Pomiędzy czernią Helotów pijaną
Od kijów rządcy i kwaśnego wina,
Wiódł Glaukon swego najstarszego Byna
W pogodne, ateńskie rano.
I rzekł: „Patrz chłopcze na podlą tę zgraję,
Jak znikczemniona i jaka obrzydła…
Kopnąłbym nogą, lecz wstręt mi nie daje
Dotykać takiego bydła”.
A gdy to mówił, twarz jego pałała
Wzniosłą pogardą dla wszelkiej ohydy.
I stał tak w blaskach i ducha i ciała,
Unosząc białej chlamidy.
A przez otwartą u wejścia arkadę
Bił dzień i sypał złociste swe pyły,
I gasł odbity o czoła te blade,
O oddech izby tej zgniły.
Spojrzało chłopię. W kąt izby stłoczeni,
Nadzy, wychudli, z sińcami na grzbiecie,
Leżeli jedni napował jak śmiecie,
Inni się snuli — jak cienie.
Miody straceniec zwiędłemi klął usty,
I toczył pianę i wit się na ławie,
A nędzny starzec piosenkę rozpusty
Śpiewał ochryple i łzawię.
W głębi pod ścianą z rękoma wbitemi
W gęstwinę włosów, z płomieniem na twarzy
Siedział niewolnik i patrzał ku ziemi
Zagasłym wzrokiem nędzarzy.
I zwolna oczy podnosił jak miecze,
Aż nagle niemi uderzył w Glaukona
I drgnął, i resztki uczucia człowiecze
Warem podeszły do łona.
I pochylony, jak strzała napięta,
Wstał dysząc ciężko z swojego tapczana,
J podniósł ramię, a pięść wyciągnięta
Stężała przy piersi pana
— Idź!… Idź!… Idź!… — krzyknął. Za pierwszym mu razem
Głos jako łańcuch zgrzytnął zardzewiały,
Za drugim — dźwięknął, jak rwany w kawały,
Za trzecim — błysnął żelazem.
A ten krzyk krótki, jak puginał Greka,
Szedł w pierś Glaukona wskroś białej chlamidy,
I miał coś z ryku zwierza, i z człowieka
Jęku, i groźby, i wstydy…
Kaloskagatos cofnął się od ściany
I lekko pobladł. Wtem syn go zapyta:
— „Czemu ten biedak na ciebie tak zgrzyta?” —
Glaokon rzekł z cicha: „Pijany”.