pocałowała. W ogóle nie była wcale skłonną do całowania rąk ludziach, tym razem jednak uczyniła to gorąco, i nie bez skutku. Mały jej sąsiad bezpłatnie i dobrze leczony wyzdrowiał wkrótce, a jednocześnie w sercu Jadwigi nieprzyjaźń względem obłoconej i podstępnej Ruchli zgasła bez śladu. Nie wiedziała sama, jak i dlaczego się to stało, ale faktem było, że parę razy, przez dziedziniec przechodząc, pogłaskała kędzierzawą głowę dziecka, w którego uratowaniu niejaki przyjęła udział, a z matką jego, która, tak jak i wprzódy, w bramie domu nieustanną trzymała wartę, od czasu do czasu zamieniała kilka życzliwych, nawet poufnych wyrazów.

I teraz także spostrzegłszy przez okno Ruchlę na zwykłe swe stanowisko dążącą, uśmiechnęła się tylko żartobliwie.

– Głupia Ruchla! Zmarznie w bramie jak kość, a nikogo nie złapie! Przecież to wilia Bożego Narodzenia…

Zdjęła ze ściany dziecinną sukienkę i poczęła ją na wszystkie strony obracać i oglądać. Bardzo ładna! Zrobiła takich trzy, dla trojga małego rodzeństwa, i dziś ją odniesie, tylko tę jedną wykończyć jeszcze trzeba. Odwróciła się ku stołowi i nagle aż zatrzęsła się cała z gniewu. Jedna szyba nisko nad ziemią umieszczonego okna zajętą została w zupełności przez twarz kobiety dużą, czerwoną, garnirowaniem wielkiego kaptura otoczoną, a małymi, świecącymi, ciekawymi oczkami chciwie w głąb pokoju spoglądającą. Twarz ta należała do niemłodej, barczystej kobiety, która w dość mizernej salopie i z grubą książką do nabożeństwa w ręku za oknem przystanąwszy, mieszkanie za tym oknem znajdujące się swymi świecącymi i ciekawymi oczkami formalnie prześwidrować na wskroś usiłowała.

– Znowu! – krzyknęła Jadwiga i z błyskawiczną szybkością ku oknu poskoczywszy twarzy do szyby przyklejonej język pokazała.

Twarz z przedziwnym grymasem gniewu i przedrzeźniania zniknęła, a Jadwiga popędliwym ruchem przy maszynie do szycia usiadłszy, trochę drżącymi palcami układała i zszywała różową kokardkę. Nie jest to ładnie język komuś pokazywać, ale ona wcale tego postępku swego nie żałuje. Te dewotki w rogu dziedzińca mieszkające tak jej już swoim podpatrywaniem i podsłuchiwaniem dokuczyły! Jest ich trzy, mieszkają razem, ale po osobno, żyją z drobnych emeryturek i oszczędności, i przez dnie całe z książkami do nabożeństwa po dziedzińcu się włóczą; a co która przewlecze się, to w jej okno twarz wsadzi i patrzy: czy nie zobaczy tu czego, co by po mieście na języku roznosić mogła. Żeby sto lat patrzała, nic takiego nie zobaczy, to pewna; ale taka niedelikatność i nieprzyjaźń oburza i boli. Tylko co była jedna, szła na prymarię i do jej okna zajrzała, zaraz iść będzie druga, a potem trzecia, i to samo zrobią. Ale ona plecami do okna usiadła i ani razu nie obejrzy się najpewniej, aby znowu nie zobaczyć której z tych dużych, czerwonych twarzy (wszystkie trzy mają one duże, czerwone twarze), bo gdyby się to stało, czuje, że nie wytrzymałaby i znowu pokazałaby język. Myślała już o tym, aby dolne szyby firanką zasłonić, ale światła znowu do roboty miała by za mało i przy wyszywaniu sukien sznurkami lub paciorkami albo przy szyciu przodów do męskich koszul musiałaby wzrok wytężać, a i bez tego już od jakiegoś czasu oczy ją trochę bolą. Po czternaście albo i po szesnaście godzin na dobę szyje i szyje. Bierze ona do szycia nie tylko suknie, ale także, gdy zdarzy się, i bieliznę taką, która wybornego i delikatnego obrobienia potrzebuje. Trudno byłoby utrzymać się z roboty samych sukien, zwłaszcza że współzawodnictwo na tej drodze jest ogromnym i ciągle wzrasta; trzeba więc korzystać z każdej sposobności zarobku, z każdej umiejętności własnej.

Ze sześć już kokardek do różowej dziecinnej sukienki zrobiła i robić zaczęła siódmą, gdy zza przepierzenia dał się słyszeć głos nieprzyjemnie brzmiący, bo tak chropawy, że do przesuwania się piły po drzewie podobny.

– Jadwisia, czy ty znów o tej porze przy robocie siedzisz?

– Już! – syknęła do siebie Jadwiga – zaczynają się przyjemności!

Głośno zaś odpowiedziała:

– Siedzę, mamo!

Głos za przepierzeniem tonem gderliwej przekory ozwał się znowu:

– A położyłaś się spać znów o trzeciej?

Coraz prędzej, prędzej zszywając kokardkę, odpowiedziała:

– O trzeciej, mamo!

Za przepierzeniem chrypliwie, niecierpliwie, z gorzką i gniewną wymówką zajęczało:

– Skaranie boże! plaga egipska! śmierć! zginienie! wieczne nieszczęście! Co z tego będzie? no, i co z tego będzie? Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się Ty nad nami! I ucichło, a w zamian rozpoczęło się głuche, monotonne stukanie, dla okurzenia czy innej jakiej przyczyny, silnie uderzanych o siebie trzewików. Klap! klap! klap! długo stukały za przepierzeniem uderzane o siebie stare, lecz grube podeszwy, a potem stary, chrypliwy, gderliwy głos zaczął znowu:

– Co z tego będzie? Powiedz tylko sama, co z tego będzie? Do czego ty sama siebie doprowadzisz? Czyż ty nie rozumiesz, do czego siebie doprowadzisz? Jezus, Maria! Sama zginiesz i matkę zgubisz! Albo ty tego nie rozumiesz? Oho! Nie taka ty głupia, żebyś rozumieć i wiedzieć nie miała! Rozum masz! ojej! więcej niż trzeba, a serca tylko mało, mało, mało! Jezus, Maria! Żebyś miała serce, to byś pomyślała o tym, co by stało się z matką, gdybyś ty zachorowała albo, broń Boże, i co gorszego jeszcze… Ale czy ty kiedy o tym pomyślisz? Czy ty o matkę dbasz? Czy ty taka córka, żebyś matki spokojność szanowała? Pracować! pracować! pracować! To bardzo ładnie i możesz chwalić się przed całym światem, że z własnej pracy siebie i matkę utrzymujesz! Tobie tylko o to idzie, ażeby chwalić się: „Od nikogo nic nie potrzebuję! Matkę utrzymuję! Synowie ją opuścili, a ja córka, słaba dziewczyna, nie opuściłam. Dniami i nocami pracuję, a siebie i matkę ze swojej pracy utrzymuję! Bracia podli, a ja szlachetna! Ot, widzicie, jaka ja!” Tak, tak! Masz prawo chwalić się, a na braci wygadywać! Oni opuścili, a ty nie opuściłaś! Masz prawo! masz! Choć bywa na świecie i tak: że ten, kto wygląda na złego, jest lepszym od tego, który wygląda na dobrego. Ale ja do ciebie tego nie mówię: ty dobra, najlepsza. Boże, zmiłuj się, oj, Boże, zmiłuj się! Przez cały czas tej mowy Jadwiga milczała i tylko coraz niżej nad robotą pochylała głowę, ale kiedy głos za przepierzeniem wyraził filozoficzne zdanie o tym, że często ten, który wygląda na złego, lepszym jest od tego, który wygląda na dobrego, blade jej palce drżeć zaczęły i wypuściły na szarą suknię wijącą się strugę różowej wstążeczki. Rozumiała ona dobrze, do kogo odnosiły się te słowa, a zawierająca się w nich niesprawiedliwość rzuciła jej znowu do policzków gorące rumieńce. Nie podnosząc głowy, przytłumionym głosem kogoś z całej siły żal i gniew swój hamującego, odpowiedziała:

– Ja bardzo dobrze wiem o tym, że dla mamy Władyś i Józio zawsze ode mnie lepsi. Gdybym ja gwiazdy z nieba zdejmowała, a oni w błocie po uszy siedzieli, zawsze byłabym od nich gorszą…

– Gwiazdy! – z ironicznym, ochrypłym śmiechem powtórzył głos za przepierzeniem. – Gwiazdy! gwiazdy! Jezus, Maria! Skończenie świata! Ja chcę, żeby ona dla mnie gwiazdy z nieba zdejmowała! No, słyszeliście moi państwo? Ja ją proszę, błagam, na rany Chrystusa, na popioły ojca zaklinam, aby zdrowie swoje szanowała, po nocach nie szyła, o świcie nie wstawała, ja o nią tylko troszczę się, o nią drżę, nad nią trzęsę się, a ona mi wymawia, że gwiazdy dla mnie z nieba zdejmuje! A gdzież te gwiazdy? jakież te gwiazdy! Śliczne gwiazdy! Jezus, Maria! Zginienie zdrowia i życia! Nędzny kawałek chleba, zgryzotą posmarowany!

– Niech mama będzie przekonaną – głośniej nieco jak wprzódy przerwała Jadwiga – że gdybym miała marcepany, sama bym ich nie jadła, ale mamę bym nimi karmiła. Cóż, kiedy mię na nic innego prócz tego nędznego kawałka chleba nie stać!

Głos za przepierzeniem zaskrzypiał:

– Masz tobie! Skończenie świata! Teraz o marcepanach gadać zaczęła! Jezus, Maria! Nieszczęście wieczne! Czy ja kiedy od ciebie marcepanów wymagałam? Niczego ja od ciebie nie wymagam. Talerz krupniku albo parę kartofli z solą, aż nadto dla mnie dobre! Jednej rzeczy od ciebie wymagam, o jedno proszę, błagam i ubłagać nie mogę, abyś tak nie zabijała się robotą… Ale czy ty taka, aby tobie serce nad matką i jej niespokojnością zabolało… To prawda, że synowie wyrzekli się mnie, zapomnieli, opuścili, a córka mię utrzymuje, ale za to oni mię i nie gryzą, nie martwią, nie sprzeciwiają się na każdym kroku…

– Trudno, aby na każdym kroku sprzeciwiali się, kiedy o sto mil mieszkają! – sarknęła Jadwiga i szybko końcem palca otarła dobywającą się na powiekę kroplę, bo zlękła się, aby ona nie splamiła różowej wstążeczki. Spiesznie, z wielką uwagą mnóstwo kokardek do dziecinnej sukienki przymocowywała, a za przepierzeniem rozlegały się teraz odgłosy, w których rozpoznać można było energiczne wytrzepywanie z pyłu spódnicy. Szast, szast! szast! fruwała w powietrzu wytrzepywana spódnica, a odgłosowi temu wtórowało głośne mruczenie:

– Co z tego będzie? I co z tego będzie? Śmierć, niedola, zgryzota, nieszczęście! Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się! Boże, zmiłuj się Ty nad nami!

Mnóstwem kokardek sukienkę dziecinną już przystroiwszy, Jadwiga z igłą i nićmi podeszła teraz do wytwornej damy bez głowy, znowu u stóp jej przyklękła, i dość głośno, aby za przepierzeniem być słyszaną, zawołała:

– Może mama będzie łaskawą samowar nastawi i herbatę zrobi, bo ja czasu nie mam! Zza przepierzenia doszła ją odpowiedź:

– Zaraz, natychmiast, w ten moment, do usług! Nie krzycz już tylko! Idę, biegnę, lecę! tylko nie krzycz!

Przykre, nerwowe drganie przebiegło po palcach i twarzy Jadwigi.

– Ależ moja mamo, ja wcale nie krzyczałam, tylko prosiłam! – odpowiedziała; a z cicha do siebie syknęła:

– Oj, cierpliwości! cierpliwości! cierpliwości! Czuła zapewne, że cierpliwość ją opuszcza, i przyzywała ją ku sobie drżącym, namiętnym szeptem. Za przepierzeniem zaś dało się słyszeć klapanie po podłodze znoszonych trzewików i przyciszone, ale wyraźne mruczenie:

– A czemuż nie masz krzyczeć! Masz prawo krzyczeć! Ty tu pani! Ja z twojej łaski żyję! Czemu nie masz krzyczeć na niegodziwą matkę, którą rodzeni synowie opuścili, a ty jedna nie opuściłaś i utrzymujesz! Zaraz będzie samowar, i herbata, i ogień w piecu zapalony, i wszystko! Zaraz, natychmiast, w ten moment! Jezus, Maria! Służę, służę! Przy ostatnim wyrazie drzwi jakieś mocno stuknęły i wszystko umilkło. Jadwiga upinała jeszcze draperie na sukni wytwornej damy, a gdy czynić to skończyła i dzieło rąk swoich ze wszystkich stron obejrzawszy nic już w nim do poprawienia nie znalazła, ku oknu podeszła, cienkie ramiona swoje, jak ktoś zmęczony czy niewyspany, wysoko nad głową wyciągnęła i z dłońmi na włosach złożonymi nieruchomo przez chwilę stojąc na rozściełający się za oknem, śniegiem okryty dziedziniec patrzała.

Dziedziniec to był obszerny, czworokątny i ze wszystkich czterech stron otoczony wysokimi ścianami, których rażącą białość przerzynały cztery rzędy równolegle osadzonych, zupełnie jednostajnych okien. W górze, na białawym dziś tle nieba, jaskrawo odbijał dach z czerwonej blachy, z mnóstwem wyżej i niżej umieszczonych kominów; w dole, nad samą ziemią, ciemno zarysowywało się pomiędzy oknami mnóstwo drzwi do oddzielnych mieszkań prowadzących. Bo te cztery wysokie gmachy, tworzące dokoła dużego dziedzińca regularny czworobok, zawierały w sobie tylko małe, tanie, dla ludzi ubogich przeznaczone mieszkania. Żyło w nich rodzin kilkadziesiąt, a osób kilkaset. Samo ubóstwo: drobni rzemieślnicy, drobni kramarze, gdzieniegdzie też drobni urzędnicy, tanie nauczycielki, szwaczki, staruszkowie z drobnych emerytur żyjący, mężczyźni i kobiety, chrześcijanie i żydzi. Prawdziwy kocioł z przegródkami, z których w każdej gotowały się cokolwiek odmienne, ale w gruncie podobne do siebie potrawy; grunt ten stanowiły troski, zgryzoty i ciężka praca, a tylko w jednej przegródce było pół, w drugiej jedna, w trzeciej zaś parę szczypt drogiej przyprawy we– sołości, miłości i nadziei. Pełną garścią nikt ich tu sobie do życia nie sypał, choćby dlatego, że czasu na to nie było; jednak posiadała jej sporo ta oto na przykład młoda, wysoka, przystojna kobiecina, w którą teraz patrząca przez okno Jadwiga wlepiała swoje chmurne, zmęczone oczy. W zgrabnym, watowanym paltocie (futra tu były rzadkością), w żółtawej, włóczkowej chustce, zalotnie na czarnych włosach zawiązanej, z koszykiem na ramieniu, wybiegła ze swego mieszkania i odwróciwszy się ku drzwiom, ku komuś niewidzialnemu głową jakby na pożegnanie kiwać zaczęła, przy czym uśmiechała się tak szczerze, że rząd białych zębów zza różowych warg ukazywała. Ale ten, z którym tak żegnała się, że, zda się, pożegnać się nie mogła, musiał także rozstawać się z nią nie bez trudności, bo w drzwiach otwartych ukazał się i na progu stanął: młody mężczyzna, krępy, silny, muskularny, z ciemnymi włosami rozczochranymi nad okrągłą, rumianą, wąsatą twarzą. Stoi na mrozie bez surduta i ani czuje, że mu plecy tylko kamizelka, a ramiona rękawy koszuli osłaniają. Ku odchodzącej kobiecie kiwa też głową i uśmiecha się do niej tak, że aż rząd białych zębów spod ciemnych wąsów ukazuje. Jadwiga zna tych ludzi z widzenia, a nawet i rozmawiała z nimi nieraz. On jest ślusarzem, który od paru lat zaledwie pracuje na własną rękę; ona była służącą, a teraz zarobek męża zwiększa przez swój, który praniem bielizny zdobywa. Ma nie więcej jak lat dwadzieścia parę, a że jest brunetką, bardzo jej do twarzy w żółtawej chusteczce. Żwawo i zgrabnie ku bramie pobiegła, ale on ją przywołał jeszcze, a gdy wracała, sam na jej spotkanie szerokim i ciężkim krokiem fizycznie pracujących ludzi postąpił. Parę minut stali na śniegu i rozmawiali żywo. On wskazywał na kosz u ramienia jej wiszący i coś na palcach liczył; ona głową robiła zaprzeczające lub potwierdzające ruchy. Podali sobie ręce i widać było, jak ścisnęły się one mocno, mocno; po czym ona znowu ku bramie odbiegła, lecz raz jeszcze stanęła, odwróciła się i tak głośno, że każde jej słowo wyraźnie do Jadwigi doszło, zawołała:

– Michał! Michał! a pilnujże dobrze dziecka!

Mieli jedno dotąd, dwuletnie dziecko, które raz, zeszłej jesieni, Jadwiga przez dziedziniec przechodząc na ręce wzięła, i bawiła się z nim przez chwilę, w błękitne, śmiejące się jego oczy z uśmiechem patrząc.

– Skąd ten malec wziął takie błękitne oczy, kiedy państwo oboje jesteście bruneci? – żartobliwie zapytała sąsiadki, która z wysoko zawiniętymi rękawami i rękami pieniącymi się od mydlin obok niej stała.

– Broń Boże! Michał nie brunet! Pani nie przypatrzyła się tylko, że u niego włosy „szaten”, a oczy błękitne! – z niejakim oburzeniem na popełnioną przez nią omyłkę zawołała ślusarzowa. Ona z dziwnym zamyśleniem w oczach powiedziała wtedy:

– Tak zgodnie państwo z sobą żyjecie i tacy zawsze jesteście weseli, że aż miło na was patrzeć.

Teraz, kiedy żółtawa chusteczka ślusarzowej zniknęła w bramie, Jadwiga spostrzegła ciągnącą się zwolna przez dziedziniec barczystą kobietę w wielkim futrzanym kołnierzu i z dużą, czerwoną twarzą, otoczoną garnirowaniem kaptura. Była to siostra tej, której dziś, przed godziną lub nieco więcej, język pokazała. Z kolei sunęła ona do kościoła i do miasta, a wkrótce sunąć będzie jeszcze trzecia. Ale teraz ominął ją szybko i ku bramie podążył młody mężczyzna w zgrabnym, chociaż wytartym futerku i z zapalonym papierosem w palcach, z bladawą twarzą i jasnym wąsikiem. Znała i tego. Urzędnik pocztowy, małą pensję otrzymujący, uczciwy, łagodny i przystojny chłopak. Przed trzema laty, kiedy na tym dziedzińcu zamieszkał, starał się bardzo zabrać z nią bliższą znajomość, przy każdym spotkaniu kłaniał się jej pośpiesznie i z uszanowaniem, przy każdej sposobności oddawał jej drobne sąsiedzkie przysługi, aż pewnego dnia nieśmiało zapytał, czy pozwoli, aby ją kiedykolwiek odwiedził. Pozwoliła, przyszedł, a dla niej – pamięta to dobrze – odwiedziny te niemiłymi nie były; ale właśnie, aby zadowolenia swego zbytecznie nie okazać i aby on jej o chęć kokietowania go i łapanie nie posądził, i jeszcze dlatego, że nieprzyzwyczajoną była do przyjmowania gości, a zwłaszcza do rozmawiania z mężczyznami, taką okazała się nieuprzejmą, sztywną, niezręczną, surową, że prędko odszedł i więcej nie przyszedł już nigdy. Wiedziała nawet, iż przed tym i owym mówił nieraz, że z początku panna Szyszkówna bardzo się mu podobała, ale że przy bliższym poznaniu sympatię do niej stracił. Od tego czasu kłaniali się sobie tylko z daleka i byłaby nawet zupełnie zapomniała, że kiedyś podobała się mu była i on się jej podobał, gdyby jej tego w domu nie przypominano… Teraz także stojąc przy oknie nie patrzy nawet za znikającym w bramie młodym sąsiadem, ale machinalnie ścigając wzrokiem ciężki lot wrony unoszącej się nad dziedzińcem, myśli o tym, że trzeba jej jeszcze wyprasować te trzy dziecinne sukienki, przejrzeć sześć świeżo uszytych męskich koszul, a potem wszystko to w zawinięcia ułożywszy, iść z nimi do miasta, właścicielom poodnosić, zapłatę odebrać i na wigilijną wieczerzę do domu powrócić. Surowo więc w myśli karci samą siebie za to, że nie wiedzieć czego jak słup stanęła i jak gawron gapi się przez okno nic nie robiąc…

W chwili właśnie, kiedy przestając być „gawronem” odwróciła się od okna, w drzwiach przepierzenia ukazała się stara kobieta, w jednym ręku szklankę z herbatą, a w drugim koszyk druciany z chlebem i sucharkami niosąca. Poranny negliż jej składał się z poplamionej spódnicy i podartego kaftana; włosy, gęste i czarne, jak posępna chmura opadały jej na ciemne bardzo pomarszczone czoło; gdy szła, znoszone i źle włożone trzewiki klapały o podłogę. Zresztą, niewysoka, trochę krępa, z ostrymi rysami twarzy, nie miała w sobie nic osobliwego i co by ją w szczególności od innych starych kobiet odróżniało: nic oprócz ponurej sprzeczności czarnych włosów z zestarzałą twarzą i oczu wypukłych, wielkich, napełnionych wyrazem tak ogromnego bólu, że nie podobna go było od pierwszego zaraz spojrzenia nie spostrzec. Przez te oczy, pod gęstymi brwiami i pomarszczonym czołem osadzone, patrzał zawód jakiś nigdy zapomnieć się nie dający, żal nieprzepłakany, wciąż krwawiąca się rana serdeczna. Spiczasta linia nosa i wklęsłe, zacięte usta zdradzały gniewliwość, złośliwość, wieczne i zgryźliwe z całego świata niezadowolenie. Szklankę i koszyk na stole postawiwszy, nie odeszła, ale przed córką stanęła z oczami w nią wlepionymi, zamkniętymi wargami to w prawo, to w lewo szybko poruszała. Wydawała się gwałtownie, ale dwojako wzruszoną: w poruszaniu się warg, które także i spiczasty nos w ruch wprawiało, widać było zjadliwy gniew, a w oczach nieruchomych ogromny smutek. Na koniec przytłumionym od gniewu głosem zaczęła:

– A ty nie śmiej mówić, że oni w błocie po uszy siedzą! Kara boska! Zginienie wieczne! Trzeba za grosz serca nie mieć, aby tak na rodzonych braci wygadywać! Skąd ty wiesz, że oni w błocie siedzą? A! Jezus, Maria! Skąd ty to wiedzieć możesz? Czy tobie kto powiedział o nich cokolwiek, nagadał, napaplał? A?

Aż zadrżała od widocznego niepokoju.

Jadwiga łyżeczkę, którą herbatę do ust niosła, z palców wypuściła i szeroko otwartymi oczami na mówiącą patrzała.

– Ja mówiłam, że oni po uszy w błocie siedzą! Ależ ja tego nie mówiłam wcale!

– Plaga egipska! śmierć! nieszczęście! – zawołała stara, a ręce jej trzęsły się jak w febrze i trudno było tylko powiedzieć, czy od złości poruszającej wciąż jej wargami i nosem, czy od trwogi, którą wyrażały oczy – jak to nie mówiłaś? Jezus, Maria! Mówiłaś przecie, że ty gwiazdy z nieba zdejmujesz, a oni w błocie po uszy siedzą! Nie mówiłaś tego? A? Śmiej zaprzeczyć, że nie mówiłaś!

– Ależ moja mamo! jakże ja mogłam mówić o sobie, że gwiazdy zdejmuję! To było tylko przypuszczenie… tak samo o Władku i Józiu… Cóż ja mogę wiedzieć, gdzie oni siedzą i co robią? Mama wie sama, że nic o nich nie wiem…

– Nie wiesz! – wybuchnęła stara i choć rozgniewała się jeszcze bardziej, trwoga z oczu jej zniknęła. – Nie wiesz! Nikt przed tobą niczego na nich me nagadał! Jezus, Maria! To i czegóż językiem mlełaś? Komedia! zgryzota! Zginienie zdrowia i życia! Umyślnie mnie przestraszyłaś! Umyślnie! umyślnie! Niech stara matka myśli sobie, że jej synowie w błocie po uszy siedzą! Przecież pięć lat ani d u d u o nich nie słychać! Niech matka myśli, że zmarnowali się oni, rozłajdaczyli się, marnie przepadli. Ja za to przy niej jestem, ja, córka, poczciwa, dobra, perła, brylant, złoto najczystsze…

– Cierpliwości, cierpliwości, Boże mój, cierpliwości! – załamując ręce syknęła Jadwiga.

Ale stara syknięcia tego nie słyszała, czy nie zwróciła na nie uwagi. Drepcąc dokoła stołu i podnosząc z ziemi skrawki materii mówiła i wykrzykiwała dalej:

– Czy ty taka siostra, żebyś za braćmi zatęskniła? Czy ty taka córka, żebyś matkę z smutku i niespokojności pocieszyła, utuliła? Jezus, Maria! Ty i kontenta, że pochlubić się możesz przed światem: „Ot, jacy moi bracia, a jaka ja! patrzajcie!…”

Z głośnym brzękiem łyżeczka z palców Jadwigi na ziemię upadła; jednocześnie ona sama jak struna porwała się z krzesła.

– O Boże mój! – zawołała – za co ja te wszystkie wymówki i te wszystkie męczarnie znoszę? Co ja mamie złego zrobiłam? Czy to moja wina, że Władek i Józio tak o nas zapomnieli, jakby nas wcale na świecie nie było?…

– Zapomnieli! – krzyknęła stara – męka! zgryzota! niedola! A skądże ty wiesz, że zapomnieli? Jezus, Maria! A nuż przypomną sobie jeszcze, napiszą, przyjadą, a? Co wtedy będzie? Wstyd będzie siostrzyczce, która tak już na pewno tryumfuje i językiem miele: „Zapomnieli! zapomnieli!”

– Ja ani tryumfuję, ani językiem o nich nie mielę! Ja sama niemało nagryzłam się i napłakałam przez to, że oni tacy…

– Jacy? jacy? Jezus, Maria! jacyż oni? jacy?

– Ale przez to, że oni tacy, mama mnie zniecierpiała i na mnie gniew swój spędza! Nigdy ja od mamy dobrego słowa nie słyszę! nigdy my z sobą jak matka z córką, jak przyjaciółki, nie porozmawiamy! Co tylko zrobię, źle; co powiem, źle – i wszystkiemu ja winna…

– Jezus, Maria! Skaranie boskie! Ot, rozgadała się! ot, rozpuściła języczek! ot, jędza!

– Znoszę i znoszę! milczę i milczę! ale czasem już wytrzymać nie mogę! Dziś, na przykład, od samiuteńkiego obudzenia się mama dokuczać mi zaczęła, a ja bardzo dobrze wiem dlaczego. Dlatego, ze święta nadchodzą, a jak tylko jakie święta czy imieniny, czy tam coś takiego nadchodzi, mama zawsze spodziewa się, że Władek i Józio napiszą, odezwą się, powinszują, i kiedy się to nie stanie, na mnie cały swój gniew i cały swój żal wylewa…

– Nie stanie się! nie stanie się! Jezus, Maria! A skądże ty wiesz, że już tak na pewno nie stanie się? A jeżeli stanie się, jeżeli napiszą, to co? Wstyd będzie miłej siostrzyczce, a?

– Nie napiszą…

– Otóż napiszą, napiszą, napiszą! Dziś listy od nich będą… Jak wrócisz z miasta, zaraz ci pokażę… Zyg, zyg, marchewka! zyg, zyg, marchewka! Jezus, Maria!

– Pięć lat już nie pisali i teraz nie napiszą…

– Stul buzię i złego nie przepowiadaj, a kiedy pocieszyć mię nie możesz, to przynajmniej nie gryź! Plaga egipska! śmierć! nieszczęście! zginienie zdrowia i życia! Chodziły, a raczej krążyły obie po pokoju, same nie wiedząc po co; z rozbłysłymi oczami i rozmiotanymi ramionami stawały czasem przed sobą albo pochylały się i podnosiły z ziemi szmatki materii. Głosy ich, z których jeden stary był, gruby, ochrypły, a drugi dość przyjemnie zrazu brzmiący, lecz coraz więcej nabierający tonów cienkich i piskliwych, przepełniały pokój i przez okno wydostawały się na zewnątrz ku wielkiemu ukontentowaniu trzeciej siostry– dewotki, która w wysoko garnirowanym kapturze i z książką do nabożeństwa w ręku z kolei przez dziedziniec przechodząc kłótnię w mieszkaniu sąsiadek usłyszała i od cichego chichotu swoją dużą, czerwoną twarz do połowy prawie w wielki futrzany kołnierz wtuliła. Wtem tuż prawie nad ich głowami i uszami, za samą ścianą ich mieszkania, rozległy się jakieś głośne i kilka razy powtórzone łoskoty i wybuchnął jednocześnie ogłuszający wrzask kilku, a może i kilkunastu dojrzałych i dziecinnych głosów.

– Święci pańscy, ratujcie! Pożar czy rozbójnik!? – krzyknęła stara i zlękniona przez małą sionkę na dziedziniec wyskoczyła.

Ale Jadwiga ani drgnęła, mogło się zdawać, że rozlegających się za ścianą przeraźliwych łoskotów, wrzasków, pisków nie słyszała wcale. W gruncie rzeczy, czuła się w tej chwili tak nieszczęśliwą, że ani pożar, ani rozbójnicy, ani żadne klęski tego świata przestraszyć by jej nie mogły. W tej chwili, gdyby ogromny jaki kamień spadał na nią, nie umknęłaby głowy, przynajmniej świadomie nie uczyniłaby tego. Owszem, niech spada, niech ją zdruzgoce! niech już wszystkiemu koniec będzie!

– Piekło, nie życie! – stając znowu u okna syknęła, i zrazu nic nie widzącymi oczami, lecz potem z budzącą się i coraz więcej rozbudzoną uwagą patrzeć zaczęła na dwie przez dziedziniec idące, a teraz właśnie ku jej oknu zbliżające się osoby.

Były to dwie kobiety: jedna staruszka niskiego wzrostu, dość otyła, z laską, którą widocznie drogi przed sobą szukała, w ręku; z rumianą twarzą, przy której uderzająco odbijały ciemne, wielkie okulary i wydobywające się spod czarnego kapelusza srebrzyście siwe włosy; druga wysoka, niemłoda, ale jeszcze bardzo piękna, bardzo zgrabna, coś wyniosłego i surowego w całej postaci swej mająca. Dość było jednego rzutu oka, aby odgadnąć, że pierwsza z tych kobiet była zupełnie ślepą i że druga prowadziła ją z uwagą i pieczołowitością, które pięknym i dumą napiętnowanym jej rysom nadawały wyraz nabożnego prawie skupienia. Jadwiga zresztą wiedziała dobrze, kim były te dwie jej sąsiadki. Starsza to wdowa po obywatelu wiejskim, która przez nieszczęśliwe wypadki jednocześnie prawie utraciła męża, wzrok i majątek; druga – jedyna jej córka, od lat już kilkunastu lekcjami muzyki i języków ciężko na życie zarabiająca. Były niegdyś bogate i nosiły piękne szlacheckie nazwisko; teraz, ubogie i osamotnione, nie zapomniały jednak, kim były, i prowadziły życie ściśle od otaczającej je ludności wyosobnione. W zamian, dość było trochę tylko na nie popatrzyć, aby poznać, że same dla siebie stanowiły nawzajem świat i szczęście. Rumiana twarz staruszki, pomimo ocieniających ją okularów, tak łagodną i pogodną była, jak gdyby dla niej jaśniało wiecznie najczystsze słońce; w twarzy jej córki ślady cierpień przebytych lub jeszcze przebywanych zmniejszał i całkiem prawie zasłaniał wyraz spokoju, a także tego głębokiego, rozrzewnionego prawie skupienia, z jakim strzegła każdego poruszenia istoty, którą ramieniem swym obejmowała, i słuchała każdego z ust jej wychodzącego słowa. Tak ścieżką śród śniegu wydeptaną szły zwolna, ściśle do siebie przytulone i z cicha nieustannie z sobą rozmawiające. Tak od lat już wielu dwa razy dziennie przechadzały się one po tym dziedzińcu po pół godziny lub dłużej. Staruszka miała apoplektyczną kompleksję, potrzebującą świeżego powietrza i ruchu; toteż dnia każdego, przed wyjściem na lekcje i po powrocie z nich, córka wyprowadzała ją na te przechadzki. Jadwiga często bardzo patrzała na nie przez okno i zdawało się, że nigdy dosyć napatrzyć się nie mogła. Było w nich coś, co ją pocieszało, i rzecz dziwna, zarazem martwiło czy też własne zmartwienia jej przypominało. Teraz także oczy jej, w czasie kłótni z matką suche i stalowo rozbłysłe, miękły, łagodniały i nabierały wilgotnych połysków. Zawsze pragnęła zapoznać się bliżej z tą panną Karoliną i choć niekiedy spędzić trochę czasu w towarzystwie jej i jej matki. Wyobrażała sobie, że stałaby się lepszą, cierpliwszą, rozumniejszą, gdyby z tymi kobietami choć cząstkę życia spędzać mogła. Starała się o to; pannę Karolinę kilka razy najuprzejmiej, jak tylko umiała, na dziedzińcu rozmową zaczepiła; pewnego dnia nawet pospiesznie podbiegła, aby podnieść z ziemi upuszczoną przez matkę jej chustkę, a innym razem w upalny dzień letni spostrzegłszy, że staruszka zmęczyła się przechadzką, z mieszkania swego wyniosła dwa krzesła i poprosiła, aby panie te posiedziały nieco przed jej drzwiami, gdzie w tej chwili najwięcej było cienia. Ale one bardzo grzecznym, ale i bardzo chłodnym obejściem się okazały, że bliższej znajomości zawierać z nią nie chcą, zarówno zresztą jak z nikim spomiędzy licznych mieszkańców tego dziedzińca. Nie obraziła się na nie za to, nie wzięła im tego za złe, nie przezywała ich, jak to czyniły trzy dewotki, arystokratkami i nadętymi indyczkami, ale nigdy już więcej ich nie zaczepiła i śmiertelną, gryzącą urazę czuła do Pauliny, tej szwaczki, co to z kawalerami włóczyła się po ulicach, którą podejrzewała, o której nawet pewną była, że ją przed tymi paniami ogadała. Ona jedna bowiem z całego dziedzińca miała u nich wstęp i łaski. Nastręczyła im się sama do szycia sukien, a była tak wesoła, gadatliwa, śmiechulska, umizgalska, że podobać się im i zapewne w osamotnieniu i monotonii ich życia bawić, rozrywać je umiała. Ona, Jadwiga, za nic w świecie nie potrafiłaby mizdrzyć się do nikogo ani też dla niczyjej zabawy, tak jak Paulina, chichotać i niestworzone historie wymyślać. Uraza, którą za ogadanie jej przed tymi paniami względem towarzyszki uczuwała, jednym więcej ziarnkiem pieprzu, a niemożność zbliżenia się do jedynych osób, które się jej podobały, jedną więcej łzą osiadły w jej sercu. Teraz wszakże patrzy ona na nie miękkim, przyjaznym wzrokiem i widzi, jak panna Karolina, z twarzą nad głową matki pochyloną, mówi do niej o czymś z cicha dość długo i z uśmiechem, który przywiędłym i surowym jej ustom nadaje wyraz cichego wdzięku. Musiała coś miłego czy rozweselającego powiedzieć, bo staruszka serdecznie śmiać się zaczyna i jedną ręką laskę w śnieg pogrążając, drugą pieszczotliwie i po kilka razy głaszcze ramię córki. Jest to widok bardzo prosty i naturalny, drobnostka, jedno nic; a przecież oczy Jadwigi, mające tę własność, że barwa ich zmienia się stosownie do natury wzruszeń, których ona doświadcza, świecą czystym, turkusowym błękitem, który powoli znika pod szklistą powłoką, aż na koniec kilka grubych łez stacza się po jej policzkach i spada na szary stanik… Przywiązanie i szanowanie się wzajemne, słodycz obejścia się, zgoda, ufność – Boże! jakież to w nieszczęściu nawet wielkie, niewysłowione, dla niej prawie niepojęte szczęście!

Wkrótce jednak żywo od okna odskoczyła i płótno, na którym prasować miała dziecinne sukienki, spiesznie na stole rozpostarła. Drugi już raz dnia tego surowo skarciła się w myśli za bezczynne gapienie się przez okno i żelazko pełne rozpalonych węgli z kuchni przyniósłszy, tak gorliwie prasować zaczęła, jakby nie tylko czas stracony wynagrodzić, ale i sumienie swoje uspokoić chciała. Głośne stuknięcie drzwiami oznajmiło jej powrót matki z dziedzińca.

– Cóż tam takiego stało się na wschodach? – oczu znad roboty nie podnosząc zapytała.

– A to bachury tej kramarki jedno przez drugie ze wschodów zlatywały, a matka, ojciec, starsze siostry podnosili je i wniebogłosy wrzeszczeli! Plaga egipska! choroba! złość! nieszczęście! W takim sąsiedztwie żyć, to lepiej nie żyć! Oj, mieszkanie, Jezus Maria! żeby poczciwi ludzie takiego nie znali! Za te pieniądze można byłoby lepsze mieć, ale czy ty taka, żebyś po mieście pochodziła, popatrzała, postarała się… Co ciebie to obchodzi? Jezus, Maria! Co tobie to szkodzi, że ja tu różne niewygody i nieprzyjemności znosić muszę? Gderała, sarkała, gniewnie mruczała, ale zarazem niespokojne wejrzenia rzucać zaczęła na córkę, której twarz pochyloną na kształt mgły zasłaniała para dobywająca się spod żelazka.

– Czemu herbaty nie pijesz? Jezus, Maria! Czy zagłodzić się postanowiłaś? Śpisz tyle, co zając, jedz jeszcze tyle, co wróbel, zdrowa będziesz! Męka! niedola! nieszczęście! Czemuż nie pijesz herbaty? Ostygła! No, to gorącej przyniosę!

Podreptała do kuchni i wróciła zaraz nie tylko ze szklanką świeżo nalanej herbaty, ale także z masielnicą i kawałkiem sera na talerzu.

– Chleba z masłem i sera zjedz! A może mleka chcesz do herbaty? Jezus, Maria! Mam trochę w garnuszku, zaraz przyniosę.

I po mleko znowu podreptała, a gdy po chwili wracając zobaczyła córkę jeszcze w prasowaniu pogrążoną, wybuchnęła:

– Co z tego będzie? Powiedz sama, co z tego będzie! Skaranie boskie! plaga egipska! śmierć! niedola! wieczne zginienie! Nie śpisz i nie jesz! Czy ty nie rozumiesz, co z tego wszystkiego wyniknie? Jezus, Maria! dobrze ty to rozumiesz! Rozumu dosyć masz, ojej! aż nadto, tylko serca brakuje, brakuje, brakuje… Bo gdybyś miała serce, pomyślałabyś sobie: co ze starą matką stanie się, jeżeli ty zachorujesz albo, broń Boże, jeszcze i co gorszego… Kiedy twarz Jadwigi wynurzyła się z mgły dobywającej się spod żelazka, błądził po niej ostry, ironiczny uśmiech. Była pewną, że jeżeli matka troszczy się kiedy o nią, to tylko przez obawę, aby jej pracy i opieki nad sobą nie utracić; toteż troskliwość ta, zamiast łagodzić i rozweselać, zaostrzała i zachmurzała jej rysy. Chmurna, milcząca, ze smugami żółtości pod delikatną skórą policzków i czoła, wypiła herbatę, obejrzała raz jeszcze wykończone roboty, starannie ułożyła je w sporym koszu i ubrała się do wyjścia na miasto. Niezmiernie skromne to było ubranie, ale wyglądała w nim ona na zupełnie przyzwoitą i wcale ładną panienkę.

Spod czarnego, skromnego kapelusza wychylał się jej piękny, lśniący, gładko uczesany warkocz, futerko z najtańszych w świecie kotów osłaniając zbytnią chudość jej kibici czyniło ją bardzo zgrabną. Z koszem napełnionym owiniętymi w białe płótno przedmiotami zbliżyła się do drzwi, lecz stanęła jeszcze i obejrzała się na przepierzenie, za którym słychać było znowu trzepanie jakichś spódnic i klepanie starych trzewików.

– Do widzenia, mamo! A o której godzinie będziemy dziś jeść wieczerzę, abym się nie spóźniła?

– O której? o której? – za przepierzeniem ozwała się odpowiedź. – Jezus, Maria! A o której każesz? Ty tu pani…

– Ja nic nie każę i mnie to wszystko jedno, ale nie chciałabym, aby mama długo czekała…

– Jezus, Maria! A dlaczegóż ja czekać nie mogę? Ty to nie możesz! Tobie wszystko w porę być powinno, bo ty tu pani i wszystko tu twoje! A ja co? Sługa pokorna, stary grzyb na nic nieprzydatny, próchno, które nie wiedzieć po co na tym świecie…

Więcej Jadwiga już nie słyszała, bo popędliwie drzwi otworzywszy i z głośnym stukiem za sobą je zamknąwszy na dziedziniec wybiegła.

Na dziedzińcu panna Karolina i jej matka, ściśle do siebie przytulone i ciągle z sobą rozmawiające, powolniutko przechadzały się jeszcze; z przeciwnej strony przemykał pod ścianą młodzik jakiś, hulacką piosnkę pogwizdujący, z wywiędłą twarzą, w czapce z gwiazdką, krzywo na głowę włożonej, w rozpiętym paltocie i z zapalonym papierosem w ręku (był to syn mieszkającego w rogu dziedzińca pokątnego doradcy); naprzeciw zaś Jadwigi z bramy szybko wyszła i prawie biegła para młodych ludzi. Jadwiga chciałaby bardzo parę tę z daleka ominąć, ale było to niepodobnym; po obu stronach wznosiły się prawdziwe wały śniegowe i tą tylko wydeptaną ścieżką przejść było można. Toteż mała, fertyczna, wystrojona, z rumianą buzią i zadartym noskiem szwaczka Paulina, obok której szedł ów młody, przystojny urzędnik pocztowy, spotkała się z nią oko w oko i przystanąwszy zaszczebiotała:

– Oho! panna Jadwiga pełniuteńki kosz roboty odnosi! A u mnie już z miesiąc wcale żadnej nie było!

Mówiła to tak swobodnie i nawet wesoło, jak gdyby brak roboty nie był dla biednej szwaczki żadnym nieszczęściem ani nawet zmartwieniem.

– Nie winszuję – odrzuciła Jadwiga i chciała iść dalej, ale Paulina drogę jej sobą zagradzała.

– Czego mnie pani nie winszuje? – białe ząbki wyszczerzając szczebiotała dalej – czy tego, że roboty nie mam? Ej, to nic! Za to wesoło sobie po świecie bujam!

Młody urzędnik na śnieg patrzał, jasnego wąsika pokręcał i uśmiechał się. Jadwigę drażnił ten uśmiech, bo widziała w nim wyraźne szyderskie oczekiwanie na zabawną kłótnię kobiecą.

– Dobrego tylko końca temu bujaniu życzę! – odpowiedziała.

Paulina zaśmiała się głośno i srebrzyście.

– Już jaki tam będzie koniec, to będzie, ale przynajmniej teraz do cytryny nie jestem podobną… Oczy Jadwigi stalowo błysnęły, brwi i palce jej zadrgały.

– Proszę mi pozwolić przejść! – zawołała i poruszeniem ręki usuwając z drogi natrętną przeszkodę dodała:

– Wolę być żółtą jak cytryna niż brudną jak ścierka!

I poszła, ale odchodząc usłyszała za sobą srebrny głosik Pauliny wymawiający:

– Ot, jędza!

Odpowiedzi młodego urzędnika nie dosłyszała, ale raz jeszcze doszły ją słowa Pauliny:

– A przecież to dawny pana ideał!

Kilkanaście kroków uszedłszy, obejrzała się. Młoda para szła środkiem białego dziedzińca żwawo, wesoło. Oboje nieśli w rękach jakieś paczki i zawinięcia, przysmaki zapewne na dzisiejszą wieczerzę przeznaczone, rozmawiali z sobą ciągle, w oczy sobie zaglądali często. Biły od nich młodość, wesołość, swoboda. Jadwiga patrzała. Ot, jak! Ot, jak trzeba żyć, aby dobrze było na świecie! Ta dziewczyna leniwą jest, roztrzepaną, lekkomyślną, a zarazem świeżą jak róża, wesołą jak szczygieł i co najwięcej, przez wszystkich lubianą. Mężczyźni szczególnie przepadają za nią i ten także od kilku już miesięcy jak piesek przy niej biega. Jest on już trzecim czy czwartym jej kochankiem, ale kto wie, czy nareszcie nie zostanie mężem! Złapie go sobie pewno na męża i będzie miała dom, rodzinę, szacunek ludzki, przyszłość pewną, wszystko. Teraz zjada przysmaki przez niego kupowane; potem jeść będzie chleb przez niego zapracowany, i dobrze! I nigdy, a przynajmniej bardzo długo, nie straci swojej różowej cery, swoich fertycznych ruchów i swojej dziecinnej wesołości!

Tak myślała, aż przewinęło się przez myśl jej pytanie:

„Czy ona nie jest czasem sto razy ode mnie rozumniejszą?”

Raz tylko zapytała o to siebie i wyprostowała się, głowę w tył nieco odrzuciła, brwi jej ściągnęły się, oczy błysnęły. Nie, nie! Stanowczo woli być żółtą jak cytryna niż brudną jak ścierka! Pracować o ile tylko można najmniej, kokietować mężczyzn, mizdrzyć się do wszystkich, żyć zawsze czyimś kosztem, śmiać się zawsze nie wiedzieć z czego, skakać po świecie jak wróbel po grzędzie – za nic! Ją od tego wszystkiego spaliłby wstyd, tylko przed samą sobą doświadczany! Szybko zwróciła się ku bramie, lecz zaledwie kilkanaście kroków uszła, oko w oko spotkała się znowu z dużą, czerwoną twarzą, w wysokim garnirowaniu kaptura wyrastającą z wielkiego futrzanego kołnierza. Niestety! była to twarz ta sama, której dziś z rana język pokazała. Toteż czerwieńsza jeszcze niż wprzódy, świecące, siwe oczy w nią wlepiając, twarz ta wnet przemówiła:

– A! Panna Szyszkówna dobrodziejka! Moje uszanowanie pani! moje uszanowanie! A czy to pięknie ludziom język pokazywać?

– Bardzo niepięknie! ale jeszcze niepiękniej w cudze okna zaglądać! – nie zatrzymując się odrzuciła Jadwiga.

Poszła i usłyszała za sobą sycząco wymówiony wyraz:

– Jędza!

II

Krótki dzień zimowy zbliżał się ku końcowi, gdy Jadwiga dążyła ku trzeciemu już z domów, w których dziś sprawy do załatwienia miała. W dwóch pierwszych zatrzymano ją długo, bo przymierzanie sukien zawsze sporo czasu zabiera, ale o to mniejsza; dziś, w wigilię świąt, nie potrzebuje śpieszyć do pracy, a nie oczekują też na nią żadne przyjemności i zabawy. Gorszym nad długie zabawienie w tych miejscach było to, że nie otrzymała w nich całej należnej sobie zapłaty. Ta pani, do której należała owa suknia, bogatym szlakiem z paciorek przyozdobiona, była doprawdy nad wiek swój żywą i wesołą. Czterdzieści lat miała pewno, dzieci kilkoro, a szczebiotała, śmiała się i podskakiwała ciągle jak piętnastoletnia panienka. Włożywszy tę od dawna upragnioną i wymarzoną suknię kręciła się czas jakiś przed zwierciadłem, a potem z radości jak ptak roztrzepotana, Jadwidze na szyję się rzuciła. „Moja panno Jadwigo, jakże pani tę suknię ślicznie zrobiłaś! Ach, moja panno Jadwigo, prawdziwa artystka z pani! Ach, panno Jadwigo, jakież pani masz złote rączki!” W oba policzki ją wycałowała, do męża, aby jemu tę śliczność ukazać, pobiegła, dzieci zwołała, słowem, ruch w domu powstał, gwar, klaskanie w ręce, cieszenie się takie, jakby nagle wszystkie błogosławieństwa niebios i ziemi na dom ten się posypały. Było to tak zabawne i tak zaraźliwe, że Jadwiga śmiała się też z całego serca, a to wdzięczne i pochlebne przyjęcie jej roboty sprawiło jej zadowolenie wielkie. Oprócz zadowolenia jednak czuła trochę niepokoju, bo znając dom ten od lat paru, wiedziała, że po tym wesołym początku nastąpić może dość smutny koniec. Nie omyliła się. Wesoła pani, z ręki jej wziąwszy kartkę papieru z kilku wypisanymi cyframi, posmutniała i wtedy dopiero na czole jej spostrzec się dały wypływające spod filuternych loczków cieniutkie wprawdzie zmarszczki. Posmutniała, lecz grzeczną i serdeczną dla Jadwigi być nie przestała. Owszem, po raz drugi wycałowała ją w oba policzki i gorącymi słowy przepraszać zaczęła, że dziś całej tej cyfry wypłacić nie może, więc oto połowa tylko… ale za dwa tygodnie pewno… pewno… Przeprosiny i obietnice były zarówno żywe, z głębi serca widocznie płynące. Jadwiga mimo woli dotknęła aksamitnej kanapki, na której ją w przystępie powszechnej radości posadzono, i spojrzała na widzialną przez drzwi otwarte choinkę, dziecinnymi zabawkami ostawioną i błyskotkami owieszoną; wszystko to razem wzięte nie zgadzało się z jej przekonaniami i niejaką krzywdę jej sprawiało; ale z drugiej strony grzeczność i serdeczność nieprzezwyciężenie za serce ją brały. Za grzeczność, dobroć, serdeczność pozwoliłaby siebie bez oporu na drugi koniec świata zaprowadzić. Żadnego też niezadowolenia nie okazując, zakłopotaną, ale zawsze uprzejmą panią uprzejmie pożegnała, dzieci, które czepiając się rąk jej i szyi, za śliczną sukienkę mamy dziękowały, ze szczerym śmiechem wycałowała i poszła. Za dwa tygodnie wróci tam znowu i może dług odbierze, a jeżeli nie odbierze, to cóż robić? Nie zginie przez to i do sądu państwa tych nie pociągnie. Dobrzy ludzie! Niech zdrowi bawią się, kiedy im na świecie tak wesoło!

W drugim domu spotkała ją inna znowu historia. Te dziecinne sukienki, które z prawdziwym zamiłowaniem i najgorliwszym staraniem wypracowała, wypieściła, wystroiła, okazały się po przymierzeniu niezupełnie dobrze zrobionymi. Kilka osób do rodziny tej należących, a wielkiemu aktowi przymierzania asystujących, po całogodzinnym obracaniu trojga dzieci we wszystkie strony zgodnie uznało, że trzeba tu było koniecznie jedno zwęzić, drugie rozszerzyć, trzecie skrócić, czwarte przydłużyć, słowem, niech panna Jadwiga tymczasem sukienki te tu zostawi – bo są na święta niezbędnie potrzebne – a po przejściu świąt przyjdzie znowu o nich pogadać i zapewne je przerobić. W potrzebę tych poprawek i przerabiań ona ani trochę nie wierzyła; znała się na tym wybornie i wiedziała, że wszystko zupełnie dobrze było zrobionym. Rozumiała też przyczynę tych niesłusznych zarzutów i wymagań. Za robotę nie całkiem jeszcze wykonaną całkowitej zapłaty wymagać nie można. Ci państwo z powodu świąt tak znaczne wydatki mieć musieli, że na jej opłacenie im nie starczyło. Tak myślała, ale nie powiedziała i nie okazała nic. Dom ten był jednym z najzamożniejszych i najbardziej wpływowych w mieście; poróżnienie się z nim naraziłoby ją na utratę znacznej części wziętości i zarobku. Silnie więc zacisnąwszy usta, aby żadne niepotrzebne słowo wyjść z nich nie mogło, ofiarowaną jej małą zaliczkę przyjęła i obojętnie pożegnana, z obojętnym ukłonem wyszła.

Teraz także, gdy rozmijając się z mnóstwem ludzi, szybko szła chodnikiem ulicy, brwi miała schmurzone i usta zaciśnięte, co na ściągłe i delikatne rysy jej twarzy rzucało wyraz ponury i złośliwy. Nie o tej jednak niesprawiedliwości, której tylko co doświadczyła, myślała; gniew przez nią obudzony był niczym w porównaniu z tą przykrością, z jaką wejść musiała do trzeciego jeszcze domu. Ten niemłody, pulchny, rumiany jegomość, któremu przed kilku tygodniami sześć webowych, bardzo wytwornych koszul uszyła była i odniosła, tak wtedy dziwnie zza swoich okularów jej się przypatrywał i mówiąc do niej tak pociesznie usta wydymał, że byłaby śmiechem parsknęła, gdyby się jej jakoś straszno i nieprzyjemnie nie zrobiło. Zdawać się mogło, że oczami wypić, a ustami wsiąknąć ją w siebie pragnął. Nic niegrzecznego ani takiego, za co obrazić by się mogła, jej nie powiedział; ale ten szczególny umizg, który na twarzy miał, był dla niej po prostu wstrętnym. Czego on od niej chcieć może? Zapewne nic; zapewne jest to zwykły jego sposób patrzania, uśmiechania się i mówienia; jednak ona wolałaby, o! jakżeby wolała wcale do niego nie iść! Cóż, kiedy zarekomendowaną mu jako szwaczka została przez pewną panią; która była dla niej zawsze dobrą i dobrze jej za robotę płaciła; on także wręczył jej natychmiast umówioną zapłatę, a ta, którą teraz otrzymać ma od niego, stanowi dla niej sumę poważną, po tamtych szczególniej dwóch zawodach, które jej sprawiono, bardzo poważną i konieczną. Musi więc iść, robotę oddać i zapłatę odebrać; żeby nie wiedzieć jak nie chciała, musi! Zresztą, nie miała żadnego wyraźnego i rozsądnego powodu nie iść do tego pana. Nie podobał się jej jego sposób patrzania i mówienia; na myśl o nowym spotkaniu się z nim czuła jakąś niejasną i niezrozumiałą dla niej samej bojaźń! Wielkie rzeczy! Alboż ona ma prawo i możność dogadzania swoim sympatiom i antypatiom lub ulegania jakimś nierozsądnym strachom?

– Co trzeba, to trzeba!

Weszła na wschody ładnej kamienicy i przycisnęła guzik elektrycznego dzwonka; a kiedy drzwi otworzyły się przed nią, przyjazny, prawie wesoły uśmiech, jak dziwna niespodzianka, twarz jej, przed chwilą ponurą i złośliwą, rozpogodził. Że też zupełnie zapomniała była o tym Ignasiu, który tu za lokaja służy, a jest jej dawnym i dobrym znajomym! Syn ubogiej praczki, na tym samym, co ona, dziedzińcu mieszkającej, wzrósł on śród jego mieszkańców, wszystkim po trochu usługując i przez wszystkich po trochu żywiony i hodowany. Ona też w tym żywieniu i hodowaniu znaczny udział przyjmować musiała, bo na jej widok ten siedemnastoletni wyrostek, w starą surducinę i wykrzywione buty ubrany, aż zatrząsł się cały z radości.

– Panienka! a moja złota panienka! Ot, nie spodziewał się człowiek, komu drzwi otworzy! Ot, siurpryza!

W obie ręce ją całował. Nigdy zapomnieć nie mógł o smacznych porcjach chleba z ma– słem, którymi go ona przez lat kilka obdarzała, ani też o tym, że ona to nauczyła go czytać, co teraz wśród takich, jak on, lokajczyków do osiągnięcia zaszczytnego stanowiska znacznie dopomagało. Jadwiga w głowę go pocałowała i z ręką na rękawie jego surduta złożoną śpiesznie mówiła:

– Mój Ignasiu, mój drogi! zrób ty mi łaskę! Ja tu na wschodach zostanę i poczekam, a ty zanieś ten kosz z moją robotą do pana i powiedz, aby przez ciebie pieniądze, które mi się należą, przysłał. Kosz mi odnieś i pieniądze przynieś, a ja tu poczekam… Powiedz panu, że czasu nie mam… że bardzo śpieszę się… mój drogi!…

Nie skończyła jeszcze mówić, gdy on z usłużnością wielką kosz z ręki jej pochwycił i ku wnętrzu mieszkania się zwrócił.

– Zaraz! w moment! ajaj! dlaczegóż nie?

Po paru minutach wrócił, ale bez kosza.

– Pan prosi, aby panienka była łaskawa wejść…

– Mówiłeś, że czasu nie mam?

– Mówiłem, ale koniecznie prosi.

Może także cokolwiek do poprawienia w robocie jej znalazł? Cóż? Najmniejszej, rozsądnej przyczyny nie ma do odmawiania chwili rozmowy człowiekowi, który zarobku jej dostarcza; jeżeli zresztą zawróci się i odejdzie, jakimże sposobem odbierze należną jej zapłatę? Wprawdzie jakiś niewytłumaczony strach i wstyd wciąż ją ogarnia, ale jest to dzieciństwo, kaprys, którym przecież zapanować nad sobą nie pozwoli. Co trzeba, to trzeba! Prędko w przedpokoju zdjęła kalosze i z rękami wsuniętymi w rękawy futerka, sztywna, z brwią namarszczoną, do ładnego, kawalerskiego saloniku weszła. Pośrodku saloniku stał niemłody, niewysoki, pulchny, rumiany, mocno łysy jeg