Lalka – Tom II – Rozdział XVII

Leżąc albo siedząc w swoim pokoju Wokulski machinalnie przypominał sobie, w jaki sposób ze Skierniewic powrócił do Warszawy.

Około piątej rano kupił na dworcu bilet pierwszej klasy, nie był jednak pewny, czy takiego żądał, czy dano mu go bez żądania. Następnie wsiadł do przedziału drugiej klasy i zastał tam księdza, który przez cały czas podróży wyglądał oknem, tudzież rudego Niemca, który zdjął kamasze i oparłszy nogi w brudnych skarpetkach na przeciwległej ławce, spał jak zarżnięty. Wreszcie naprzeciw siebie miał jakąś starą damę, którą tak bolały zęby, że nawet nie obrażała się na postępowanie swego sąsiada w skarpetkach.

Wokulski chciał porachować liczbę osób jadących w przedziale i z wielkim trudem zmiarkował, że bez niego jest ich trzy, a z nim cztery. Potem zaczął rozmyślać: dlaczego trzy osoby i jedna osoba stanowią razem cztery osoby – i zasnął.

W Warszawie opamiętał się dopiero w Alejach Jerozolimskich, już jadąc dorożką. Kto mu jednak wyniósł walizkę, jakim sposobem on sam znalazł się w dorożce? o tym nie wiedział i nawet nic go to nie obchodziło.

Do swego mieszkania dostał się ledwie po półgodzinnym dzwonieniu, choć była blisko ósma rano. Otworzył mu służący zaspany, rozebrany, przerażony jego nagłym powrotem. Wszedłszy zaś do sypialni Wokulski przekonał się, że wierny sługa spał na jego własnym łóżku. Nie robił mu jednak wymówek, lecz kazał podać samowar.

Służący, otrzeźwiony, ale i zakłopotany, szybko zmienił prześcieradła i poszewki, Wokulski zaś zobaczywszy świeżo posłane łóżko nie pił herbaty, ale rozebrał się i legł spać.

Spał do piątej po południu, a potem, umywszy się i ubrawszy jak do wyjścia, całkiem mimo woli usiadł na fotelu w salonie i drzemał do wieczora. Gdy zaś na ulicach zapłonęły latarnie, kazał podać światło i przynieść befsztyk z restauracji. Zjadł go z apetytem, popił winem i około północy znowu poszedł spać.

Na drugi dzień odwiedził go Rzecki, ale jak długo siedział i o czym rozmawiali, nie pamięta. Tylko następnej nocy, kiedy obudził się na chwilę, zdawało mu się, że widzi Rzeckiego z twarzą bardzo zafrasowaną.

Potem zupełnie stracił rachubę czasu, nie spostrzegał różnic pomiędzy dniem i nocą, nie uważał, ażeby godziny mijały za prędko albo za wolno. W ogóle nie zajmował się czasem, który dla niego jakby nie istniał. Czuł tylko pustkę w sobie i naokoło siebie i nie był pewny, czy nie powiększyło się jego mieszkanie.

Raz przywidziało mu się, że leży na wysokim katafalku, i zaczął myśleć o śmierci. Zdawało mu się, że musi umrzeć koniecznie na paraliż serca; ale ani przerażało go to, ani cieszyło. Niekiedy z ciągłego siedzenia na fotelu cierpły mu nogi, a wówczas myślał, że idzie śmierć, i z obojętną ciekawością uważał, jak szybko owo cierpnięcie posuwa się do serca? Obserwacje te chwilowo robiły mu jakby cień przyjemności, ale i one rozpływały się w apatii.

Służącemu nakazał nie przyjmować nikogo; pomimo to kilka razy odwiedził go doktór Szuman.

Na pierwszej wizycie wziął go za puls i kazał pokazać język.

– Może angielski?… – spytał Wokulski, lecz wnet opamiętał się i wyrwał rękę.

Szuman bystro popatrzył mu w oczy.

– Nie jesteś zdrów – rzekł – co ci dolega?

– Nic. Czy znowu zajmujesz się praktyką?

– Spodziewam się! – zawołał Szuman. – a pierwszą kurację zrobiłem na samym sobie: uleczyłem się z marzycielstwa.

– Bardzo pięknie – odparł Wokulski. – Rzecki wspominał mi coś o twoim wyleczeniu.

– Rzecki jest półgłówek… stary romantyk… To rasa już ginąca! Kto chce żyć, musi trzeźwo patrzeć na świat… Uważaj no i po kolei zamykaj oczy. Kiedy ci powiem: lewe… prawe… prawe… Załóż nogę na nogę…

– Co ty robisz, mój kochany?… – zapytał Wokulski.

– Badam cię.

– O!… I masz nadzieję zbadać?

– Spodziewam się.

– A potem?

– Będę cię leczył.

– Z marzycielstwa?

– Nie, z neurastenii.

Wokulski uśmiechnął się i rzekł po chwili:

– Czy możesz wyjąć człowiekowi jego mózg i włożyć na to miejsce inny?

– Tymczasem nie…

– No, to daj spokój leczeniu.

– Mogę podsunąć ci nowe pragnienia…

– Już je mam. Chciałbym zapaść się pod ziemię, choć tak głęboko jak… studnia w zasławskim zamku… I jeszcze chciałbym, ażeby mnie zasypały gruzy, mnie i mój majątek, i nawet ślad tego, że kiedykolwiek istniałem. Oto moje pragnienia, owoc wszystkich poprzednich.

– Romantyzm!… – zawołał Szuman klepiąc go po ramieniu. Ale i to przejdzie.

Wokulski już nic nie odpowiedział. Gniewał się za swoje ostatnie wyrazy i dziwił się: skąd nagle przyszła mu taka otwartość?… Głupia otwartość!… Co komu do jego pragnień?… Po co on to mówił?… Po co jak bezwstydny żebrak odsłonił swoje rany?

Po wyjściu doktora spostrzegł, że coś się w nim zmieniło; oto na tle dotychczas bezwzględnej apatii pojawiło się jakieś uczucie. Był to bezimienny ból, z początku bardzo mały, który szybko powiększył się i stanął w mierze. W pierwszej chwili można go było porównać do delikatnego ukłucia szpilką, a później do jakiejś zawady w sercu, nie większej od laskowego orzecha. już żałował apatii kiedy przyszło mu na myśl zdanie Feuchterslebena:

„Radowałem się w mojej boleści; bo zdawało mi się, żem spostrzegł w sobie tę płodną walkę, która tworzyła i tworzy wszystko na tym świecie, gdzie bez przerwy walczą nieskończone siły.”

„Jednakże co to jest?” – spytał siebie czując, że w jego duszy miejsce apatii zajmuje głucha boleść. I wnet odparł:

„Aha, jest to budzenie się świadomości…”

Powoli w jego umyśle, dotychczas jakby zasnutym mgłą, począł zarysowywać się obraz. Wokulski ciekawie wpatrywał się w niego i dostrzegł – sylwetkę kobiety w objęciach mężczyzny… Obraz ten miał z początku słaby blask fosforycznego światła, potem stał się różowym… żółtawym… zielonawym… błękitnym… wreszcie zupełnie czarnym jak aksamit. Potem zniknął na kilka chwil i znowu zaczął ukazywać się kolejno we wszystkich barwach, począwszy od fosforycznej, kończąc na czarnej.

Jednocześnie ból wzmagał się.

„Cierpię, więc jestem!…” – pomyślał śmiejąc się Wokulski.

Tak upłynęło kilka dni na wpatrywaniu się już to w ów obraz zmieniający barwę, już to w ból, który zmieniał natężenie. Czasami zupełnie ginął, pojawiał się drobny jak atom, rósł, wypełniał serce, całą istotę, cały świat… I w chwili kiedy już przekroczył wszelką miarę, znowu niknął ustępując miejsca absolutnemu spokojowi i zdziwieniu.

Z wolna zaczęło się rodzić w duszy coś nowego: pragnienie pozbycia się i tych bólów, i tych obrazów. Było to podobne do iskry zapalającej się na tle nocy. Jakaś słaba otucha błysnęła Wokulskiemu.

„Czy tylko aby potrafię jeszcze myśleć?” – rzekł do siebie.

Ażeby sprawdzić to, zaczął przypominać sobie tabliczkę mnożenia, potem mnożyć liczby dwucyfrowe przez jednocyfrowe i dwucyfrowe przez dwucyfrowe. Nie dowierzając sobie zapisywał rezultaty działań, a potem sprawdzał je… Mnożenia na papierze zgadzały się z pamięciowymi i Wokulski odetchnął.

„Jeszcze nie straciłem rozumu!” – pomyślał z radością.

Zaczął wyobrażać sobie rozkład własnego mieszkania, ulice Warszawy, Paryż… Otucha rosła; spostrzegł bowiem, że nie tylko dokładnie pamięta, ale że jeszcze ćwiczenia te przynoszą mu pewien rodzaj ulgi. Im więcej myślał o Paryżu, im żywiej przedstawiały mu się tamtejszy ruch, budowle, targi, muzea, tym mocniej zacierała się sylwetka kobiety spoczywającej w objęciach mężczyzny…

Już zaczął spacerować po mieszkaniu i oczy jego przypadkowo zatrzymały się na stosie ilustracji. Były tam kopie z galerii drezdeńskiej i monachijskiej, Don Quichot z rysunkami Dorégo, Hogart…

Przypomniał sobie, że skazani na gilotynę najznośniej przepędzają czas oglądając rysunki… I odtąd całe dnie schodziły mu na przeglądaniu rysunków. Skończywszy jedną książkę, brał się do drugiej, trzeciej… i znowu powracał do pierwszej.

Ból głuchnął; widziadła ukazywały się coraz rzadziej, otucha rosła…

Najczęściej jednak przeglądał Don Quichota, który robił na nim potężne wrażenie.

Przypomniał sobie tę dziwną historię człowieka, przez kilkanaście lat żyjącego w sferze poezji – tak jak on, który rzucał się na wiatraki jak on, był druzgotany – jak on, który zmarnował życie uganiając się za ideałem kobiety – jak on, i zamiast królewny znalazł brudną dziewkę od krów – znowu jak on!…

„A jednakże ten don Quichot był szczęśliwszy ode mnie! – myślał. – Dopiero nad grobem zaczął budzić się ze swych złudzeń… A ja?…”

Im dłużej przypatrywał się rysunkom, im bardziej oswajał się z nimi, tym mniej pochłaniały jego uwagę. Spoza don Quichota, Sancho Pansy i mulników Dorégo, spoza Walki kogutów i Ulicy pijackiej Hogarta coraz częściej pokazywało mu się wnętrze wagonu, drgająca szyba, a w niej niewyraźny obraz Starskiego i panny Izabeli…

Wtedy odrzucił ilustracje i zaczął czytać książki znane mu jeszcze z epoki dzieciństwa albo z piwnicy Hopfera. Z niewymownym wzruszeniem odświeżał w pamięci: Żywot św. Genowefy, Różę z Tannenburgu, Rinaldiniego, Robinsona Cruzoe, a nareszcie – Tysiąc i jedną nocy. Znowu zdawało mu się, że już nie istnieje czas ani rzeczywistość i że jego raniona dusza uciekłszy z ziemi błądzi po jakichś czarodziejskich krainach, gdzie biją tylko szlachetne serca, gdzie podłość nie stroi się w maskę obłudy, gdzie rządzi wieczna sprawiedliwość kojąca bóle i nagradzająca krzywdy…

I tu uderzył go jeden dziwny szczegół. Kiedy z własnej literatury wyniósł złudzenia, które zakończyły się rozkładem jego duszy – ukojenie i spokój znajdował tylko w literaturach obcych.

„Czy my naprawdę – myślał z trwogą – jesteśmy narodem marzycieli i czy już nigdy nie zejdzie anioł, który by poruszył betsedejską sadzawkę obłożoną tylu chorymi?…”

Pewnego dnia przyniesiono mu z poczty gruby pakiet.

„Z Paryża?… – rzekł. – Tak z Paryża. Ciekawym, co to?…”

Ale ciekawość jego nie była dość silną, ażeby zachęcić go do otworzenia i przeczytania listu.

„Taki gruby list!… Komu, u licha, chce się dziś tyle pisać?”

Rzucił pakiet na biurko i w dalszym ciągu wziął się do czytania Tysiąca i jednej nocy.

Co za rozkosz dla zmęczonego umysłu te pałace z drogich kamieni, drzewa, których owocami były klejnoty!… Te kabalistyczne słowa, przed którymi ustępowały mury, te cudowne lampy, dzięki którym można było zwalczać nieprzyjaciół, przenosić się w mgnieniu oka o setki mil… A ci potężni czarodzieje!… Co za szkoda, że taka władza dostawała się ludziom złośliwym i nikczemnym!…

Odkładał książkę i śmiejąc się sam z siebie marzył, że on jest czarodziejem, który posiada dwie bagatelki: władzę nad siłami natury i zdolność stawania się niewidzialnym…

„Myślę – rzekł – że po kilku latach mojej gospodarki świat wyglądałby inaczej… Najwięksi hultaje zmieniliby się na Sokratesów i Platonów.”

Wtem spojrzał na list paryski i przypomniał sobie Geista i jego słowa:

„Ludzkość składa się z gadów i tygrysów, między którymi ledwie jeden na całą gromadę znajdzie się człowiek… Dzisiejsze niedole pochodzą stąd, że wielkie wynalazki dostawały się bez różnicy ludziom i potworom… Ja nie popełnię tego błędu i jeżeli ostatecznie znajdę metal lżejszy od powietrza, oddam go tylko prawdziwym ludziom. Niech oni choć raz zaopatrzą się w broń na swój wyłączny użytek; niechaj ich rasa mnoży się i rośnie w potęgę…”

„Niezawodnie byłoby lepiej – mruknął – gdyby tacy Ochoccy i Rzeccy mieli siłę, a nie Starscy i Maruszewicze…”

„To jest cel!… – myślał w dalszym ciągu. – Gdybym był młodszy… Chociaż… No i tutaj bywają ludzie, i tu jest niemało do zrobienia…”

Zaczął znowu czytać historię z Tysiąca nocy, lecz spostrzegł, że i ona już nie absorbuje go. Dawny ból zaczął nurtować serce, a przed oczyma coraz wyraźniej rysowała się sylwetka panny Izabeli i Starskiego.

Przypomniał sobie Geista w drewnianych sandałach, później jego dziwny dom otoczony murem… I nagle przywidziało mu się, że ten dom jest pierwszym stopniem olbrzymich schodów, na szczycie których stoi posąg niknący w obłokach. Przedstawiał on kobietę, której nie było widać głowy ani piersi, tylko spiżowe fałdy sukni. Zdawało mu się, że na stopniu, którego dotykają jej nogi, czerni się napis: „Niezmienna i czysta.” Nie rozumiał, co to jest, ale czuł, że od stóp posągu napływa mu w serce jakaś wielkość pełna spokoju. I dziwił się, że on, który był zdolnym doświadczać podobnego uczucia, mógł kochać czy gniewać się na pannę Izabelę albo zazdrościć jej Starskiemu!…

Wstyd uderzył mu na twarz, choć nikogo nie było w pokoju.

Widzenie znikło. Wokulski ocknął się. Był znowu tylko człowiekiem zbolałym i słabym, ale w jego duszy huczał jakiś potężny głos niby echo kwietniowej burzy, grzmotami zapowiadającej wiosnę i zmartwychwstanie.

Pierwszego czerwca odwiedził go Szlangbaum. Wszedł zakłopotany; ale przypatrzywszy się Wokulskiemu nabrał otuchy.

– Nie odwiedzałem cię do tej pory – zaczął – bo wiem, żeś był niezdrów i nie chciałeś nikogo widywać. No, ale dzięki Bogu, już wszystko przeszło…

Kręcił się na krześle i spod oka rzucał spojrzenia na pokój; może spodziewał się znaleźć w nim więcej nieładu.

– Masz jaki interes? – zapytał go Wokulski.

– Nie tyle interes, ile propozycję… Właśnie kiedy dowiedziałem się, żeś chory, przyszło mi na myśl… Uważasz… tobie potrzeba dłuższego wypoczynku, usunięcia się od wszelkich zajęć, więc przyszło mi na myśl, czybyś nie zostawił u mnie tych stu dwudziestu tysięcy rubli… Miałbyś bez kłopotu dziesiąty procent.

– Aha!… – wtrącił Wokulski. – Ja moim wspólnikom bez kłopotu, nawet dla siebie, płaciłem piętnaście.

– Ale teraz cięższe czasy… Zresztą chętnie dam piętnasty procent, jeżeli mi zostawisz swoją firmę…

– Ani firmy, ani pieniędzy – odparł niecierpliwie Wokulski. – Firma bodajby nigdy nie istniała, a co do pieniędzy… Tyle ich mam, że mi wystarczy procent, jaki dają papiery. Aaa… i tego za dużo.

– Więc chcesz odebrać swój kapitał na święty Jan? – spytał Szlangbaum.

– Mogę ci go zostawić do października, nawet bez procentu, pod warunkiem, że zatrzymasz przy sklepie tych ludzi, którzy zechcą zostać.

– Ciężki warunek, ale…

– Jak chcesz.

Nastała chwila milczenia.

– Cóż myślisz robić ze spółką do handlu z cesarstwem? – zapytał Szlangbaum. – Bo mówisz tak, jakbyś się i z niej chciał wycofać…

– Jest to bardzo prawdopodobne.

Szlangbaum zarumienił się, chciał coś powiedzieć, ale dał spokój. Pogadali jeszcze o rzeczach obojętnych i Szlangbaum wyszedł żegnając się z nim bardzo serdecznie.

„On, widzę, ma zamiar wszystko odziedziczyć po mnie – myślał Wokulski. – Ha! niech dziedziczy… świat należy do tych, którzy go biorą.”

Swoją drogą Szlangbaum rozmawiający z nim w tej chwili o swoich interesach wydał mu się zabawny.

„Wszyscy w sklepie skarżą się na niego – myślał – mówią, że głowę zadziera, że wyzyskuje… Co prawda, o mnie mówili to samo…”

Spojrzenie jego znowu padło na biurko, gdzie od kilku dni leżał list z Paryża. Wziął go do rąk, ziewnął, ale nareszcie odpieczętował.

Była to korespondencja od baronowej mającej dyplomatyczne stosunki, tudzież kilka urzędowych aktów. Przejrzał je i przekonał się, że są to dowody śmierci Ernesta Waltera, inaczej Ludwika Stawskiego, który zmarł w Algierze:

Wokulski zamyślił się.

„Gdybym przed trzema miesiącami dostał te papiery, kto wie, co by dziś było?… Stawska – piękna, a nade wszystko jaka szlachetna… jaka szlachetna!… Czy ja wiem, może ona naprawdę mnie kochała?… Stawska mnie, a ja tamtą… Co za ironia losu!…”

Rzucił papiery na biurko i przypomniał sobie ten mały, czysty salonik, w którym tyle wieczorów przepędził z panią Stawską, gdzie czuł się tak spokojnym.

„No – mówił – i odrzuciłem szczęście, które samo wpadło mi w ręce… Ale czy może być szczęściem to, czego nie pragniemy?… I jeżeli ona choć przez jeden dzień tyle cierpiała co ja?…

Okrutne jest to urządzenie świata, na którym dwoje ludzi nieszczęśliwych z tego samego powodu nie mogą sobie pomóc…”

Dokumenta o śmierci Stawskiego leżały kilka dni, a Wokulski jeszcze nie zdecydował się, co z nimi zrobić.

Z początku wcale o nich nie myślał, potem, gdy mu coraz częściej wpadały w oczy lub pod rękę, zaczął doświadczać wyrzutów sumienia.

„Ostatecznie – mówił – sprowadziłem je dla pani Stawskiej, więc trzeba to oddać pani Stawskiej; ale gdzie ona jest?… Nie wiem… Zabawna byłaby historia, gdybym się z nią ożenił… Miałbym towarzystwo. Helunia miłe dziecko… miałbym cel w życiu. No, ale ona sama nie zrobiłaby interesu… Cóż bym jej wreszcie powiedział? Jestem chory, potrzebuję dozorczyni i dlatego ofiaruję pani kilkanaście tysięcy rubli rocznie… Nawet pozwolę się pani kochać, chociaż sam… Mam już dosyć miłości…”

Dzień schodził za dniem, a Wokulski nie wymyślił sposobu odesłania papierów pani Stawskiej. Trzeba by dowiedzieć się, gdzie mieszka, napisać list rekomendowany, oddać go na pocztę… W końcu przypomniał sobie, że najprostszą rzeczą będzie wezwać Rzeckiego (z którym nie widział się od kilku tygodni) i jemu oddać dokumenta: Lecz chcąc wezwać Rzeckiego, trzeba dzwonić na lokaja, posłać go do sklepu…

„Aaa… dajcież mi spokój!” – mruknął.

Wziął się znowu do czytania, tym razem podróży. Zwiedził Stany Zjednoczone, Chiny, ale papiery pani Stawskiej nie dawały mu spokoju. Rozumiał, że coś trzeba zrobić z nimi, a czuł, że on nic nie zrobi.

Taki stan ducha jego samego zaczął dziwić.

„Myślę przecież prawidłowo – mówił – no, o ile nie przeszkadzają mi wspomnienia… Czuję prawidłowo… ach, nawet zanadto prawidłowo! Tylko… nie chce mi się załatwić tego interesu i zresztą żadnego… Jest to więc modna dzisiaj choroba woli… Pyszny wynalazek!… Ależ ja, u diabła, nigdy nie stosowałem się do mody… W końcu, co mi tam moda czy nie moda; jest mi z nią dobrze, zatem…

Właśnie kończył podróż do Chin, kiedy przyszło mu na myśl, że gdyby on miał wolę, to mógłby prędzej czy później zapomnieć i o pewnych wypadkach, i o pewnych osobach.

„A tak mnie to dręczy… tak dręczy!…” – szepnął.

Już zupełnie stracił rachubę czasu.

Pewnego dnia gwałtem wszedł do niego Szuman.

– No, jakże tam? – spytał. – Czytamy, widzę… powieści, dobrze… podróże, doskonale… Nie miałbyś ochoty wyjść na spacer? Ładny dzień, a przez pięć tygodni chyba nacieszyłeś się swoim mieszkaniem…

– Ty z dziesięć lat cieszyłeś się swoim – odparł Wokulski.

– Racja! Ale ja miałem zajęcie, badałem ludzkie włosy i myślałem o sławie. Nade wszystko zaś nie miałem na karku interesów cudzych i swoich. Przecież za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem…

– Wycofuję się z niej…

– Proszę… Dobra myśl – mówił z ironią Szuman. – I jeszcze, ażeby cię lepiej ocenili, pozwól im wziąć na dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!… tak jak mnie… Genialna rasa te Żydki, ale cóż to za łajdaki!…

– No, no, no…

– Tylkoż ty ich nie broń przede mną – zawołał gniewnie Szuman – bo ja ich nie tylko znam, ale i odczuwam… Dałbym gardło, że już w tej chwili Szlangbaum kopie pod tobą doły w owej spółce, i jestem pewny, że się tam wkręci, bo jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez Żyda…

– Widzę, że nie lubisz Szlangbauma?

– Owszem, nawet podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt przodków: skłonność do geszefciarstwa… O naturo! jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić drugi milion, trzeci… i stać się młodszym bratem Rotszylda. Tymczasem nawet Szlangbaum wyprowadza mnie w pole… Tak długo kręciłem się w waszym świecie, żem w końcu utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy… Ale to wielka rasa: oni świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i bezczelnością…

– Więc zerwij z nimi, ochrzcij się…

– Ani myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się ochrzcił, a jestem znowu taki fenomenalny Żydziak, że nie lubię blagować. Po wtóre – jeżeli nie zerwałem z nimi, kiedy byli słabi, nie zerwę dziś, kiedy są potężni.

– Mnie się zdaje, że właśnie teraz są słabsi – wtrącił Wokulski.

– Czy dlatego, że ich zaczynają nienawidzieć?…

– No, nienawiść zbyt silne słowo.

– Dajże spokój, nie jestem ślepy ani głupi… Wiem, co mówi się o Żydach w warsztatach, szynkach, sklepach, nawet w gazetach… I jestem pewny, że lada rok wybuchnie nowe prześladowanie, z którego moi bracia w Izraelu wyjdą jeszcze mędrsi, jeszcze silniejsi i jeszcze solidarniejsi… A jak oni wam kiedyś zapłacą!… Szelmy spod ciemnej gwiazdy, ale muszę uznać ich geniusz i nie mogę wyprzeć się sympatii… Czuję, że dla mnie brudny Żydziak jest milszym od umytego panicza; a kiedy po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i usłyszałem śpiewy, na honor, łzy mi w oczach stanęły… Co tu gadać… Pięknym jest Izrael triumfujący i miło pomyśleć, że w tym triumfie uciśnionych jest cząstka mojej pracy!…

– Szuman, zdaje mi się, że masz gorączkę…

– Wokulski, jestem pewny, że masz bielmo, i to nie na oczach, ale na mózgu…

– Jakże możesz wobec mnie mówić o takich rzeczach?…

– Mówię, bo naprzód, nie chcę być gadem, który kąsa podstępnie, a po wtóre… ty, Stachu, już nie będziesz z nami walczył… Jesteś złamany, i to złamany przez swoich… Sklep sprzedałeś, spółkę porzucasz… Kariera twoja skończona.

Wokulski spuścił głowę na piersi.

– Pomyśl zresztą – ciągnął Szuman – kto dziś jest przy tobie?… Ja, Żyd, tak pogardzony i tak skrzywdzony jak ty… I przez tych samych ludzi… przez wielkich panów…

– Robisz się sentymentalny – wtrącił Wokulski.

– To nie sentymentalizm!… Bryzgali nam w oczy swoją wielkością, reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały… A dziś, powiedz sam: co warte są te ideały i cnoty, gdzie ich wielkość, która musiała czerpać z twojej kieszeni?… Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej stopie, i co z ciebie zrobili?… Więc pomyśl, co musieli zrobić z nami, których gnietli i kopali przez całe wieki?… I dlatego radzę ci: połącz się z Żydami. Zdublujesz majątek i jak mówi Stary Testament, zobaczysz nieprzyjacioły twoje u podnóżka nóg twoich… Za firmę i dobre słowo oddamy ci Łęckich, Starskiego i nawet jeszcze kogo na przykładkę… Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to błazen.

– A jak zagryziecie owych wielkich panów, to co?…

– Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligencją, której dziś nie posiada… Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach… Przewodnikach!… – dodał ze śmiechem.

Wokulski machnął ręką.

– Mnie się zdaje – rzekł – że ty, który chcesz wszystkich leczyć na marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.

– A toż znowu?… – zapytał Szuman.

– Tak… Nie macie gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb… Myślcie wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o zdobywaniu świata, i nie leczcie cudzych wad przed uleczeniem własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół. Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz Żydami, drugi raz oceniasz ich zbyt wysoko…

– Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.

– Wprost przeciwnie, aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy szanuję jednostki.

Szuman zamyślił się.

– Rób, jak chcesz – rzekł biorąc za kapelusz. – Faktem jest jednak, że jeżeli ty wyjdziesz ze swojej spółki, to ona wpadnie w ręce Szlangbauma i całej zgrai parszywych Żydziaków. Tymczasem gdybyś został, mógłbyś tam wprowadzić ludzi uczciwych i przyzwoitych, którzy mają niewiele wad, a wszystkie żydowskie stosunki.

– Tak czy owak, spółkę opanują Żydzi.

– Ale bez twej pomocy zrobią to Żydzi chederowi, a z tobą zrobiliby uniwersyteccy.

– Czy to nie wszystko jedno! – odparł Wokulski wzruszając ramionami.

– Nie wszystko. Nas z nimi łączy rasa i wspólne położenie, ale dzielą poglądy. My mamy naukę, oni Talmud, my rozum, oni spryt; my jesteśmy trochę kosmopolici, oni partykularyści, którzy nie widzą dalej poza swoją synagogę i gminę. Gdy chodzi o wspólnych nieprzyjaciół, są wybornymi sprzymierzeńcami, ale gdy o postęp judaizmu… wówczas są dla nas nieznośnym ciężarem! Dlatego w interesie cywilizacji leży, ażeby kierunek spraw był w naszych rękach. Tamci mogą tylko zaplugawić świat chałatami i cebulą, ale nie posunąć go naprzód… Pomyśl o tym, Stachu!…

Uściskał Wokulskiego i wyszedł pogwizdując arię: „Rachelo, kiedy Pan w dobroci niepojęty…”

„Tak tedy – myślał Wokulski – zanosi się na walkę między Żydami postępowymi i zacofanymi o naszą skórę, a ja mam brać w niej udział jako sprzymierzeniec tych albo tamtych… Piękna rola!… Ach, jak mnie to nudzi i nuży…”

Zaczął marzyć, i znowu zobaczył odrapany mur domu Geista i nieskończoną ilość schodów, na szczycie których siedział posąg spiżowej bogini, z głową w chmurach i z zagadkowym napisem u stóp: „Niezmienna i czysta…”

Przez chwilę, kiedy patrzył na fałdy jej sukni, śmiać mu się chciało i z panny Izabeli, i ż jej triumfującego wielbiciela, i z własnych cierpień.

„Czy to podobna?… czy to podobna?… – szepnął. – Ażebym ja…”

Ale posąg wnet zniknął, a ból powrócił i rozsiadł się w jego sercu jak wielki pan, któremu nikt nie sprosta.

W parę dni po wizycie Szumana zjawił się u Wokulskiego Rzecki. Był bardzo mizerny, podpierał się laską i tak zmęczył się wejściem na pierwsze piętro, że zadyszany upadł na krzesło i z trudnością mówił.

Wokulski przeraził się.

– Co tobie, Ignacy?… – zawołał.

– Et, nic!… Trochę starość, trochę… Ot, nic!…

– Ależ ty lecz się, mój drogi, wyjedź gdzie…

– Powiem ci, że próbowałem wyjeżdżać… Już nawet byłem na kolei. Ale ogarnęła mnie taka tęsknota za Warszawą i… za naszym sklepem – dodał ciszej – że… Iii… co tam!… Przepraszam cię, żem tu przyszedł…

– Ty mnie przepraszasz, kochany stary?… Ja myślałem, że gniewasz się na mnie.

– Ja na ciebie?… – odparł Rzecki wpatrując się w niego z przywiązaniem. – Ja na ciebie?… – Ale co tam!… Przypędziły mnie tu interesa i ciężki kłopot…

– Kłopot?

– Wyobraź sobie, że Klejn aresztowany…

Wokulski cofnął się z krzesłem.

– Klejn i ci dwaj… pamiętasz?… Ten Maleski i Patkiewicz…

– Za co?

– Oni mieszkali w domu baronowej Krzeszowskiej, no i trochę, co prawda, szykanowali tego… tego Maruszewicza… On groził, a ci jeszcze lepiej… W końcu poleciał na skargę do cyrkułu… Zeszła policja, zrobił się jakiś skandal i wszystkich trzech wzięto do kozy.

– Dzieciaki… dzieciaki!… – szepnął Wokulski.

– Ja to samo mówiłem – ciągnął Rzecki. – Naturalnie, nic im się nie stanie, ale zawsze niemiła historia. Ten osioł Maruszewicz sam przestraszony… Wpadł do mnie, przysięgał, że on temu nie winien… Nie mogłem już wytrzymać i odpowiedziałem mu: „Żeś pan nie winien, jestem pewny; ale i to pewne, że w naszych czasach Pan Bóg opiekuj się hultajami… Bo naprawdę to pan powinieneś siedzieć dziś pod kluczem za fałszowanie podpisów,, ale nie te lekkoduchy…” Aż rozpłakał się. Przysiągł, że odtąd wejdzie na dobrą drogę i że jeżeli dotychczas nie wszedł na nią, to tylko z twojej winy.

„Byłem pełen najszlachetniejszych zamiarów – mówił – ale pan Wokulski, zamiast podać mi rękę, zamiast utwierdzić w zacnych intencjach, zbył mnie lekceważeniem…”

– Poczciwa dusza! – roześmiał się Wokulski. – Cóż więcej?

– W mieście gadają – mówił Rzecki – że opuszczasz spółkę…

– Tak…

– I że odstępujesz ją Żydom.

– No, przecież moi wspólnicy nie są starą garderobą, ażebym mógł ich odstępować – wybuchnął Wokulski. – Mają pieniądze, mają głowy na karkach… Niech znajdą ludzi i niech sobie radzą.

– Kogo oni tam znajdą, a choćby znaleźli, komu zaufają, jeżeli nie Żydom!… A Żydzi na serio myślą o tym interesie. Nie ma dnia, ażeby nie odwiedził mnie Szuman albo Szlangbaum, a każdy namawia, ażebym ja po tobie prowadził spółkę…

– Właściwie ty ją dziś prowadzisz.

Rzecki machnął ręką.

– Twoimi pomysłami i pieniędzmi! – odparł. – Ale mniejsza… Z tego widzę, że Szuman należy do jednej partii, a Szlangbaum do drugiej i że potrzebują sztromanów… Przede mną jeden na drugiego wiesza psy, ale wczoraj słyszałem, że obie partie już mają się porozumieć.

– Mądrzy! – szepnął Wokulski.

– Ale ja do nich straciłem serce – odparł Rzecki. – Jestem przecie stary kupiec i mówię ci, że u nich wszystko stoi na bladze, szacherce i tandecie.

– Nie bardzo im wymyślaj – wtrącił Wokulski – boć to przecie my ich wyhodowaliśmy…

– Nie my!… – zawołał gniewnie Rzecki – oni wszędzie tacy… Gdziekolwiek ich spotkałem: w Peszcie, Konstantynopolu, w Paryżu i w Londynie, zawsze widziałem jedną zasadę: dawać jak najmniej, a brać jak najwięcej, tak we względzie materialnym, jak i w moralnym… Blichtr… zawsze blichtr!…

Wokulski zaczął chodzić po pokoju.

– Szuman miał rację – rzekł – że wzrasta do nich niechęć, kiedy nawet ty…

– Ja nie jestem niechętny… ja już schodzę z pola… Ale spojrzyj tylko, co się tu dzieje?… Gdzie oni nie włażą, gdzie nie otwierają sklepów, do czego nie wyciągają rąk?… A każdy, byle zajął jakie stanowisko, prowadzi za sobą cały legion swoich, bynajmniej nie lepszych od nas, nawet gorszych. Zobaczysz, co zrobią z naszym sklepem: jacy to tam będą subiekci, jakie towary… I ledwie zagarnęli sklep, już wkręcają się między arystokrację, już biorą się do twojej spółki…

– Nasza wina… Nasza wina!… – powtarzał Wokulski. – Nie możemy odmawiać ludziom prawa do zdobywania stanowisk, ale możemy bronić własnych.

– Ty sam opuszczasz stanowisko.

– Nie przez nich; oni ze mną uczciwie wychodzili.

– Boś był im potrzebny. Z ciebie i twoich stosunków zrobili szczebel…

– No, co tam – przerwał Wokulski – obaj nie przekonamy, się… Ale, ale… Mam tu urzędowe papiery o śmierci Ludwika Stawskiego.

Rzecki zerwał się z fotelu.

– Męża pani Heleny?… Gdzie?… – mówił rozgorączkowany. – Ależ to ocalenie dla nas wszystkich!…

Wokulski podał dokumenta, które Rzecki schwycił drżącymi rękoma.

– Wieczny odpoczynek i… chwała Bogu!… – prawił czytając. – No, kochany Stachu, dziś nie ma już żadnej przeszkody… Żeń się z nią… Ach, gdybyś wiedział, jak ona cię kocha… Zaraz doniosę o tym biedaczce, a papiery ty sam zawieź i… oświadcz się z miejsca… Już widzę, spółka będzie uratowana, a może i sklep… Paruset ludzi, których uchronisz od nędzy, pobłogosławi was… Co to za kobieta!… Przy niej dopiero znajdziesz spokój i szczęście…

Wokulski stanął przed nim i pokiwał głową.

– A ona ze mną znajdzie szczęście? – spytał.

– Szalenie cię kocha… Ty nawet nie domyślasz się…

– A wie ona: co kocha?… Czy ty nie widzisz, że ja już jestem tylko ruiną, najgorszą, bo moralną… Zatruć komu szczęście potrafię, ale dać!…

I jeżeli mógłbym dać coś światu, to chyba pieniądze i pracę, ale… nie dla dzisiejszych ludzi i jak najdalej od nich.

– Eh, przestań!… – zawołał Rzecki. – Ożeń się z nią, a zaraz inaczej spojrzysz…

Wokulski śmiał się smutno.

– Tak… ożenić się!… Spętać dobrą i niewinną istotę, wyzyskiwać najszlachetniejsze uczucia, a myślą być gdzie indziej… I może jeszcze za rok lub dwa wymawiać, że dla niej porzuciłem wielkie zamiary…

– Polityka?… – szepnął tajemniczo Rzecki.

– Co tam polityka!… już miałem czas i okazje rozczarować się do niej… Jest coś ważniejszego od polityki…

– Może wynalazek tego Geista?… – pytał Rzecki.

– A ty skąd wiesz?

– Od Szumana.

– Ach, prawda!… Zapomniałem, że Szuman musi wiedzieć o wszystkim. To także talent…

– I bardzo pomocny. Swoją drogą, radzę ci: pomyśl o pani Stawskiej, bo…

– Ty mi ją odbijesz?… – uśmiechnął się Wokulski. – Odbij, odbij!… Gwarantuję wam, że nie zaznacie biedy.

– Tfy! dajże spokój!… Ziemia by się zapadła, gdyby taki stary grat jak ja myślał o podobnej kobiecie. Ale jest tu ktoś niebezpieczniejszy… Mraczewski… Szaleje za nią, mówię ci, i już pojechał do niej trzeci czy czwarty raz… Serce kobiety nie kamień…

– O!… Mraczewski?… Już nie bawi się w socjalizm?

– Ale skąd! on mówi, że byle człowiek odłożył pierwszy tysiąc rubli, a jeszcze poznał taką piękną kobietę jak Stawka, zaraz polityka wywietrzeje mu z głowy.

– Biedny Klejn był innego zdania – rzekł Wokulski.

-Co tam Klejn, narwaniec!… Dobry chłopak, ale żaden subiekt… Mraczewski, oto była perła!… Piękny, paplał po francusku, a jak on spoglądał na klientki, jak podkręcał wąsy!… Ten zrobi interes na świecie i zdmuchnie ci panią Stawską… Zobaczysz!…

Zabrał się do wyjścia, ale jeszcze stanął i rzekł:

– Żeń się z nią, Stachu, żeń… Uszczęśliwisz kobietę, uratujesz spółkę, a może i sklep ocalisz. Co tam wynalazki!… Rozumiałbym cele polityczne w tych czasach, kiedy mogą zajść najdonioślejsze wypadki. Ale te machiny latające… Chociaż może i one przydałyby się? – dodał po namyśle. – Ha! zresztą rób, jak chcesz, ale prędko decyduj się co do Stawskiej, bo czuję, że Mraczewski nie zaśpi gruszek w popiele. To frant! Machiny latające… Phy! czy ja wiem?… Może i to… może i to na coś się przyda.

Wokulski został sam.

„Paryż czy Warszawa?… – myślał. – Tam wielki cel, ale niepewny, tu paruset ludzi… Na których nie mogę patrzeć…” – dodał po chwili.

Zbliżył się do okna i jakiś czas wyglądał na ulicę, po prostu ażeby się przemóc. Ale wszystko drażniło go: ruch powozów, bieganina pieszych, ich zafrasowane lub uśmiechnięte twarze. Najbardziej zaś rozstrajał go widok kobiet. Zdawało mu się, że każda jest uosobieniem głupoty i fałszu.

„Każda znajdzie swego Starskiego, prędzej lub później – myślał. – Każda go szuka.”

Wkrótce znowu odwiedził Wokulskiego Szuman.

– Mój drogi – zawołał od progu śmiejąc się – choćbyś miał mnie wyrzucić za drzwi, będę cię prześladował wizytami…

– Ale owszem, przychodź jak najczęściej – odparł Wokulski.

– Więc zgadzasz się?… Wybornie!… To połowa kuracji… Co znaczy jednakże silny mózg!… Po niecałych siedmiu tygodniach ciężkiej mizantropii już zaczynasz tolerować gatunek człowieczy, i to jeszcze w mojej osobie… Cha! Cha! Cha!… Cóż by było, gdyby wpuścić do twej klatki jakąś szykowną kobietkę…

Wokulski zbladł.

– No, no… wiem, że jeszcze za wcześnie… Choć już pora, ażebyś zaczął ukazywać się między ludźmi. To uleczyłoby cię do reszty. Bo weź za przykład mnie – prawił Szuman. – Dopóki siedziałem w czterech ścianach, nudziłem się jak diabeł w dzwonnicy; a dziś ledwiem pokazał się w świecie, już mam tysiące rozrywek. Szlangbaum chce mnie okpić i z jednego zdziwienia wpada w drugie, dzień po dniu przekonywając się, że choć mam tak naiwną minę, przecież z góry przewidziałem wszystkie jego cugi. To nawet zjednało mi u niego szacunek…

– Dosyć skromna zabawa – wtrącił Wokulski.

– Zaczekaj ! Drugą uciechę sprawiają mi moi współwyznawcy ze sfer finansowych, ponieważ zdaje im się, że ja mam nadzwyczajny spryt do interesów i że pomimo to będą mną mogli kierować, jak im się podoba… Wyobrażam sobie ich bolesne rozczarowanie, kiedy przekonają się, że ani jestem dość sprytnym do interesów, ani dość głupim, ażeby stać się pionkiem w ich rękach…

– A tak namawiałeś mnie do wejścia w spółkę z nimi?…

– To co innego. Ja i dziś jeszcze cię namawiam. Na ostrożnej spółce z rozumnymi Żydami nikt nigdy nie stracił, przynajmniej finansowo. Ale co innego być wspólnikiem, a co innego pionkiem, jakim mnie chcą zrobić… Ach, te Żydziaki!… zawsze szelmy, w chałatach czy we frakach…

– Co ci jednak nie przeszkadza uwielbiać ich, a nawet łączyć się ze Szlangbaumem!?…

– To znowu co innego – odparł Szuman. – Żydzi, moim zdaniem, są najgenialniejszą rasą w świecie, a przy tym moją rasą, więc ich podziwiam i w gromadzie kocham. A co do porozumienia ze Szlangbaumem… Bój się Boga, Stachu! czyby to była rzecz rozsądna z nasze strony, gdybyśmy się żarli między sobą wówczas, kiedy idzie o uratowanie tak świetnego interesu jak spółka do handlu z cesarstwem?… Ty ją rzucasz, więc albo runie, albo złapią ją Niemcy i w każdym razie kraj straci. A tak i kraj zyska, i my…

– Coraz mniej rozumiem cię – wtrącił Wokulski. – Żydzi są wielcy i Żydzi są szelmy… Szlangbauma trzeba wyrzucić ze spółki i trzeba go znowu przyjąć… Raz Żydzi na tym zyskują, to znowu kraj zyska… Kompletny chaos!…

– Masz, Stachu, mózg przewrócony… To żaden chaos, najjaśniejsza prawda… W tym kraju tylko Żydzi tworzą jakiś ruch przemysłowy i handlowy, a więc każde ich ekonomiczne zwycięstwo jest czystym zyskiem dla kraju… Nie mam racji?…

– Muszę się nad tym zastanowić – odparł Wokulski. – No, a jaką jeszcze masz uciechę?…

– Największą. Wyobraź sobie, że na pierwszą wieść o moich przyszłych sukcesach finansowych już chcą mnie żenić… Mnie, z moją żydowską mordą i łysiną!…

– Kto?… z kim?…

– Naturalnie, że nasi znajomi, a z kim?… Z kim zechcę. Nawet z chrześcijanką, i to z pięknej familii, byłem się ochrzcił…

– A ty?…

– Wiesz co, że gotowem to zrobić przez ciekawość. Po prostu dla dowiedzenia się: w jaki sposób przekona mnie o swej miłości chrześcijanka piękna, młoda, dobrze wychowana, a nade wszystko z porządnej familii?… Tu już miałbym miliony zabaw. Bawiłbym się widząc jej konkury o moją rękę i serce. Bawiłbym się słysząc, jak mówi o swej wielkiej ofierze dla dobra rodziny, a może nawet ojczyzny. Bawiłbym się w końcu śledząc, w jaki sposób powetowałaby sobie swoją ofiarę: czy oszukiwałaby mnie starą metodą, to jest potajemnie, czy nową, to jest jawnie, i może nawet żądając mego przyzwolenia?…

Wokulski schwycił się za głowę.

– Okropność… – szepnął.

Szuman patrzył na niego spod oka.

– Stary romantyku!… stary romantyku!… – mówił. – Chwytasz się za głowę, bo w twojej chorej wyobraźni ciągle jeszcze pokutuje chimera idealnej miłości, kobiety z anielską duszą… Takich jest ledwie jedna na dziesięć, więc masz dziewięć przeciw jednemu, że na taką nie trafisz. A chcesz poznać normę?… więc rozejrzyj się w stosunkach ludzkich. Albo mężczyzna jak kogut uwija się między kilkunastoma kurami, albo kobieta, jak wilczyca w lutym, wabi za sobą całą zgraję ogłupiałych wilków czy psów… I powiadam ci, że nie ma nic bardziej upadlającego jak ściganie się w takiej gromadzie, jak zależność od wilczycy… W tym stosunku traci się majątek, zdrowie, serce, energię, a w końcu i rozum… Hańba temu, kto nie potrafi wydobyć się z podobnego błota!

Wokulski siedział milczący, z szeroko otwartymi oczyma. Wreszcie rzekł cichym głosem:

– Masz rację…

Doktór pochwycił go za rękę i gwałtownie targając nią zawołał:

– Mam rację?… ty to powiedziałeś?… A więc – jesteś ocalony!… Tak, jeszcze będą z ciebie ludzie… Pluń na wszystko, co minęło: na własną boleść i na cudzą nikczemność… Wybierz sobie jaki cel, jakikolwiek, i zacznij nowe życie. Rób dalej majątek czy cudowne wynalazki, żeń się ze Stawską czy zawiąż drugą spółkę, byłeś czegoś pragnął i coś robił. Rozumiesz? I nigdy nie pozwól nakrywać się spódnicą… Rozumiesz? Ludzie twojej energii rozkazują, nie słuchają, prowadzą, nie zaś są prowadzeni… Kto mając do wyboru ciebie i Starskiego wybrał Starskiego, ten dowiódł, że niewart nawet Starskiego… Oto moja recepta, pojmujesz?… A teraz bądź zdrów i zostań z własnymi myślami.

Wokulski nie zatrzymywał go.

– Gniewasz się? – rzekł Szuman. – Nie dziwię się, wypaliłem ci tęgiego raka; a to, co jeszcze zostało, samo zginie. Bywaj zdrów.

Po odejściu doktora Wokulski otworzył okno i rozpiął koszulę. Było mu duszno, gorąco i zdawało mu się, że go krew zaleje. Przypomniał sobie Zasławek i oszukiwanego barona, przy którym on sam odegrywał wówczas prawie taką rolę, jak dzisiaj przy nim Szuman…

Zaczął marzyć i obok wizerunku panny Izabeli w objęciach Starskiego ukazała mu się teraz gromada zziajanych wilków uganiających się po śniegu za wilczycą… A on był jednym z nich!…

Znowu ogarnął go ból, a zarazem wstręt i obrzydzenie do samego siebie.

„Jakim ja nikczemny i głupi!… – zawołał uderzając się w czoło. Żeby tyle widzieć, tyle słyszeć i jednakże dojść do podobnego upodlenia… Ja… ja… ścigałem się ze Starskim i Bóg wie z kim jeszcze.”

Tym razem śmiało wywołał w pamięci obraz panny Izabeli; śmiało przypatrywał się jej posągowym rysom, popielatym włosom, oczom mieniącym się wszystkimi barwami, od niebieskiej do czarnej. I zdawało mu się, że na jej twarzy, szyi, ramionach i piersiach widzi, jak piętna, ślady pocałunków Starskiego…

„Miał rację Szuman – pomyślał – jestem naprawdę uleczony…”

Powoli jednak gniew ostygł w nim, a jego miejsce znowu zajął żal i smutek.

Przez kilka następnych dni Wokulski już nic nie czytał. Prowadził ożywioną korespondencję z Suzinem i dużo rozmyślał.

Myślał, że w obecnym położeniu, prawie od dwu miesięcy zamknięty w swoim gabinecie; już przestał być człowiekiem i zaczyna robić się czymś podobnym do ostrygi, która, siedząc na jednym miejscu, bez wyboru przyjmuje od świata to, co jej rzuci przypadek.

A jemu co dał przypadek?

Najpierw podsunął książki, z których jedne oświeciły go, że jest don Quichotem, a inne obudziły w nim pociąg do cudownego świata, w którym ludzie posiadają władzę nad wszelkimi siłami natury.

Więc chciał już nie być don Quichotem i zapragnął posiadać władzę nad siłami natury.

Potem kolejno wpadali do niego Szlangbaum i Szuman, od których dowiedział się, że dwie partie żydowskie walczą między sobą o odziedziczenie po nim kierunku spółką. W całym kraju nie było nikogo, kto by mógł dalej rozwijać jego pomysły; nikogo, prócz Żydów, którzy występowali z całą kastową arogancją, przebiegłością, bezwzględnością i jeszcze kazali mu wierzyć, że jego upadek, a ich triumf – będzie korzystnym dla kraju…

Wobec tego poczuł taki wstręt do handlu, spółek i wszystkich zysków, że dziwił się samemu sobie: jakim sposobem on mógł, prawie przez dwa lata, mieszać się do podobnych rzeczy?

„Zdobywałem majątek dla niej!… – pomyślał. – Handel… ja i handel!… I to ja zgromadziłem przeszło pół miliona rubli w ciągu dwu lat, ja zmieszałem się z ekonomicznymi szulerami, stawiałem na kartę pracę i życie, no… i wygrałem… Ja – idealista, ja – uczony, ja, który przecie rozumiem, że pół miliona rubli człowiek nie mógłby wypracować przez całe życie, nawet przez trzy życia… A jedyną pociechą, jaką jeszcze wyniosłem z tej szulerki, jest pewność, żem nie kradł i nie oszukiwał… Widocznie Bóg opiekuje się głupcami…”

Potem znowu wypadek przyniósł mu wiadomość o śmierci Stawskiego w liście z Paryża i od tej chwili kolejno budziły się w nim wspomnienia pani Stawskiej i Geista.

„Mówiąc prawdę – myślał – powinien bym ten wyszulerowany majątek zwrócić ogółowi. Biedy i ciemnoty u nas pełno, a ci ludzie biedni ciemni są jednocześnie najczcigodniejszym materiałem… Jedyny zaś na to sposób byłby ożenić się ze Stawską. Ona z pewnością nie tylko nie paraliżowałaby moich zamiarów, ale byłaby najwierniejszą pomocnicą. Ona przecież zna pracę i biedę, i jest taka szlachetna!…”

Tak rozumował, ale czuł co innego: pogardę dla łudzi, których chciał uszczęśliwić. Czuł, że pesymizm Szumana nie tylko poderwał w nim namiętność dla panny Izabeli, ale jeszcze zatruł jego samego. Trudno mu było opędzić się przed skutkami słów, że rodzaj ludzki albo składa się z kur kokietujących koguta, albo z wilków uganiających się za wilczycą. I że gdziekolwiek zwróci się, ma dziewięć razy więcej szans, że trafi na zwierzę aniżeli na człowieka!…

„Niech go diabli wezmą z taką kuracją” – szepnął.

Teraz począł zastanawiać się nad Szumanem.

Trzej ludzie upatrywali w człowieczym gatunku cechy mocno zwierzęce: on sam, Geist i Szuman. Ale on sądził, że zwierzęta w ludzkiej postaci są wyjątkami, ogół zaś składa się z dobrych jednostek. Geist twierdził, przeciwnie, że ogół ludzki jest bydlęcym, a jednostki dobre są wyjątkami; ale Geist wierzył, że z czasem rozmnożą się ci dobrzy ludzie, że opanują całą ziemię – i od kilkudziesięciu lat pracował nad wynalazkiem, który by umożliwił ten triumf.

Szuman także twierdził, że ogromna większość ludzi są zwierzętami, lecz ani wierzył w lepszą przyszłość, ani w nikim nie budził tej otuchy. Dla niego ludzki rodzaj był już skazany na wiekuiste bydlęctwo, wśród którego odróżniali się tylko Żydzi, jak szczupaki między karasiami. „Piękna filozofia!” – myślał Wokulski.

Czuł jednak, że w jego zranionej duszy, jak w świeżo zaoranym polu, pesymizm Szumana bystro się pleni. Czuł, że gaśnie w nim nie tylko miłość, ale nawet żal do panny Izabeli. Bo jeżeli cały świat składa się z bydląt, to nie ma dobrej racji ani szaleć za jednym z nich, ani gniewać się za to, że jest zwierzęciem, nie lepszym i zapewne nie gorszym od innych.

„Piekielna jego kuracja! – powtarzał. – Ale kto wie, czy nie słuszna?… Ja fatalnie zbankrutowałem na moich poglądach; kto mi zaręczy, że i Geist nie myli się w swoich albo że nie ma racji Szuman?… Rzecki bydlę, Stawska bydlę, Geist bydlę, ja sam bydlę… Ideały – to malowane żłoby, w których jest malowana trawa, niezdolna nikogo nasycić!… Więc co się poświęcać dla jednych albo uganiać za drugimi?… Po prostu trzeba się wyleczyć, a potem na odmianę jadać polędwicę albo ładne kobiety i popijać to dobrym winem… Czasami coś przeczytać, czasami gdzie wyjechać, wysłuchać koncertu i tak doczekać starości „

Na tydzień przed sesją, która miała zdecydować o losach spółki, wizyty u Wokulskiego stały się coraz częstszymi. Przychodzili kupcy, arystokracja, adwokaci zaklinając go, ażeby nie opuszczał stanowiska i nie narażał instytucji, która przecież jest jego dziełem. Wokulski przyjmował interesantów z tak lodowatą obojętnością, że nawet nie mieli ochoty wypowiedzieć mu swoich argumentów; mówił, że jest znużony i chory i że musi się wycofać.

Interesanci odchodzili bez nadziei; każdy jednak przyznawał, że Wokulski musi być ciężko chory. Wychudł, odpowiadał krótko i cierpko, a w oczach paliła mu się gorączka.

– Zabił się chciwością! – mówili kupcy.

Na parę dni przed ostatecznym terminem Wokulski wezwał swego adwokata i prosił go o zawiadomienie wspólników, że stosownie do zawartej z nimi umowy, wycofuje kapitał i usuwa się ze spółki. Inni mogą zrobić to samo.

– A pieniądze? – spytał adwokat.

– Dla nich już są gotowe w banku; ja zaś mam rachunki z Suzinem.

Adwokat pożegnał go strapiony. Tegoż dnia przyjechał do Wokulskiego książę.

– Słyszę nieprawdopodobne rzeczy! – zaczął książę ściskając go za rękę. – Adwokat pański zachowuje się tak, jakby pan naprawdę miał zamiar nas opuścić…

– Czy książę myślał, że żartuję?…

– No, nie… Ja myślę, że pan spostrzegł jakieś niedogodności w naszej umowie i…

– I targuję się, ażeby zmusić was do podpisania innej, która zmniejszy wasze procenta, a zwiększy moje dochody… – pochwycił Wokulski. – Nie, książę, usuwam się zupełnie na serio.

– Więc robi pan zawód swoim wspólnikom…

– Jaki? Panowie sami zawiązaliście ze mną spółkę tylko na rok i sami żądaliście takiego prowadzenia interesów, ażeby w ciągu miesiąca po rozwiązaniu umowy każdy wspólnik mógł wycofać swój wkład. To było wasze wyraźne żądanie. Ja zaś przekroczyłem je o tyle, że zwrócę pieniądze nie w miesiąc dopiero, ale w godzinę po rozwiązaniu spółki.

Książę upadł na fotel.

– Spółka zostanie – rzekł cicho – ale na miejsce pana wejdą do niej starozakonni…

– To już z wyboru panów.

– Żydowszczyzna w naszej spółce!… – westchnął książę. – Oni nawet na posiedzeniach gotowi rozmawiać po żydowsku… Nieszczęsny kraj! nieszczęsny język!…

– Nie ma obawy – wtrącił Wokulski. – Większość naszych wspólników ma zwyczaj rozmawiać na sesjach po francusku i językowi nic się nie stało, więc chyba nie zaszkodzi mu i kilka frazesów w żargonie.

Książę zarumienił się.

– Ależ starozakonni, panie… obca rasa… Teraz jeszcze zaczęła się przeciw nim jakaś niechęć…

– Niechęć tłumu niczego nie dowodzi. Lecz któż zresztą broni panom zebrać odpowiednie kapitały, jak to zrobili Żydzi, i powierzyć je nie Szlangbaumowi, ale któremu z chrześcijańskich kupców?

– Nie znamy takiego, któremu można by zaufać.

– A Szlangbauma znacie?…

– Przy tym u nas nie ma ludzi dość zdolnych – wtrącił książę. – To są subiekci, nie finansiści…

– A ja czym byłem?… Także subiektem i nawet restauracyjnym chłopcem; mimo to spółka przyniosła zapowiedziany dochód.

– Pan jesteś wyjątkiem…

– Któż panom zaręczy, że nie znaleźlibyście więcej takich wyjątków w piwnicach i za kontuarami. Poszukajcie.

– Starozakonni sami do nas przychodzą…

– Otóż to!… – zawołał Wokulski. – Żydzi przychodzą albo wy do nich, ale chrześcijański parweniusz do was nawet przyjść nie może, bo tyle napotyka zawad po drodze… Wiem coś o tym. Wasze drzwi tak szczelnie są zamknięte przed kupcem i przemysłowcem, że albo trzeba je zbombardować setkami tysięcy rubli, ażeby się otworzyły, albo wciskać się jak pluskwa… Uchylcie trochę tych drzwi, a może będziecie mogli obchodzić się bez Żydów.

Książę zasłonił rękoma oczy.

– O, panie Wokulski, to… bardzo słuszne, co pan mówi, ale i bardzo gorzkie… bardzo okrutne… Mniejsza jednak… Rozumiem pański żal do nas, ależ… są jakieś obowiązki względem ogółu…

– No, ja nie uważam tego za pełnienie obowiązków, że od mego kapitału miałem piętnaście procent rocznie. I nie sądzę, ażebym był gorszym obywatelem poprzestając na pięciu…

– Ależ my wydajemy te pieniądze – odparł już obrażony książę. – Ludzie żyją około nas…

– I ja będę wydawał. Pojadę na lato do Ostendy, na jesień do Paryża, na zimę do Nizzy…

– Przepraszam!… Nie tylko za granicą żyją z nas ludzie… Iluż tutejszych rzemieślników…

– Czeka na swoje należności po roku i dłużej – pochwycił Wokulski. – My obaj, mości książę, znamy takich protektorów krajowego przemysłu, mieliśmy ich nawet w naszej spółce…

Książę zerwał się z fotelu.

– Aaa!… to się nie godzi, panie Wokulski – mówił zadyszany. – Prawda, są wśród nas duże wady, są grzechy, ale żadnego z nich nie popełniliśmy względem pana… Miałeś naszą życzliwość… szacunek…

– Szacunek!… – zawołał śmiejąc się Wokulski. – Czy książę sądzi, że nie zrozumiałem, na czym on polegał i jakie zapewniał mi stanowisko między wami?… Pan Szastalski, pan Niwiński, nawet… pan Starski, który nigdy nic nie robił i nie wiadomo skąd brał pieniądze, o dziesięć pięter stali wyżej ode mnie w waszym szacunku. Co mówię… Lada zagraniczny przybłęda bez trudu dostawał się do waszych salonów, które ja musiałem dopiero zdobywać, choćby… piętnastym procentem od powierzonych mi kapitałów!… To oni, to ci ludzie, nie ja, posiadali wasz szacunek, ba! mieli nierównie rozleglejsze przywileje… Choć każdy z tych wyżej oszacowanych mniej jest wart aniżeli mój szwajcar sklepowy, bo on coś robi i przynajmniej nie gnoi ogółu…

– Panie Wokulski, krzywdzisz nas… Rozumiem, o czym pan mówisz, i na mój honor, wstydzę się… Ależ my nie odpowiadamy za występki jednostek…

– Owszem, wy wszyscy odpowiadacie, bo owe jednostki wyrosły pośród was, a to, co książę nazywasz występkiem, jest tylko owocem waszych poglądów, waszej pogardy dla wszelkiej pracy i wszelkich obowiązków.

– Żal mówi przez pana… – odparł książę zabierając się do wyjścia. – Żal słuszny, ale może niewłaściwie skierowany… Żegnam pana. Więc zostawiasz nas na pastwę starozakonnym?…

– Mam nadzieję, że porozumiecie się z nimi lepiej niż z nami rzekł Wokulski z ironią.

Książę miał łzy w oczach.

– Myślałem – mówił wzruszony – że będziesz pan złotym mostem między nami a tymi, którzy… coraz więcej odsuwają się od nas…

– Chciałem być mostem, ale podpiłowano go i zawalił się… – odpowiedział Wokulski kłaniając się.

– Wracajmy więc do okopów Świętej Trójcy!…

– To jeszcze nie okopy… to dopiero spółka z Żydami.

– Tak pan mówisz?… – zapytał książę blednąc. – A więc ja… nie należę do tej spółki… Nieszczęsny kraj!…

Kiwnął głową i wyszedł.

Nareszcie odbyła się sesja rozstrzygająca losy spółki do handlu z cesarstwem.

Przede wszystkim zarząd, utworzony przez Wokulskiego, złożył sprawozdanie za rok ubiegły. Okazało się, że obroty przewyższały kilkanaście razy kapitał, który przyniósł nie piętnaście, ale osiemnaście procent zysku. Wspólnicy słuchając tego byli wzruszeni i na wniosek księcia podziękowali zarządowi i nieobecnemu Wokulskiemu przez powstanie.

Potem podniósł się adwokat Wokulskiego i oświadczył, że jego klient z powodu choroby wycofuje się nie tylko od zarządu, ale nawet od udziału w spółce. Wszyscy od dawna byli przygotowani na tę wiadomość, niemniej zrobiła wrażenie bardzo przygnębiające. Korzystając z przerwy książę poprosił o głos i zawiadomił obecnych, że skutkiem usunięcia się Wokulskiego i on występuje ze spółki. Co powiedziawszy zaraz opuścił salę obrad; na odchodne zaś rzekł do któregoś ze swoich przyjaciół.

– Nigdy nie miałem zdolności do operacji handlowych, a Wokulski jest jedynym człowiekiem, któremu mogłem powierzyć honor mego nazwiska. Dziś nie ma jego, więc i ja nie mam tu co robić.

– Ale dywidenda?… – szepnął przyjaciel.

Książę spojrzał na niego z góry.

– To, com robił, robiłem nie dla dywidendy, ale dla nieszczęśliwego kraju – odparł. – Chciałem do naszej sfery wlać trochę świeżej krwi i świeższych poglądów; muszę jednak wyznać, żem przegrał, i to nie z winy Wokulskiego… Biedny ten kraj!…

Wyjście księcia, aczkolwiek nieoczekiwane, zrobiło mniejsze wrażenie; obecni bowiem już byli uprzedzeni, że spółka utrzyma się.

Teraz wystąpił jeden z adwokatów i drżącym głosem odczytał bardzo piękną mowę, której treścią było to, że z usunięciem się Wokulskiego spółka traci nie tylko kierownika, ale i pięć szóstych kapitału. „Powinna by więc upaść – ciągnął mówca – i gruzami swoimi zasypać cały kraj, tysiące pracowników, setki rodzin…”

Tu przerwał czekając na efekt. Ale obecni zachowywali się obojętnie, z góry wiedząc, co nastąpi dalej.

Adwokat zabrał znowu głos i wezwał obecnych, ażeby nie tracili męstwa. „Znalazł się bowiem zacny obywatel, człowiek fachowy, nawet przyjaciel i wspólnik Wokulskiego, który jest zdecydowany jak Atlas niebo podeprzeć zachwianą spółkę. Mężem tym, który chce obetrzeć łzy tysiącom, ocalić kraj od ruiny, handel popchnąć na nowe drogi…”

W tym miejscu wszyscy obecni zwrócili głowy ku krzesłu, na którym siedział spotniały i zarumieniony Szlangbaum.

– Mężem tym – zawołał adwokat – jest pan…

– Mój syn, Henryś… – odezwał się głos z kąta.

Ponieważ ten efekt nie był oczekiwany, więc sala zatrzęsła się od śmiechu. Swoją drogą zarząd spółki udał radosne zdziwienie, zapytał obecnych: czy chcą przyjąć pana Szlangbauma na wspólnika i kierownika? A otrzymawszy jednomyślne zezwolenie, wezwał nowego kierownika na fotel prezydialny.

Tu znowu zrobiło się małe zamieszanie. Natychmiast bowiem zażądał głosu Szlangbaum ojciec i wypowiedziawszy kilka pochwał synowi i zarządowi, postawił wniosek, że spółka nie może gwarantować wspólnikom więcej nad dziesięć procent rocznego zysku.

Powstał hałas, kilkunastu mówców zabrało głos i po bardzo ożywionych rozprawach uchwalono, że spółka przyjmuje nowych członków wskazanych przez pana Szlangbauma, a kierunek spraw powierza temuż panu Szlangbaumowi.

Ostatnim epizodem było przemówienie doktora Szumana, którego wezwano na członka zarządu, ale który odmawiając przyjęcia tak zaszczytnego stanowiska w szyderczy sposób pozwolił sobie zażartować ze spółki między arystokracją i Żydami.

„Jest to jakby nieślubne małżeństwo – mówił. – Ale ponieważ z takich związków rodzą się niekiedy genialne dzieci, miejmy więc nadzieję, że i nasza spółka wyda jakieś niezwykłe owoce…”

Zarząd był zaniepokojony, garstka obecnych oburzona; ale większość dała doktorowi rzęsiste brawo.

Wokulski najdokładniej znał przebieg sesji: przez cały bowiem następny tydzień odwiedzano go i zasypywano listami lub anonimami.

Przy tej sposobności odkrył w sobie nowy i dziwny nastrój duszy. Zdawało mu się, że pękły w nim wszystkie nici łączące go z ludźmi, że są mu obojętni, że go nic nie obchodzi, co ich obchodzi. Słowem, że jest podobny do aktora, który skończywszy rolę na scenie, gdzie przed chwilą śmiał się, gniewał lub płakał, zasiadł obecnie między widzami i na grę swoich kolegów patrzy jak na zabawę dzieci.

„Czego oni się tak rzucają?… Co to za głupstwa!…” – myślał.

Zdawało mu się, że spoza świata patrzy na ten świat, a jego sprawy widzi z jakiejś nowej strony, której dotychczas nie spostrzegał.

Przez parę pierwszych dni nachodzili go wspólnicy, pracownicy albo klienci spółki, niezadowoleni z wejścia Szlangbauma, a może zatrwożeni o swoją przyszłość. Ci po największej części namawiali go, ażeby wrócił na porzucone stanowisko, które jeszcze może zająć, gdyż kontrakt ze Szlangbaumem nie podpisany.

Niektórzy w tak smutnych barwach przedstawiali swoje położenie, a nawet płakali, że Wokulski doznał wzruszenia.

Lecz zarazem odkrył w sobie taką obojętność, taki brak współczucia dla cudzej niedoli, że sam się zadziwił.

„Coś we mnie umarło!…” – myślał i odprawił interesantów z niczym.

Potem przyszła druga fala odwiedzających, którzy pod pozorem podziękowania mu za oddane usługi chcieli zaspokoić ciekawość i zobaczyć, jak wygląda ten niegdyś silny człowiek, o którym teraz mówiono, że całkiem zniedołężniał.

Ci już nie prosili go, ażeby wszedł znowu do spółki, tylko wychwalali jego minioną działalność i mówili, że nieprędko znajdzie się działacz podobny do niego.

Trzecia fala gości odwiedzała Wokulskiego nie wiadomo po co. Bo nawet już nie mówili mu komplementów, ale coraz częściej wspominali o Szlangbaumie, jego energii i zdolnościach.

Z gromady wizytujących wyróżnił się furman Wysocki. Przyszedł pożegnać się ze swoim dawnym chlebodawcą; chciał nawet coś powiedzieć, lecz nagle rozpłakał się, ucałował go w obie ręce i wybiegł z pokoju.

Mniej więcej to samo powtarzało się w listach… W jednych znajomi i nieznajomi zaklinali go, ażeby nie cofał się od interesów, ustąpienie jego bowiem będzie klęską dla kraju. Inni chwalili jego minioną działalność lub żałowali go; jeszcze inni radzili mu połączyć się ze Szlangbaumem, jako z człowiekiem bardzo zdolnym i myślącym o dobru ogółu. Za to w anonimach wymyślano mu bez miłosierdzia, że zgubiwszy rok temu przemysł krajowy przez sprowadzanie obcych wyrobów, dziś zgubił handel sprzedawszy go Żydom. Nawet wymieniano sumę.

Wokulski całkiem spokojnie rozmyślał nad tymi rzeczami. Zdawało mu się, że już jest zmarłym człowiekiem, który patrzy na własny pogrzeb. Widział tych, co żałowali go, co go chwalili, co mu złorzeczyli; widział swego następcę, do którego dziś zaczęły zwracać się sympatie ogółu, a nareszcie zrozumiał, że jest zapomniany i nikomu niepotrzebny. Był podobny do rzuconego w wodę kamienia, nad którym w pierwszej chwili powstaje wir i zamęt, a później tylko rozbiegają się fale coraz mniejsze, coraz mniejsze… I w końcu nad miejscem, gdzie upadł, tworzy się gładkie zwierciadło wody, gdzie znowu przebiegają fale, lecz zrodzone już w innych punktach, wywołane przez kogo innego.

„No, ale co dalej?… – mówił do siebie. – Z nikim nie żyję… nic nie robię… cóż dalej?…”

Przypomniał sobie, że Szuman radził mu upatrzyć jakiś cel w życiu. Rada dobra, ale… jak ją wykonać, kiedy on sam nie czuł żadnego pragnienia, nie miał sił ani ochoty?… Był jak zeschły liść, który tam pójdzie, gdzie nim wiatr rzuci.

„Kiedyś przeczuwałem ten stan – myślał – ale dziś widzę, że nie miałem o nim pojęcia…”

Pewnego dnia usłyszał w przedpokoju głośny spór. Wyjrzał i zobaczył Węgiełka, którego lokaj nie chciał puścić do pokoju.

– Ach, to ty! – rzekł Wokulski. – Chodźże no… Co u was słychać?

Węgiełek z początku przypatrywał mu się z miną niespokojną; stopniowo jednak ożywił się i nabrał otuchy.

– Mówili – rzekł z uśmiechem – że wielmożny pan już na ostatnich nogach, ale, widzę, łgali. Zmizerniał pan, bo zmizerniał, ale na księżą oborę to już żadnym sposobem pan nie patrzy…

– Cóż słychać? – powtórzył Wokulski.

Węgiełek szeroko opowiedział mu, że już ma dom, lepszy od tamtego, co się spalił, i że ma mnóstwo roboty. Dlatego właśnie przyjechał do Warszawy, ażeby kupić materiały i zabrać choćby ze dwu pomocników.

– Fabrykę mógłbym założyć, mówię wielmożnemu panu!… – zakończył Węgiełek.

Wokulski słuchał go milcząc. Nagle zapytał:

– A z żoną jesteś szczęśliwy?

Cień przeleciał po twarzy Węgiełka.

– Dobra kobieta, wielmożny panie, ale… Wreszcie przed panem powiem jak przed Bogiem… Trochę nam już nie tak… Zawsze to prawda, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal; ale jak raz zobaczą…

Otarł łzy rękawem.

– Co to znaczy!… – zdziwił się Wokulski.

– Ot, nic. Wiem przecie, kogo wziąłem, alem był spokojny, bo kobieta dobra, cicha, pracowita i przywiązana do mnie jak ten pies. No, ale co z tego?… Dopótym był spokojny, dopókim nie zobaczył jej dawnego gacha czy jak tam…

– Gdzie?…

– W Zasławiu, panie – ciągnął Węgiełek. – Jednej niedzieli poszliśmy z Marysią na zamek; chciałem jej pokazać ten potok, gdzie zginął kowal, i ten kamień, co na nim wielmożny pan kazał mi wyciąć napis. Wtem patrzę, jest powóz pana barona Dalskiego, co ożenił się z wnuczką nieboszczki pani Zasławskiej… Dobra to była pani, niech jej Bóg da wieczne odpocznienie!…

– Znasz barona? – spytał Wokulski.

– Ojej! – odparł Węgiełek – przecie pan baron gospodaruje teraz dobrami po nieboszczce, dopóki się tam coś nie zrobi. A ja już za jego rządów wyklejałem pokoje i poprawiałem okna. Znam go!… rzetelny pan i hojny…

– Cóż dalej?

– Więc mówię wielmożnemu panu, stoimy w zamku z Marysią i patrzymy na potok, aż ci na jeden raz włażą między gruzy: pani baronowa, niby wnuczka nieboszczki, i ten psubrat Starszczak…

Wokulski rzucił się na krześle.

– Kto?… – szepnął.

– Ten pan Starski, także wnuk po nieboszczce pani Zasławskiej, co się podlizywał jej za życia, a teraz chce zwalić testament, bo mówi, że babka przed śmiercią zwariowała… Taki to on! Odpoczął i ciągnął dalej:

– Wzięli się z panią baronową pod ręce, patrzyli na nasz kamień, ale więcej gadali ze sobą i chichotali. Wtem Starszczak ogląda się. Zobaczył moją żonę i roześmiał się do niej nieznacznie, a ona tak zbielała jak chusta…

„Co ci to, Maryś?… ” – mówię. A ona: „Nic mi…” A tymczasem pani baronowa i ten bisurman zbiegli z górki zamkowej i poszli między leszczynę. „Co ci to? mówię jeszcze raz do Marysi. – Ino mi gadaj prawdę, bom zmiarkował, że się z tym cholerą znasz…” A ona siadła na ziemi i w płacz: „Żeby go Bóg skarał! – mówi – przecie on najpierwszy mnie zgubił…” Wokulski przymknął oczy. Węgiełek zirytowanym głosem opowiadał:

– Jakem to usłyszał, wielmożny panie, myślałem, że polecę za nim i choć przy pani baronowej, nogami go zabiję na miejscu. Taki mnie żal zdjął. Ale wnet przyszło mi do głowy: „Po cóżeś się, durny, z nią ożenił? Wiedziałeś przecie, co za jedna…” I w tym momencie serce mi zemdlało, żem się nawet bał zejść z górki, a na żonę wcalem nie spojrzał. Ona mówi: „Gniewasz się?…” A ja: „Pewnieście się tu spotykali?…” „Bogiem się świadczę – ona odpowiada – żem go tylko wtedy widziała…” „I dobrzeście się sobie przypatrzyli!… – ja mówię. – Bodajem był pierwej oślepł, nimem na cię spojrzał; bodajem zdechł, niżem się z tobą poznał…” A ona pyta się z płaczem: „Za co się gniewasz?…” Ja jej wtedy powiedziałem, pierwszy i ostatni raz: „Świnia jesteś, i tyle…” – bom już nie mógł wytrzymać. Wtem patrzę, leci sam pan baron, zakaszlany, aż posiniał, i pyta:

„Nie widziałeś, Węgiełek, mojej żony?…” Mnie coś wtedy do łba strzeliło, żem mu odpowiedział: „Widziałem, jaśnie panie, poszła w krzaki z panem Starskim. Już mu zabrakło pieniędzy na kupowanie dziewcząt, to teraz chwyta się mężatek…” No, jak on na mnie wtedy spojrzał, choć i pan baron!…

Węgiełek ukradkiem otarł oczy.

– Ot, takie jest moje życie, wielmożny panie. Byłem spokojny, dopókim nie zobaczył jednego gacha; ale teraz na kogo spojrzę, wydaje mi się, że i on mój szwagier… A od żony, choć jej o tym nie gadam, to tak mnie odpycha… tak mnie odpycha, jakby co między mną i nią stało… Nawet pocałować jej nie mogę po dawnemu i żeby nie święta przysięga, to mówię panu, już bym porzucił dom i leciał gdzie na cztery strony… A wszystko tylko z tego idzie, żem do niej przywiązany. Bo żebym ja jej nie lubił, to co mi tam!… Gospodyni staranna, dobrze gotuje, pięknie szyje i w domu cichutka jak pajęczyna. Niechby tam miała gachów.

Ale żem ją lubił, więc przez to taki mam żal i złość, że się we mnie wszystko pali na popiół…

Węgiełek drżał z gniewu.

– Z początku, wielmożny panie, jakeśmy się pobrali, tom ino wyglądał dzieci. Ale dziś to mnie strach bierze, ażebym zamiast mojego dziecka nie zobaczył gachowego. Bo przecie wiadomo, że jak wyżlica ma raz szczenięta z kundlem, to później żebyś jej dawał wyżły najlepsze, zawsze się odezwie kundel w pomiocie, widać przez zapatrzenie…

– Muszę wyjść – rzekł nagle Wokulski – więc bądź zdrów… A przed wyjazdem wstąp jeszcze do mnie…

Węgiełek pożegnał go bardzo serdecznie, w przedpokoju zaś rzekł do lokaja:

– Coś waszemu panu dolega… Zrazu tom myślał, że zdrów, choć źle wygląda; ale on, widać, nietęgi… Niech się wami Pan Bóg opiekuje!…

– A widzisz, mówiłem ci, żebyś tam nie właził i dużo nie gadał odparł pochmurnie lokaj wypychając go do sieni.

Po odejściu Węgiełka Wokulski wpadł w głęboką zadum