Chodzący w ten czas jesienny
Po ściernisk zżółkłej pustyni,
Miewam niekiedy wrażenie,
Iż pustka w mej duszy się czyni.
Może to złuda upiorna,
Co innych już nie zadziwia,
Zrodzona z widm drzew nadrzecznych,
Z ich powiędłego liściwia?
Może to koszmar tylko,
Zesłan na człeka, co wszytek
Pełen był pychy niewczesnej,
Że mnogi już zgarnął dobytek?
Nie będę się pytał o to —
Wiew suche trawy potrąca;
Snadź wysuszyła mi duszę
Ta jesień, ciszę niosąca.
Czy padnę, jak gałąź odcięta,
Czy w bujny się ogród rozplenię —
Żem duszę swą wyjałowił,
To miewam niekiedy wrażenie.
I lękam się o jej losy,
O przyszłość niespodziewaną,
Gdy ręce opadną zgrzybiałe,
Gdy stopy w niemocy staną.
Jakiego tchu też zachwyci
I jakim głosem zawoła,
Skoro jej oczy rozwidni
Płomienny miecz Archanioła?
Czy wstydem się spali, czy duma
Szczęsne jej wnętrze rozeprze,
Skoro Majestat Sądu
Oddzielać będzie, co lepsze?
Kiedy Potęgi Majestat
Złoży swą dłoń na jej ramię,
Wytrzyma-li próbę tej wagi
Czy też się pod nią załamie?
Gdy trwania wiecznego nadzieja
Do głębi jej dotrze, do dna,
Nie będzie-li szepnąć zmuszona:
„Ja tego nie jestem godna”?
Takie mnie dręczą pytania,
Te nieodparte męczarnie,
Ilekroć mnie ciszy potrzeba
Jesienną wonią ogarnie.
I oto, widząc w tym polu,
Jak brat mój zagon swój orze,
Chciałbym, ażeby w mą duszę
Pługi się wryły boże.
Rząd radeł, jak świat ogromnych,
A twardych jak brak zmiłowania
Na niebie w godzinę pomsty,
Niech wnętrze mej gleby odsłania.
Niech skibę odwala za skibą,
Bruzdy swym żłobi żelazem,
Głębokie jak żądza, by nimi
Bóg chodził z człowiekiem razem.
Nie będę miał wówczas wrażenia,
Że jesień ta, ciszę niosąca,
Na nic się zdobyć nie umie,
Tylko liść zwiędły roztrąca.
Że stwarza-li widma nadrzeczne
Drzew, wczoraj pełnych żywota,
I że-li w szychy się stroi,
Choć tak na pozór złota.
Nie będę miał wówczas wrażenia,
Czy prawdą jest ono, czy złudą,
Żem duszę swą wyjałowił,
Jak glebę ponadmiar chudą.