Gdzie znaleźć spokój, gdzie duszę
Ukoić nieukojoną?
Modrzewie straciły swą zieleń,
Złotem kosztownym płoną!
U wierzb podnóża, przy drodze,
Powiędłych liści gromada —
Z koron, drzemiących w słońcu,
Jeden za drugim pada.
Z tak słodką opada ciszą,
Tak się odrywać umie
Od życia, że śmierci nie czujesz
W niedosłyszalnym szumie.
Ostatniej czekają chwili
Jawory, w łysk brązów strojne —
Czyżbyś pomyślał, iż pewność
Walną przegrywa wojnę?
Czyżbyś pomyślał, mój bracie,
Że nieruchome te brzozy,
W płomienny odziane jedwab,
Zimowej już pełne grozy?
Coś niezwykłego się zbliża —
Widnąż dla oczu stroną?…
Modrzewie straciły swą zieleń,
Złotem kosztownym płoną…
Idziemy daleko, bracie,
Może cię droga ta męczy?
Oprzyj się razem ze mną
Na tej sczerniałej poręczy.
Podobny do ciebie człowiek
Zbudował ją kiedyś, przed laty,
Mostu ci ona strzeże,
Most, widzisz, niebogaty.
Za lada krokiem się chwieje,
Lecz przejść się go odważymy,
Inaczej nie puści nas przepaść,
Mgławymi ziejąca dymy.
Mamyż się wracać ze strachu?
I po co? Wygrana karta!
Lato zostało za nami,
Przed nami jesień otwarta.
Wdzięczy się ku nam, uśmiecha
Twarzą — śmiertelnież czerwoną?
Modrzewie straciły swą zieleń,
Złotem kosztownym płoną.
Wąwozem potok się toczy,
W odwieczne ściany ujęty,
Białawe błękity nieba
Bielą mu białe męty.
Okiełzał swój dawny rozpęd,
Dla brzegów kamiennych wraży,
Zaledwie szepce ze sobą,
O swoim ujściu marzy.
Olchy obsiadły krawędzie
Zamierającej rzeki,
Po fiolecie ich kory
Blask ślizga się daleki.
Gałąź zwiędłego powoju
Po głazach zwietrzałych pnie się,
Z trudem utrzymać się zdoła —
O cichy, bezwładny kresie!
Opadnie i zgnije… Czyż lek to
Na duszę nieukojoną?
Modrzewie straciły swą zieleń,
Złotem kosztownym płoną.