Pożółkły znużone pola,
Niebiosa coraz to bledsze,
Żądnymi piersiami chłonę
Ciche, jesienne powietrze.
Rozglądam się naokoło —
Niebujnie tu, niebogato,
A przecież mi nie żal dzisiaj,
Że się prześniło lato.
W tej pustce, w tym wyczerpaniu,
Które mi w oczach rośnie,
To samo odczuwam życie,
Jak w pełnej, kwitnącej wiośnie.
Przystaję na długiej miedzy,
Ku rżyskom nakłaniam lica,
Z powiędłych kępek ta sama
Wyziera mi tajemnica…
Mgły jakieś nieuchwytne
Las osnuwają bury,
Nieśmiało migocą w słońcu
Śniegiem pokryte góry.
Urocza, smętna martwota,
Zda się, iż śmierć jest gdzieś bliska,
Na pochyłościach wierchu
Jesienne dymią ogniska.
Nieletni, wątły pastuszek
Okiem mnie wita lękliwie —
Jeszcze się bydło pasie
Na tej wychudłej niwie.
Jeszcze jest jakaś czerstwość
Na niwie tej wypalonej —
Z wrzaskiem niesamowitym
W krąg się zwołują wrony.
Gdzieś lecą, gdzieś giną w dali,
Wzięły ze sobą zmorę —
Garść pełną zoranej gleby
Do chciwej ręki biorę.
Upajam się jej zapachem,
I dzisiaj tak samo on świeży —
O rodzicielko żywota,
O święta, płodna Macierzy!
O skarbie ty mój najdroższy,
Rozstać się z tobą nie mogę —
Zielone jeszcze sitowie
Z uśmiechem zaszło mi drogę.
Na gruzem zasłanej miedzy
Jałowiec krzewi się młody,
Dziś barwy mu odmieniły
Fijoletowe jagody.
Skąpo się fala toczy
Potokiem, co wysechł w lecie,
Spomiędzy chwastów nad brzegiem
Samotne żółcieje kwiecie.
Ostatnie to już — zapewne!
O innych nie usłyszycie,
Lecz ja w tej pustce dzisiejszej
To samo odczuwam życie.
W tym wyczerpaniu, co dzisiaj
Świat tak cudownie mroczy,
Ta sama wszak tajemnica
Dziwem otwiera mi oczy.
Powiędły, przymarły pola,
Niebiosa coraz to bledsze,
Żądnymi piersiami chłonę
Ciche, jesienne powietrze.