W jednej z nowel, malujących przygody marynarzy francuskich w czasie wojny ostatniej, Klaudiusz Farrére opisuje szczególny wypadek palacza okrętowego, który sam jeno z całej załogi ocalał po uderzeniu pancernika torpedą. Gdy wszyscy znajdujący się na pokładzie, przy armatach, masztach i maszynach w górnym przedziale statku szli wraz z nim pod wodę, jeden z palaczów od ognisk, z samego dna kadłuba okrętu, pchnięty i porwany z miejsca przez potężny strumień, który runął w otwór wyrwany od pocisku torpedy — rzucony w przesmyki klatek schodowych, w hale maszyn, w pustki wentylów — tłukąc się od ścian do ścian, od burtu do burtu — na kłębach masy wodnej jak fontanna tryskającej z dołu w górę wszystkimi przejściami — wymieciony został z dna na pokład, a gdy ten znikł pod falami, znalazł się wśród bałwanów wolnego morza, skąd go zdrowego na cieie i umyśle obcy wyłowili ludzie i odwieźli ku szczęśliwego życia wybrzeżom.
Ten na poły nieprawdopodobny, niemal cudowny wypadek francuskiego żeglarza przychodzi na myśl, gdy się rozważa koleje życia, przygody i dzisiejsze stanowisko znakomitego pisarza Anglii współczesnej, Josepha Conrada. I on, skazany od najwcześniejszego dzieciństwa na pobyt w otchłani moskiewskiego odmętu, pędził dni na zatraconym, najostatniejszym dnie nawy polskiego niezależnego bytu, pospołu z ojcem
i matką, nie mając żadnej nadziei, ażeby się z owych piekieł istnienia kiedykolwiek mógł wyrwać.
Apollo Korzeniowski, ojciec Josepha Conrada, był jednym z palaczów ducha polskiego, jednym z „zapaleńców”, jednym z „podżegaczy” wybuchu powstania w roku 1863. Szwagier jego, Tadeusz Bobrowski, w znanych Pamiętnikach, wydanych przez Włodzimierza Spasowicza (Lwów 1900), tak opisuje te sprawy:
Pierwszą ofiarą został mój szwagier Korzeniowski, który, zwerbowany do Warszawy przez ruchowców, udał się tam, pozornie dla zająć literackich, ogłosiwszy nawet prenumeratę na pismo miesięczne „Słowo” w rodzaju „Revue des Deux Mondes”, wybitne w ruchu warszawskim zajął stanowisko, lecz wkrótce, bo w październiku 1861 roku, aresztowany został, a trzymany w Cytadeli i sądzony był przez komisję, której . prezesem był pułkownik Rożnow, niegdyś kolega mego brata Stanisława z pułku huzarów grodzieńskiego, a następnie gubernator warszawski. Ten specjalnym względom koleżeństwa […] z naszym bratem przypisywał, że Korzeniowski osądzony został „tylko” na mieszkanie w oddalonych guberniach.
Prosił on sam o zesłanie do Permu, gdzie gubernatorem był szkolny jego kolega i przyjaciel szkolny […] Łaszkarew, lecz ten, dowiedziawszy się o wysłaniu Korzeniowskiego do zarządzonej przez się guberni, prosił, aby go od niego uwolniono. Dojeżdżających więc już prawie do Permu Korzeniowskich (bo mu żona z czteroletnim synkiem towarzyszyła), zawrócono i posłano do Wołogdy, gdzie gubernatorem był zacny Białorusin Chomiński (były marszałek szlachty jednego z powiatów guberni mohylewskiej), który obowiązki stanowiska z ludzkością godzić umiał.
W drodze, na przedostatniej przed Moskwą stacji, rozchorował się Korzeniowskim synek, a gdy eskortujący ich żandarmi zatrzymać się odmówili, zrozpaczeni rodzice oświadczyli, że chyba siłą zmuszą ich do dalszej podróży. Jakiś ludzki podróżny, jadący do Moskwy, przyrzekł im posłać lekarza, a Korzeniowski, przypomniawszy sobie, że ma w Moskwie znajomego dra Młodzianowskiego, profesora uniwersytetu, który kiedyś był jego korepetytorem w Winnicy, wezwał go za pośrednictwem owego uczynnego podróżnego. Jakoż wkrótce nadjechał zacny eskulap i odratował dziecko z ciężkiego zapalenia mózgu, a posiadając rozległe stosunki w Moskwie wyrobił kilkudniowe powstrzymanie podróży, zanim dziecko znieść ją mogło.
Dalej znowu, dojeżdżając do Niżnego Nowgorodu siostra moja tak z sił spadła, że żandarmi ją z powozu wynosili i wnosili, a jednak koniecznego odpoczynku odmawiali uparcie. Na stacji pocztowej w Niżnym
jakiś przejeżdżający oficer gwardii, oburzony bezwzględnością żandarmów i grubiaństwem ich obchodzenia się z eskortowanymi, jak niemniej i nieuwzględnieniem własnych jego uwag, zawrócił do miasta i dał znać miejscowym gubernatorowi i pułkownikowi żandarmów o tym, czego był świadkiem. Pułkownik żandarmów, jako bezpośredni naczelnik eskortujących, niezwłocznie przybył na stację i dalszą podróż powstrzymał.,. W Wołogdzie zastali dwudziestu jeden mężczyzn, przeważnie księży Z Królewstwa i Litwy, siostra moja była dwudziestą drugą, a ich synek dwudziestą trzecią osobą, składającą ówczesną kolonię polską w Wołogdzie, a jakkolwiek pobyt tam był zupełnie znośny pod względem obchodzenia się władz, klimat brał swoje. Prawie wszyscy mężczyźni chorowali na skorbut, siostra moja i jej synek, acz wolni od niego, w upadku sił wpływ niezdrowego… klimatu i odmiennego sposobu życia odczuwali…
Należałoby tutaj przytoczyć cały szereg szczegółów o p. Ewie z Bobrowskich Korzeniowskiej, które widnieją na stronicach Pamiętników jej brata, gdyż te uwagi i wzmianki wysuwają przed nasze oczy postać wysokiej wartości moralnej, wyraźny w swym dostojeństwie typ owoczesnej kultury narodowej — lecz szczupłość miejsca na to nie pozwala. Należałoby również podać podobiznę dobrowolnej wygnanki, reprodukcją jednej z tych przedziwnie wyraźnych, starych fotografii powstańczych, która przechodzić musiała przez setki rąk żandarmskich, obraz uroczej postaci, w której wszystko jest samym pięknem, ocienionym aureolą gorzkiego losu. Z miłości oddawszy rękę poecie, „wieloletniemu wielbicielowi Apollonowi Korzeniowskiemu, dla którego wszelkie starania innych od pierwszego kroku odsuwała”, poszła za nim na kraj świata i aż do owego dołu wygnańczego w ziemi dalekiej. Zabiła Moskwa tego barwistego motyla.
Że Apollo Korzeniowski zasługiwał na miłość, wiemy to dziś z jego pism i z jego życia. Oto w przygodnym wierszu na ślub szwagra, Tadeusza Bobrowskiego, za czasów jeszcze złotej i bujnej wokół wolności, taki dźwięk w czasie uczty weselnej daje się słyszeć:
Za wasze szczęście płacić Bogu trzeba!
Myślcie w swym domu, że tylu bez domu, I łamiąc chleb wasz, że tylu bez chleba…
Przykuty do miejsca swego wygnania, z dala od krwawej tragedii roku 1863, po latach, w których ciągu utracił żonę, pisał w roku 1866 do krewnych w kraju te słowa tak proste i pokorne, jak by były dalszym ciągiem Księgi Pielgrzymstwa Polskiego, brzmiące w naszym uchu jako najistotniejszy wyraz i najgłębszy ton tego przeklętego czasu:
Jeśli gdzie jest uśmiech u nas — niech wam zabłyśnie; niech łzy nie wypalają wam serc, a ulgą bolejącym duszom się staną… Niech ten Rok Nowy — nie wiem już który niewymownych smutków i boleści — nowych wam nie przynosi i pozwoli przynajmniej w świętym utęsknieniu i ciszy miłować czujnie tych, co dalecy, i tych, co śpią po grobach, a żyją w miłosierdziu Bożym.
Przebyłem te ciężkie, okropne dni najlepszych, najświętszych wspomnień, przeżyłem nie moją, a Bożą siłą. Zapewne nigdy nie cierpiałem ani mogę tyle cierpieć, co cierpiał Zbawiciel nasz, alem też człowiek tylko. Patrzałem bez przerwy na krzyż i tym krzepiłem omdlewającą duszę, mącące się myśli. Przeszły dni święte katuszy i wstałem do codziennego życia trochę więcej złamany, ale dyszący, żywy. A i sierota za połę mię trzyma — uciec od troski o niego niepodobna. Toteż żyję, moi drodzy, i kocham, co mi pozostało do kochania, także silnię jak dawniej; tylko że dawniej dla przedmiotów mej miłości mogłem coś dać, poświęcić, a dziś nic już nie mam. Co bym uczynił już w życiu, ani poświęcenia, ani ofiary być w tym nie może, bo nie mam co poświęcać i w ofierze złożyć. Smutny to stan człeka, dla którego zamykają się te dwie jedyne drogi: godności, obrazu i podobieństwa Bożego, ale taka wola Opatrzności.
Drogi wasz list odczytuję sobie, gdy mię dławią gorycze i posmutnieję nie dumną rozpaczą, a jakimś Bożym smutkiem, łzy popłyną — na ich zdroju myśl — i spokojniejszy trochę znów biorę się do tego życia, które, jak na dziś, zasklepione w jednym Konradku. Uczę go, co sam umiem; niestety — to niewiele, strzegę od wpływów tutejszej atmosfery i malec wychowuje się jak w celi klasztornej; grób naszej Niezapomnianej zastępuje nam zakonnicze memento mori, a posty, włosiennice i smagania przychodzą nam z każdym listem od Wschodu i Zachodu, od Północy i Południa. Trzęsiemy się zimnem, mrzemy głodem, targamy się w nędzy bliźnich braci; a modlitwa — Bóg widzi — ledwo parę słów o nas zawiera. Położenie miejsca mego pobytu jest jakby z jednej strony pod zaryglowanymi drzwiami, za którymi najdroższa istota kona, a my nawet śmiertelnego potu […] z jej czoła otrzeć nie możemy; z drugiej strony otwarte podwoje, w które wejść nie można, ale przez które
patrzeć możemy na to, co Dant — nie opisał, bo w przerażonej we wszelkie grozy, ale chrześcijańskiej duszy nie mógł mieć widzeń nieludzkich. To nasze życie. („Tygodnik Ilustrowany” d. 15 maja 1920).
Dno bytu. Samotny palacz sprawy przegranej, arki skazanej na zagładę, nie wie nawet, czy statek stacza jeszcze bitwę, czy już dostał cios ostateczny, czy już tonie.
A gdy spoglądamy dziś na szeregi znakomitych pism małego ongi „Konradka” z Wołogdy, dziecięcia nie tylko cieleśnie wyhodowanego, lecz płodu duszy, w którym ,.zasklepiło się życie” idei umiłowanej, który kołysały wiersze wygnańczej poezji, siostry jedynej — na powodzenie tych obrazów wolnego świata, gdzie widać lądy i morza kuli ziemskiej, typy wszelakich człowieczych ras, splecione w przygody, dokonane z tej i tamtej strony równika w poszukiwaniu po tajemniczych szlakach oceanu myśli istotnej o rodzaju ludzkim — pism, czytanych z upodobaniem przez wszystkie inteligencje cywilizacji — to w istocie te dzieje przypominają cudowną przygodę francuskiego marynarza z noweli Farrere’a.
Richard Curle w obszernej pracy biograficznej pt. Joseph Conrad, a study (London 1914), korzystając z informacji samego autora, taki podaje życiorys, którego w żadnym źródle polskim niepodobna znaleźć:
Teodor Józef Korzeniowski urodził się na Ukrainie dnia 6 grudnia 1857 roku.
Zapewne w Łuczyńcu na Podolu, gdzie Apollo Korzeniowski zarządzał majątkiem Melanii z Uruskich Sobańskiej, matki jego przyjaciela, Aleksandra Sobańskiego.
W roku 1861 wywieziony został do Warszawy przez rodziców, którzy się tam udali. Ojciec, zamieszany w sprawy powstańcze, wygnany został do Wołogdy, a żona i syn podążyli za nim. W roku 1865 matka Conrada umarła, a ojciec wysłał dziecko do wuja [Tadeusza Bobrowskiego], o którym świetny pisarz wspomina w Some Reminiscenes. Był to szczęśliwy okres dzieciństwa [w Kazimierówce, której życie z całą plastyką odmalowane zostało w Pamiętnikach T. Bobrowskiego]. W roku 1868 ojciec
Conrada uwolniony został z zesłania i podążył do Krakowa, zabierając syna ze sobą. W roku 1870 Apollo Korzeniowski umarł w Krakowie.
Tutaj biografa angielskiego wyręcza sam autor dając opis śmierci ojca. We wspomnieniu wycieczki do Polski, odbytej w roku 1914, pt. Poland Revisited, drukowanym najprzód w „Daily News” (1914), a następnie umieszczonym w zbiorze ogólnym Notes on Life and Letters by Joseph Conrad (London 1921) znajdujemy szczegóły, które tu podaję w przekładzie:
Kraków.— to miasto, gdzie spędziłem z ojcem ostatnie ośm miesięcy jego życia. Tam, w tym starym królewskim i akademickim grodzie, przestałem być dzieckiem i przedzierzgnąłem się w młodzieńca, zawarłem przyjazne związki, powziąłem pierwsze uwielbienia, myśli i oburzenia tego wieku. Wśród tych historycznych murów zacząłem rozumieć istotę spraw, kształtować swe uczucia, gromadzić obfitość wspomnień i zapas wrażeń, z których pomocą przedsięwziąłem gwałtowne zerwanie rzucając się w byt zgoła niezależny.
Przybywszy do Krakowa w lecie 1914 roku po czterdziestu latach niebytności, autor w towarzystwie swego starszego syna późno w nocy, natychmiast po przyjeździe, wychodzi na miasto. Stary gród, opustoszały o tej porze, zalany jest światłem księżyca. Same nogi niosą przychodnia w wąskie zaułki, znajome z lat dzieciństwa. Tam oto, w trzecim domu od Bramy Floriańskiej, wstępował na schody szkoły początkowej, tam kroczył z książkami pod pachą. Suną wspomnienia:
Było to w ciągu miesięcy zimowych 1868 roku. Co dnia o godzinie ósmej rano, w pogodę czy śnieżycę kroczyłem wzdłuż ulicy Floriańskiej. Tę moją: pierwszą szkołę bardzo słabo pamiętam. Jeden z moich współcierpiętników owoczesnych w tejże uczelni jest dziś wysoce cenionym wydawcą dokumentów historycznych. Co do mnie, nie martwiłem się zbytnio z racji rozmaitych niedomagań mej szkoły. Byłem raczej obojętnym wobec wynikających stamtąd kłopotów. Miałem wówczas własnego czerwia, przegryzającego me wnętrze.
Co dzień wieczorem, o godzinie siódmej, opuściwszy tęż ulicę Floriańską, kierowałem swe kroki w stronę starego i ciężkiego domu w zacisznej, ciasnej ulicy, po drugiej stronie i w znacznej już odległości od Mariackiego Placu. Tam, w dużym, pustym salonie z ciężkimi gzymsami i wysokim sufitem, wśród maleńkiej oazy światła, rzucanej przez dwie świece w pustyni mroku, zasiadałem przy małym stoliku, ażeby zamęczać się
odrabianiem zadań i mazać atramentem. Stolik moich znojów stał na wprost wysokich, białych drzwi, stale zamkniętych; czasami te drzwi półuchylały się i wówczas zakonnica w białym kornecie ukazywała się wraz z ich skrzypnięciem, sunęła w poprzek sali i znikała. Były także dwie pielęgniarki. Głosy ich rzadko można było słyszeć. Ale o czymże to, w istocie, miały mówić? Jeżeli zwracały się do mnie, to z ich ledwo poruszających się warg spływał klasztorny, wyraźny szept.
Nasze sprawy domowe prowadziła podstarzała gospodyni sąsiada z drugiego piętra, kanonika katedralnego, użyczona nam w nagłej potrzebie. Ta także mówiła bardzo rzadko. Ubierała się w czarne suknie, a krzyż na łańcuchu zwisał z jej sutego łona. A chociaż, gdy przemawiała, wargi jej poruszały się nieco żywiej niż u zakonnic, nigdy jednak nie podnosiła skali głosu ponad nuty brzmiące niby spokojny szept. Powietrze dokoła mnie pełne było nabożeństwa, rezygnacji i milczenia.
Nie wiem, co by się było ze mną stało, gdyby nie to, że byłem chłopcem lubiącym czytać. Po skończeniu zadań nie miałbym był nic a nic do robienia, tylko siedzieć i wsłuchiwać się w ciszę, która budziła zgrozę, wynikając z pokoju chorego, poprzez zamknięte drzwi, i zimnem przejmowała me przerażone serce. Przypuszczam, że na tej jałowej drodze udręczenia doszedłbym był do pomieszania zmysłów.
Ale byłem chłopcem lubiącym czytać. Dookoła było mnóstwo książek, leżących na konsolach, na stołach, a nawet na ziemi, gdyż nie mieliśmy czasu na ich uprzątnięcie. Czytałem! I czegóż to nie wchłonąłem wówczas! Kiedy niekiedy starsza z zakonnic, przemykając się obok i rzuciwszy nieufne spojrzenie na rozłożone stronice, kładzie, bywało, z lekka rękę na mej głowie i poszepnie z powątpiewającym szemraniem:
— Czy to dobrze, żebyś ty czytał te książki?…
Spoglądałem w milczeniu na jej oblicze, dopóki z nieokreślonym gestem poniechania tej sprawy nie przesunęła się dalej.
Późnym wieczorem pozwalano mi — ale nie zawsze — wejść na palcach do pokoju chorego, ażeby powiedzieć dobranoc złożonej na pościeli postaci, która częstokroć świadomość o mej obecności mogła zaznaczyć jedynie przez powolne skinienie oczyma — złożyć powinny pocałunek na ręce bezsilnej, leżącej na kołdrze, i znowu na palcach co prędzej wychodzić. Wówczas mogłem już udać się do łóżka w pokoju położonym na końcu korytarza i często — choć nie zawsze — samotnie szlochać wśród dobrych i głębokich snów. Spoglądałem na to, co nadchodziło, z niewiarogodnym przerażeniem. Nieraz udawało mi się odwracać oczy od tej zgrozy, ale na ogół w tym czasie miałem pełnię uczucia o nadciągającej katastrofie. Przeżywałem również godziny buntu, które wydzierały ze mnie prostą ufność w zarządzenia Opatrzności. Ale gdy nieunikniona godzina nadeszła, białe drzwi rozwarto i pustką na mnie zionął pokój chorego, nie znalazłem w sobie ani jednej łzy do wylania.
Mam podejrzenie, że gospodyni kanonika patrzyła wtedy na mnie jako na najbardziej nieczułą zakałę tej ziemi.
Dzień pogrzebu nadszedł we właściwym terminie i oto wszystka szlachetna „młódź szkolna”, uroczysty senat uniwersytecki, delegacje cechów mogły były ustalić (gdyby tego zechciały), de visu oczywistość zatwardziałości małego zbrodniarza. W mej bolesnej głowie zostało nieco głupich sentencji, jak ta: „Stało się!” albo — „Dokonało się!” (po polsku brzmi to krócej niż po angielsku), czy coś jeszcze w tym rodzaju, powtarzane bez końca. Długa procesja wysunęła się z wąskiej uliczki, szła wzdłuż innej, długiej i szerokiej, kierując się ku gotyckiemu frontonowi kościoła Panny Marii, popod nierówne jego wieże i ku Floriańskiej Bramie. W ciszy i w świetle księżyca, zalewającym stary gród sławnych grobów i tragicznych wspomnień, mogłem również ujrzeć małego chłopczynę z tamtego dnia, jak kroczy za karawanem; otwarła się znowu przede mną ta przestrzeń czysta, w której szedłem sam jeden świadomy niezmierzoności następstw wahania się tej przede mną czarnej machiny, kleru w komżach, wznoszącego pienia na przedzie pochodu, płomieni świec, przeciągających pod niskim łukiem bramy, szeregów obnażonych głów z oczyma utkwionymi w ziemi. Połowę ludności miasta wyciągnęło było to piękne popołudnie majowe. Ci nie przyszli, aby uczcić to wielkie dopełnienie powinności ani nawet to dostojne bankructwo. Zmarły i świadomi z tłumu były to dwie ofiary losu, jednakowo nieugiętego. Tylko że jego los ściął i odrzucił, gdy o kilka stał kroków od sławy i uznania zasługi. Oni zaś przyszli oddać honory jedynie płomiennej wierności człowieka, którego życie było nieustraszonym wyznaniem w słowie i czynie wiary, dostępnej do pojęcia i odczucia dla najprostszej duszy w tej ciżbie.
Wydawało mi się, że gdybym dłużej pozostał tam, w tej wąskiej ulicy, mógłbym się stać bezradnym łupem cieniów, które wywołałem. Nawisły nade mną tajemnicze i natarczywe w tym lepkim powietrzu grobów, o posmaku prochu, goryczy i nicości starych nadziei.
Opuszczając liczne a niezmiernie charakterystyczne uwagi i wyznania autora, rozrzucone w wymienionym artykule, należy wrócić do głównej linii życiorysu, uwidocznionej w pracy Richarda Curle’a. Powiada on, iż po śmierci ojca mały sierota uczęszczał w Krakowie do gimnazjum Świętej Anny w ciągu lat czterech, czyli do roku 1874.
Pozostawał wówczas pod opieką przewodnika, który nań dość głęboko oddziaływał, a, według zaświadczenia w Some Reminiscenes, był człowiekiem wybitnej wartości. Kierownik
ów był przeciwnikiem stanowczej decyzji wychowańca poświęcenia się służbie marynarskiej, staczał z nim dyskusje, lecz przekonawszy się, że postanowienie młodzieńca jest niezłomne, zaniechał sprzeciwu. Joseph Conrad — mówi Richard Curie — wychowany w kraju bez pobrzeża morskiego, nie umiejąc języka angielskiego (aczkolwiek czytał sporo co znamienitszych utworów literackich angielskich w przekładzie swego ojca) postanowił nieodwołalnie, iż musi być angielskim marynarzem na statku handlowym. Od tej myśli nic go odwieść nie mogło.
W roku 1874 wyruszył ku morzu. Marsylia stała się jego jumping-of-ground. W ciągu trzech lat pływał na rozmaitych statkach po Morzu Śródziemnym doznając wielorakich przygód, dwukrotnie był w Indiach. Dopiero w roku 1878 po raz pierwszy wylądował w porcie Lowestoft i stanął na ziemi angielskiej. Do tego czasu nie władał językiem angielskim, chociaż uczył się tego języka gdzie tylko mógł, nawet od budowniczych statków i cieśli, umiejących nieco po francusku. W ciągu pięciu miesięcy służył na pokładzie pobrzeżnego statku ,,The Skimmer of the Sea”, który krążył między portem Lowestoft i Newcastle. W październiku 1878 roku przystał do załogi statku „Duke of Sutherland”, płynącego do Australii, jako zwyczajny majtek. Wszyscy marynarze tego parowca byli Anglikami, z wyjątkiem Josepha Conrada, jednego Norwega, dwu Amerykanów i Murzyna Kittsa, zwanego James Wait, którego imię w dwanaście lat później nosić będzie Murzyn z załogi „Narcissus”.
W ciągu dwudziestu lat, to znaczy do roku 1894, gdy ostatecznie na wybrzeża powrócił, życie Josepha Conrada było normalną karierą angielskiego marynarza. W roku 1879 jest on już second mate, a w roku 1884 przyjmuje poddaństwo angielskie, naturalizuje się i otrzymuje stopień: Master in the English Merchant Service. W roku 1890 jeździł na Ukrainę do wuja Tadeusza Bobrowskiego, a w roku 1894, roku śmierci tego krewnego, udał się tam powtórnie.
Po powrocie na ląd i ożenieniu się z Angielką mieszka pod
Londynem, zajęty pracami literackimi i wychowaniem dwu synów. W ciągu swego życia na morzu pływał na rozmaitych statkach, jako to — Loch Etive, Palestine, Riversdale, Narcissus, John P. Best, Tilkhurst, Falkonhurst, Highland Forest, Vidar, Otago, Roi des Belges, Torrens, Adowa. Każdy z tych statków, a raczej żywot każdego z nich — jego dzieje, przeżycia, niszczące burze i dni radości — ma swój udział w twórczości pisarza, widnieje w jego utworach. Niektóre, jak „Narcissus”, widnieją w całej swej pełni.
[edytuj] II
Po opuszczeniu morza na zawsze w roku 1894 „Master”, który w ciągu okrągłych dwudziestu lat kołysał się na fali, nie wiedział, co ma począć ze sobą na lądzie. Miał napisaną dawniej, bo jeszcze w roku 1889, powieść pt. Almayer’s Folly. Posłał tedy ów utwór na ręce Edwarda Garnetta. Po kilku miesiącach wyczekiwania rzecz została przyjęta do druku. I oto, wraz z ogłoszeniem tego utworu w roku 1895, na targowisku literackim zjawił się nowy pisarz, który zajął wkrótce jedno z najwybitniejszych stanowisk. Ukazują się tedy kolejno An Outcast of the Islands (w r. 1896), sprawa, poprzedzająca właściwie Almayera, gdyż dokonywuje się na wiele lat przed tamtą historią w tejże okolicy nad rzeką Pantai i wśród tej samej czeredy osób. Wkrótce potem, w roku 1898, wyszedł sławny The Nigger of the Narcissus oraz w tymże roku zbiór nowel pt. Tales of Unrest, zawierający następujące utwory: Karain, The Idiots, An Outpost oi Progress, The Return i The Lagoon. W roku 1900 wyszedł Lord Jim, w roku 1902 zbiór pt. Youth, zawierający trzy nowele: Youth, Heart of Darkness i The End of the Tether. W roku 1903 ukazał się świetny utwór pt. Nostromo, zbiór nowel pt. Typhoon, złożony z utworów — Typhoon, Amy Foster, Falk i Tomorrow, oraz Romance, pisany do spółki z Ford Huefferem. Potem następują: The Secret Agent (1907), A Set of Six (1908), złożone ze sześciu nowel —
Gaspar Ruiz, The lnformer, The Brute, An Anarchist, The Duel, II Conde, w roku 1911 Under Western Eyes, w roku 1912 ‚Twixt Land and Sea, zawierające nowele — A Smile of Fortune, The Secret Sharer i Freya of the Seven Isles, wreszcie w r. 1914 powieść pt. Chance. W czasie wojny wyszły niesłychanie poczytne utwory: Victory, Shadow Line, The Arrow of Gold i Rescue. Poza tą kolekcją beletrystyczną ukazały się nadto dwa zbiory niejako autobiograficzne: w roku 1906 The Mirror of the Sea, a w roku 1912 Some Reminiscences, wreszcie w roku 1921 zbiór artykułów, wspomnień i ocen pt. Notes on Life and Letters.
Ktokolwiek pragnie zapoznać się z twórczością tego pisarza, winien, według mnie, zacząć od The Mirror of the Sea. Jest to w istocie „Zwierciadło morza”, podobne w swej dokładności, w niezrównanej precyzji odtworzenia wszystkiego, co na morzu postrzec się daje, do lustra, umieszczonego na dnie tuby peryskopu łodzi podwodnej. Widać w nim cały widnokrąg tak dalece, iż oko spokojnie obserwujące może mieć w sobie wszystek ocean, a nawet te jego części, które leżą poza oczami, bo w tyle głowy obserwatora.
Joseph Conrad nade wszystko kocha statek, ów doskonały produkt cywilizacji, wymysł i dzieło pracowitego człowieka, który na nieobeszłym oceanie i wśród najstraszliwszej burzy, gdy niszcząca moc żywiołów przechodzi wszystko, co o nich wyrzec by można, założył sobie jak gdyby bezpieczny dom i spokojnie nad przepaścią zasypia. Tyle statków mając w życiu pod stopą zna on je na wskroś, starych przyjaciół, i odróżnia jeden od drugiego jakoby istoty żywe, mające w sobie duszę. „Okręty!” — woła stary oficer marynarki, ujrzawszy szereg parowców w głębi portu. W tym okrzyku maluje się i streszczą całe marynarskie życie. Monstra te są istotami na poły żyjącymi, mają swe indywidualne cechy niemal jak ludzie. Jedne z nich noszą nad niezmierzonymi głębiami potęgę, bohaterstwo, szlachetność i zdolność do męczeństwa, inne — są to komiczne figury, błaznujące na wodach, inne wreszcie — to zwyczajne ryfy, jak ludzie obdarzeni sprytem i uporem.
Od niezrównanych opisów portów, ładowania towarów, ód opisu perypetii z kotwicą, która tak płomienną ciekawością zapala umysły chłopięce, poprzez tysiączne szczegóły, zawarte w relacji In captivity — w doku — wpływamy na ocean. Ta książka, na podstawie dwudziestoletnich przeżyć autora, opowiada o wszystkim, co jako młodzieniec stęskniony do „świata” musiał widzieć żądzami wyobraźni. Jest to jak gdyby konspekt wszystkich wymienionych powyżej utworów, które morze mają za treść, a zdarzenia na morzu dokonane za fabułę.
Najcharakterystyczniejszą cechą zwierzeń tutaj wyrażonych jest przeżycie. Każde wrażenie, nawet opis każdego pejzażu, ma swą trwałą i mocną podstawę w wieloletnim nieraz doświadczeniu, wypływa z prawdy wydarzeń. Nie jest to wizja morska poety, jak u Artura Rimbaud, który z wybrzeża opiewa niewiadomy ogrom, czerpiąc obrazy z fantazji, mniemań i przypuszczeń, lecz niewzruszone sylogizmy, wyłamane ze zmagania się z ogromem żywiołu lub osiągnięte w długim baczeniu jego bytu) gdy spoczywa w stanie bezczynności lub omdlenia. Joseph Conrad nie inaczej nazywa ocean, tylko słowem: wróg — the Foe. Marynarz „krzyżuje z tym wrogiem miecz” w bohaterskim sam na sam spotkaniu. Za pomocą niezrównanych, przepysznie trafnych określeń pisarz bada charakter swego wroga, mierzy i oddaje siłę jego potęg, czyli wichrów, których rozmaite rodzaje, a raczej osobistości — peisonalities — klasyfikuje szczegółowo.
Naocznie widzimy, jak jedne z tych podmuchów kędyś w okręgach Przylądka Dobrej Nadziei, kędyś w okręgach samotnych Oceanu Indyjskiego, kędyś w stronach Wyspy Świętej Heleny osaczają wędrowny statek, niczym myśliwcy spuszczający ze smyczy szare chmury — ścigają go w szale wzburzającym do głębi pienisty ocean. Inne — wypadają z ciszy tak niespodziewanie, chyżo i nagle, iż statek zmaga się i miota, przewala z boku na bok lub wylatuje jedną połową swoją w powietrze, a drugą zanurza się w przepaść wodną. Połowa załogi pływa, a druga zawisa w przestworze. Z niewymownym zainteresowaniem czytamy opowieść o cichych
i pogodnych nocach na wodach Wysp Azorskich podczas „babiego lata”. Statek na równej płaszczyźnie przemierza dalekość w nieprzerwanej ciszy, przemawiając jednostajnym głosem swych doskonałych maszyn, tworząc w przestworze bezsłowną pieśń siły, sprzymierzonej z człowiekiem, posłusznej mu a groźnej w swojej samoistnej potędze, mowę duszy zbudzonej do jego duszy. Na wiele lat przed futurystami włoskimi Joseph Conrad posłyszał tę mowę silników i umiał wyrazić jej brzmienie. Gdy opisuje osadzenie się statku na mieliźnie lub rafie podwodnej i sensacje przez ten wypadek wywołane — jak on to określa — niby nagłego popadnięcia stóp w niepochwytną pułapkę, w nieważkie sidła — wskutek przerwania balansów poziomu i nagłego zniweczenia w mózgu stałej wagi, utrzymującej od tak długiego czasu wszystko w ryzach nad ruchomością powierzchni — mamy zupełnie nowe, nieznane nam i niemożliwe do osiągnięcia relacje.
Nie są to bowiem spostrzeżenia obserwatora, noty podróżnika, poczynione dla ich osiągnięcia, które mogą być zawodne a nawet chybione, lecz fakty, ujęte niegdyś sposobem podświadomego widzenia i czucia przez czynnego marynarza w wypadku owego taking the ground, szukającego nie wrażeń i uogólnień (bynajmniej, lecz sposobów wydobycia nawy z ławicy czy zepchnięcia jej z rafy podwodnej. Są to więc przypomnienia, wyłowione później z głębin pamięci, zważone wielekroć w spokoju świadomości, formuły uczuć prawdziwe, dane psychologiczne wydarzeń pewne w relacji. Nic tu nie ma dla połysku i dla samego brzmienia czczego literackiego słowa. Można by powiedzieć, iż ta sztuka jest pragmatyczną, to znaczy, iż o tyle podnosi brzmienie i ton, natęża moc słowa, o ile treść podspodnia zmusi ją do tego. Toteż gdy słowo podnosi się. w istocie, staje się formalną potęgą, skoro sama wewnętrzna treść w górę je wydźwignęła. Czynny marynarz nie mógł się kontemplacyjnie zachwycać pięknością morza — nią tylko samą. Czyhające niebezpieczeństwo strąciłoby było wnet zamarzenie się i zaślepienie w żywiole. Ale nadchodziły chwile wielkich niebezpieczeństw, momenty grozy i przetrwa-
nia, kiedy dusza otchłanią swej potęgi obejmowała morze we władzę. I wtedy słowo dosięgało najwyższej granicy swojej. Marynarz stał się głosicielem niedostępnego dla innych piękna żywiołu w furii. Krytyka angielska nie waha się zestawić tych kart jego książki ze stronicami Miltona w Raju utraconym. W rozdziale pt. Initiation Joseph Conrad mówi o oceanie samym w sobie, o „nieskazitelnym”:
Wszystkie zapalczywe pasje młodości rodu ludzkiego, żądza walki i głód sławy, łaknienie przygód i pragnienie niebezpieczeństwa, pospołu z wielką ponętą, jaką w sobie kryje tajemnica, rozległe sny o władzy i panowaniu przesuwają się niczym widziadła w zwierciadle odbite poprzez tajemnicze oblicze morza.
Nie będziemy dalecy od prawdy, jeśli powiemy, iż takie zapewne uczucia przepływały przez duszę młodzieńca, który opuszczał stary Kraków, zapadły w stary kontynent, w poszukiwaniu strawy dla swojej młodej, wewnętrznej pasji. Dusza jego pożądała morza, a znalazłszy je pokochała się w nim na śmierć i życie.
Młody poszukiwacz przygód nie poszedł drogą łatwą zapisania się w szeregi oficerów floty Jego Cesarsko-Królewskiej Mości cesarza Franciszka Józefa, lecz wybrał drogę trudną; samotną. Żelazna wola niosła go tymi szlakami, które są, jak mówi Pismo, „skryte”, szlakami „okrętu pośród morza”. Przepływały przed oczyma lądy kuli ziemskiej, góry i pustynie, odludne przylądki z ich ostatnimi diunami, cuchnące zatoki, gdzie interes swarzy się o rzeczy i zyski, wolne otchłanie same jedne pod niebem, gdzie wicher przechadza się samowładny i pali słońce, niecące barwy czarodziejskie. Jak sny przechodziły przed oczyma warsztaty starych cywilizacji — Indie, Chiny, Egipt, Arabia — wielkie kontynenty i wyspy, pełne dzikich szczepów, o włosach wysmarowanych nawozem i gliną. Przesuwali się przed jego oczyma ludzie czarni i ludzie żółci, a wszędzie wynurzał się przed oczyma ów szczep biały, który swe panowanie, swój cywilizacyjny despotyzm szerzył wciąż i niepostrzeżenie, gdziekolwiek można było władzę roz-
postrzeć: Gibraltar, Malta, Suez, Malakka, Indie, Nowa Zelandia, Australia, Afryka. Wyobraźnia napełniła się zjawiskami po brzegi, kipiła od nadmiaru wiadomości, od przeładowania faktami, od przepychu obrazów, wspomnień, figur, typów, barw, świetnych postaci, lakonicznych słów, w których zawarte leży pokonanie olbrzymich i długotrwałych niebezpieczeństw — albo ujęte w świetny dowcip, w którym tkwią sytuacje niezmiernie skomplikowane. Nadto — w długich służbach’ prostego majtka, a przychodnia z głębi najbardziej lądowego zaświecia, podczas słot i burz nasuwały się przed oczy figury przepotężne, rzeźbione przez wichry, jak ów Singleton, Craig zwany „Belfast”, Murzyn Wait, Donkin, jak kapitan MacWhirir, stary Francuz na statku „Patna”, Falk-Norweg, bracia Jacobus i mnóstwo innych. Oczy przybysza wpijały się w te figury, wchłaniały każdy ich ruch, gest i słowo.
Przyszła z czasem chęć odtworzenia tego wielorakiego przepychu rzeczy i spraw widzianych. Tak zaczęły powstawać owe świetne książki, które dziś należą już do dorobku cywilizacji.
Lecz ubliżylibyśmy temu pisarzowi twierdząc, iż jego dzieła są tylko wspomnieniami podróżnika i obrazami malarza osobliwych na kuli ziemskiej typów i wydarzeń. W wypadku Lorda Jima mamy rzucone przed oczy zagadnienie bohaterstwa i tchórzostwa, graniczącego z łotrostwem, które się tłucze zarówno po lądzie, jak po Morzu Czerwonym i Indyjskich Zatokach. Ręką niezrównanego rzeźbiarza postawione są figury tak plastycznie, iż można je porównać z pewnymi typami Tołstoja i Sienkiewicza. Ów kapitan statku, Francuz, pijanica i wałkoń, który spełnia czyn najbezwzględniejszego bohaterstwa, a gdy mu to przed oczy wynoszą, śmiejąc się w kułak powiada, że przecie takie rzeczy robi się z tchórzostwa — jakaż to niezrównana postać! W powieści pt. Nostromo (przezwisko Włocha, przybysza do rzeczypospolitej południowo-amerykańskiej Costaguana) — mamy olbrzymie mrowisko, gdzie się przesuwają obrazy gromadzenia niezmiernych bogactw, szaleją najbardziej rozkiełznane pasie, uwidoczniona
jest chciwość, oszukująca w sposób najbardziej podstępny czyste zamysły patrioty, przewala się iście zwierzęce okrucieństwo, działają instynkty najpodlejsze i pracują najszlachetniejsze pobudki marzycieli. Mamy tam typy przepyszne, jak owego milczącego fanatyka Goulda, dyktatora Ribiery, młodego dziennikarza Decouda, a przede wszystkim samego „Nostromo” — które stawiają to dzieło w rzędzie pierwszorzędnych kreacji artystycznych.
Opowieść, w której główne światło skierowane jest na postać Włocha Nostromo, wskutek wciągnięcia w akcję szeregu figur świetnie narysowanych przemienia się ostatecznie na historię nie tylko awantur i zaburzeń w jakiejś mieścinie Sulaco czy w południowo-amerykańskich kopalniach srebra San Tome, lecz na dzieje rewolucji w ogóle. Innymi przeprowadzone środkami i inne malujące strony kuli ziemskiej, dzieło to staje obok The Revolt of Islam Percy Bysshe Shelleya.
Niewątpliwie najwspanialszymi kreacjami Josepha Conrada są jego epopeje morskie — rzecz o Murzynie z „Narcyza” i burza morska, wyrażona w Tajfunie. Wichry, o których czytaliśmy w The Minor ot the Sea, tutaj pokazane są w ich rozpętaniu. Gdy przetwały fal poprzez pokład ,,Narcyza” zmiatają mężną załogę okrętu jak śmiecie i wciskają w drugi koniec tej arki zbiorowisko rąk, nóg, głów, kadłubów, gdy okręt trzeszczy, a cały jego takiel szarpie się i skręca jak kupa łachmanów, mamy fizyczne jasnowidzenie istoty zjawiska. W Tajfunie patrzymy na człowieka, kapitana Mac Whirr, i rozumiemy, iż marynarz krzyżuje miecz z wrogiem. Gdy odziany w skórzaną kapicę, ni to w hełm Wikingów, w skórzany kostium i buty długie po pachwiny, walczy w ciągu dwudziestu godzin, ażeby uratować życie nie tylko swoje, lecz tłumu kulisów i załogi, mamy wydobytą z niewiadomości wizję oczywistą, czym jest morze.
Czym jest morze w jego grozie i w jego piękności, powiedział Anglikom, odwiecznym żeglarzom i zwycięzcom morza, dopiero ten ze wschodu przychodzień. Sami to przyznają, iż najdobitniej, najplastyczniej przedstawił im w ich mowie to, na
co patrząc przez stulecia nie mieli wyrazu o takiej doskonałości i sile. Doskonałość, obfitość, muzyczność prozy Conrada uderza angielskiego czytelnika. Krytyk zadaje sobie pytanie: „Jakimże to się dzieje sposobem, żeby Polak mógł tak pisać po angielsku?” Rozważając dwa okresy w kształtowaniu się prozy Josepha Conrada, drugiemu okresowi przypisując takie znaczenie w rozwoju stylu angielskiego, jakie we Francji posiada praca Gustawa Flauberta, Richard Curle zaznacza:
Muzykalność prozy Conrada nie jest to już jedynie rozwój i rozszerzenie usiłowań angielskich, to jest w ogóle nowa melodyjność — romantyczna, tajemnicza, przejmująca muzyczność innej rasy.
Zdaje się, że w tym musi być nieco prawdy. Gdy w roku 1914 miałem zaszczyt poznać w Zakopanem Josepha Conrada, przekonałem się z pewnym zdziwieniem, jak doskonale włada on naszym językiem. W ciągu czterdziestu lat, parę razy zapewne tylko mając możność rozmawiania po polsku, nie zatracił ani jednego wyrazu, nie zagubił akcentu krakowskiej wymowy. Wnoszę z tego — dość może ryzykownie — iż ten znakomity autor angielski myśli po polsku, zwłaszcza w chwilach trudnych albo podniosłych, a więc w dobie tworzenia. Nie przemawia tu przeze mnie bynajmniej nacjonalistyczna chętka akaparowania tej twórczości na naszą korzyść, gdyż ani jednym włóknem dorobek czysto artystyczny Josepha Conrada nie jest z literaturą polską złączony/Chodzi jedynie o zjawisko psychologicznej natury. Gdyby tak było, jak myślę, to mielibyśmy wypadek urabiania zdań we dwu mowach.
Mówiąc i pisząc jedynie we własnym języku nie zwracamy żadnej uwagi na nazwę przedmiotów, na historię rzeczowników, która niejednokrotnie sięga zamierzchłych czasów, na dostojność i, niejako, moc tajemniczą wyrazów. Są one dla nas powszednie i zdeptane jak bruk i piasek drogi. Skoro zaś zajdzie potrzeba myślenia w jednej, a pisania w innej mowie, wyrazy dźwigają się ze swego poniżenia, mienią się, wiążą i, niejako, przechwalają, pokazując swą dostojność. Stąd wypływa konieczność szukania synonimów, dobierania nazw
i strojenia inaczej wyrazów. Język zabarwia się i lśni niepowszednio, niezwykle, zgoła inaczej.
W wypadku Josepha Conrada ta jeszcze zachodzi okoliczność, iż swój język angielski zdobywał on najprzód od marynarzy, synów ludu — poznał w toku twardych, żeglarskich prac przede wszystkim gwarę angielską. Stamtąd dopiero szedł coraz wyżej i wyżej, wciągając w siebie coraz więcej wyrazów literackiego języka. Muzyczność naszej mowy słowiańskiej musiała mu pozostać w uchu: przecież do siedemnastego roku życia uczył się tylko po polsku, w Krakowie, w siedlisku, skąd na Polskę spływał jej język literacki przez wieki. W dzieciństwie czytał mnóstwo po polsku. — I read! — pisze we wspomnieniu o Krakowie. Nawet utwory literatury angielskiej czytał w tłumaczeniach ojca jedynie po polsku. Została tedy w jego uchu ta podświadoma, niejasna nuta, polski sposób łączenia wyrazów, polski entuzjazm dziwienia się na widok rzeczy nieznanych, tajemniczych, straszliwych i wzniosłych. Goniąc światami i z mórz przepływając w morza, nieraz, zapewne, wśród niebezpieczeństw czy w chwili zachwytu zaklął z cicha po polsku lub ujął obraz w najprostsze, najpierwsze z brzegu wyrazy swej dawnej mowy. Później, gdy przyszło stwarzać na nowo te obrazy widziane i przeżyte, wynurzyły się one w pamięci wraz z pierwotnymi ich polskimi nazwami. Nazwy, zepchnięte w inny język, szukały dla siebie odpowiednich form i znajdowały może najlepsze, a jednak niezwykłe, nie takie, jakich zazwyczaj Anglik używa. I oto w przebogatej literaturze angielskiej zabrzmiał ton zgoła nowy i tak niezwykły, iż ten z Polski przychodzień zajął miejsce jednego z najpierwszych, a, jak mówią niektórzy, najpierwszego angielskiego stylisty.
[edytuj] III
Niezależnie od wspomnień osobistych Joseph Conrad dwukrotnie zabierał głos podczas wojny w sprawie polskiej. W roku 1916 pomieścił w „Fortnightly Review” artykuł pt. A Note on the Polish Problem, a w roku 1919 w tymże piśmie — The Crime of Partition. Obydwa te artykuły, które można znaleźć w zbiorze ogólnym pt. Notes on Life and Letters — w sposób szlachetny ujmują się za nami, za naszą nieprzedawnioną sprawą, za złączeniem rozerwanych części narodu. Znakomity autor czynił wówczas, co mógł: rzucał na szalę ważących się losów naszych swe nazwisko. Jesteśmy mu wdzięczni za to przyczynienie się za nami w chwilach stanowczych i decydujących.
Lecz — niezależnie od wszelkiej polityki — pragnęlibyśmy dziś zbogacić literaturę polską, lądową, od początku do końca, tłumaczeniem świetnych jego pism w tak doskonałych przekładach, ażeby w jego oczach mogły uchodzić za oddające dokładnie ducha i siłę oryginału. Polska, jak dotąd, wydała po prawdzie dwu żeglarzy. Jednym był Jan z Kolna — postać na poły mityczna — tu, u nas, pono, urodzony, lecz pod obcą banderą wędrujący po morzach odkrywca Labradoru. — Drugim jest Józef Konrad Korzeniowski, niewątpliwie wśród nas urodzony, lecz również pod obcą banderą w ciągu tylu lat wędrowiec i piewca mórz. Można poczytywać za przypadek, iż tutaj stała jego kołyska, wszystko bowiem zawdzięcza sobie samemu, swej pasji, sile woli, wytrwaniu, pracy. Nikt nie ma prawa wtrącać się do jego postanowień. Ale jak z dorobku innych znakomitych pisarzy na świecie, tak samo z tego specjalnie dorobku pragniemy skorzystać w sposób jak najgodniejszy.
Już dziś młodzi chłopcy w Polsce nie potrzebują uciekać z kraju, stęsknieni za wodami mórz i żądzą przygód. Działa już szkoła morska w Tczewie i i rozwija się z wolna polska marynarka. Piszący te słowa miał szczęście uczestniczyć w poświęceniu statku szkolnego „Lwów” i słyszeć komendę: — „Patrz na banderę!” — na Orła Białego w czerwonym polu ponad Bałtykiem. Statek ten popłynie wkrótce do Południowej Ameryki, przesunie się poprzez ocean i równik. Uczniowie szkoły morskiej, oficerowie na statkach i jak najszerszy ogół
młodzieży potrzebuje literatury morskiej. Jakaż jest najznakomitsza? Oto ta: Pisma Josepha Conrada.
Od dawna nawoływałem prywatnie i publicznie do tłumaczenia tych pism. I oto, za zgodą autora, a dzięki usiłowaniom p. Anieli Zagórskiej, która część tłumaczenia wzięła na siebie oraz przeprowadziła do końca sprawę wydania — rzecz dochodzi do skutku. Znakomici znawcy języka polskiego i wybitni pisarze — Jan Lemański, Stanisław Wyrzykowski i Wilam Horzyca podjęli się dokonania przekładów najświetniejszych utworów — Murzyna, Tajfunu i Nostromo. Obecnie ukazuje się Almayer w przekładzie Anieli Zagórskiej.
Przekłady te stoją na wyżynie oryginału. Należy dołożyć wszelkich starań, ażeby wszystkie pisma w ich całości stały się polskimi oryginałami angielskich pism Josepha Conrada. Należy dołożyć wszelkich starań, ażeby to zbiorowe wydanie było godnym nas, literatów polskich, pozdrowieniem wielkiego twórcy z tej ziemi, gdzie stała jego kołyska. Polska dzisiejsza zaczyna gromadzić, zbierać, zgarniać do kupy rzeczy swe i sprawy rozproszone, pokradzione, pogubione, wydarte. W tej pracy, w tej pasji staje się łakomą, łapczywą, natarczywą, nieustępliwą, żarliwą. To jej prawo. Zbyt długo ją obdzierano. Przede wszystkim musi podnosić i ku czci powszechniej ukazywać to, co jest najbezcenniejsze w jej dziełach: zapomniane trudy i znoje swych męczenników.
Kołyskę wielkiego pisarza Anglii i świata, Josepha Conrada, poruszała najszlachetniejsza, najdostojniejsza dłoń kobiety naszego rodu, gdy zbójecka pięść wroga kołatała we drzwi domu. Postać ta poszła za miłością swoją i prawdą swoją aż do ostatniego tchu, podobnie jak tysiące innych ze dworów, z chat, z izb robotniczych.
Patrzyłem bez przerwy na krzyż i tym krzepiłem omdlewającą duszę, mącące się myśli
— mówi ojciec wielkiego pisarza.
Zważone zostały kędyś na szali niewiadomej spojrzenia ta-
kie: Polska wolna, potężna i nieśmiertelna zajaśniała pod słońcem.
Należy rozradować dwa bohaterskie cienie, co nie tylko „żyją w miłosierdziu Bożym”, lecz żyją i żyć będą w wiecznej, wdzięcznej pamięci pokoleń, najgłębszą i ostatnią radością, iż doskonałe pisma ich umiłowanego dziecięcia, jaśniejące w bezcennym dorobku świata, stanowią także klejnot tej mowy, która była głosem ich cierpień, wyrazem ich cnoty i zawarła w sobie westchnienia ich świętej nadziei.
[1922]