Było życzeniem zespołu ludzi nauki i praktycznego rzeczoznawstwa, którzy zapoczątkowali wykłady ściśle gospodarcze w Zakopanem, ażeby w szeregu odczytów peświęconych zobrazowaniu potrzeb i nasuwających się zagadnień życia społecznego na chwilę najbliższą — znalazł się również krótki wykład o roli literatury w tym teatrze, który się na ziemi naszej rozgrywa i ma rozgrywać w najbliższej przyszłości.
Na pierwszy rzut oka wydaje się to rzeczą wprost niezrozumiałą, żeby taki temat mógł znaleźć się w spisie referatów o ekonomice i gospodarce życia. W istocie — tylko w Polsce można spotkać podobne zestawienie. Społeczeństwa należycie zorganizowane pod względem politycznym i społecznym dawno już wyzbyły się tego rodzaju mieszanin i nigdzie zapewne na świecie nie ujrzelibyśmy na afiszu podobnego współżycia. Jako przykład, że tak jest w istocie, że życie polityczne i społeczne przedzielone tam jest od literatury i jej zakresu działania głęboką fosą, przytoczę następujący fakt, który jest może nieco za jaskrawy, ale całą sprawę dokładnie uzmysławia i charakteryzuje.
Przed paroma laty w bojowym organie włoskich futurystów pod tytułem Lacerba, wśród wielu awanturniczych pomysłów, dziwactw, kabotyństw i błazeństw mieszczącym nieraz utwory świetne i świadczące o znakomitych talentach (Ardengo Sofficiego, Pallazzeschiego i innych), znalazł się artykuł Giovanni Papiniego z racji wyborów do Izby włoskiej. Gdy cały świat tamtejszy wrzał, pienił się i gorzał od walki, podsycane] przez południowy temperament — ów antyfilozof, jak. się sam mianuje — Papini — kategorycznie oświadczył — wbrew nawet własnym swoim współwyznawcom literackim — iż go ta cała wrzawa, walka, wartość kandydatur poselskich, wreszcie sam los obietnic, haseł i ideałów głoszonych nic a nic nie obchodzi. „Od spraw politycznych — pisał — jest we Włoszech minister spraw zagranicznych, od spraw społecznych — minister spraw wewnętrznych. Ja jestem od spraw literackich i tylko tymi sprawami się zajmuję. Inne mię na razie nie obchodzą albo obchodzą tylko do pewnego stopnia.”
Nie wiem, czy ów futurysta trzyma się i dziś tego swojego hasła. Jednakże stwierdzić można, że mutatis mutandis sprawa stosunku literatury do życia tak właśnie stoi w krajach europejskich, którym los szczęśliwy nie odmówił z jednej strony ministra spraw zagranicznych, z drugiej — ministra spraw wewnętrznych.
Życie literackie z jego prądami, zawikłaniami i burzami narodziny, wschody, wałki, przełomy, klęski i zachody rozmaitych metod tworzenia artystycznego, których dalekie odblaski padają i w mrok naszej dziedziny — nic zazwyczaj nie mają wspólnego z walkami na arenie parlamentarnej i z przełomami w instytucjach społecznych.
Naturalizm, weryzm, parnasizm, symbolizm, dekadentyzm, unanimizm — jeżeli zahaczają o życie polityczne lub społeczne, to chyba tylko dla zaczerpnięcia tam materiału lub tematu artystycznego. Kierunki te i metody tworzenia stoją na ogół pod hasłem Goethego: „Bilde, Künstler — rede nicht!” Mają one cel swój własny, daleki od wszelkiego doraźnego dydaktyzmu, nie strofują, nie nauczają i nie poprawiają życia, nie idą w służbę codzienności w celu wywołania w niej zmian. Sztuka pisarska, zwana literaturą, czyniąc zadość warunkom i wymaganiom gramatyki, logiki i estetyki, dąży do tego, ażeby być w zupełności jedną ze sztuk pięknych, sztuką czystą, i osiągnąć najwyższy cel tego usiłowania, przetworzenie sztuki na piękno.
Natomiast w pewnym piśmie polskim, mianowicie w Kurierze Warszawskim, niemal w tym samym czasie, kiedy w Lacerbie drukował swój edykt wspomniany Papini, można było czytać artykuł wstępny, pisany podniośle i poważnie przez pewną pisarkę i publicystkę, osobę znakomicie i gruntownie zasłużoną — o tym, jaką powinna być literatura „piękna” w Polsce. Autorka ta nakłada na piszących rozmaite obowiązki. Nie mam w danej chwili przed oczyma tego artykułu, ale sądzę, iż nie mylę się, przytaczając z pamięci jego treść zasadniczą. Wyrażono tam życzenie”, ażeby dzieło sztuki powstające w naszym kraju było dla szerokich warstw dostępne i zrozumiałe, ażeby pisano rzeczy ścisłe i bezwzględnie wartościowe pod względem moralnym — ażeby się wystrzegać wszelkiej nieoględnej erotyki, wszelkiej lekkomyślnej swobody wyrażeń, gdyż książka nasza dostaje się przecie do rąk młodzieży — ażeby każda ukazująca się książka krzepiła ogół i podnosiła na duchu ażeby broniła szerokie masy czytelników od zgnilizny, abnegacji i pesymizmu.
Mutatis mutandis cała publicystyka i krytyka polska stawia pisarzom takież wymagania, za to ich głównie potępia lub nagradza. Obok wielu cenzur zewnętrznych pisarz tutejszy musi w głowie swej, już podczas samej koncepcji utworu i w czasie wykonania zamysłu, mieć ustanowiony swój własny rodzaj trybunału cenzury prewencyjnej, który rewiduje same pomysły pierwotne, chwyta za skrzydła owo „natchnienie” i odrzuca wszystko, co grzeszy erotyzmem, pesymizmem, niewiarą, smutkiem — co się nie godzi z uznanymi zasadami pedagogii, zdrowia moralnego mas i duchowej tężyzny narodu.
Tak się ukształtowało nasze życie. Taki wiatr wieje w oczy i w tej dziedzinie naszej polskiej biedzie. Mamy więc w gruncie rzeczy dwa rodzaje twórczości literackiej — europejski i polski.
Jeżeli rozejrzeć się szczegółowo po widowni literackiej, to współtowarzyszów w tym polskim sposobie tworzenia oraz w sposobie spotrzebowania owoców pracy — nie znajdziemy wielu. Jedynie może współczesne piśmiennictwo irlandzkie (np. J. M. Synge, tak podobny do Wyspiańskiego!), a w połowie ubiegłego wieku literatura włoska przedzjednoczeniowa mogłaby z naszą iść w jarzmie do pary. AIfieri, Leopardi, Ugo Poscolo, Carducci — to jedyni bodaj współtowarzysze po ciernistych szlakach twórczości naszych wielkich romantyków. Cała literatura polska, odkąd się zaczęła jej wysoka estetyczna wartość — poza swym celem własnym, poza gwałtownym. wysiłkiem, ażeby z pospolitej mowy urobić i wykształcić twór innego porządku i nieprzemijającej wartości — ma nadto cel drugi, wyraźnie lub niewidocznie zaznaczony, wysunięty lub cofnięty, i z artystycznym zlewający się w nierozerwalne i doskonałe jedno. Tym celem jest wypatrywanie i wyszukiwanie w ciemnościach drogi do szczęścia dla ojczystego plemienia. Nie ma bodaj ani jednego dzieła wzdłuż drogi pochodu literackiego od chwili naszej politycznej ruiny aż do momentu obecnego — dzieła, które krytyka literacka jako wartość szacuje które by tej nie posiadało cechy.
Rzecz charakterystyczna, że nawet literatura staropolska nosiła na sobie znamiona przeczuć o niedoli narodowej i cechy mesjanizmu.
Dość wspomnieć Długosza, Ostroroga, Skargę, Kochowskiego, Woronicza…
Tę służbę u nieszczęśliwej ojczyzny podejmuje wraz z literaturą w epoce romantyzmu i popowstaniowego tułactwa także filozofia, historia, a nawet, o ile to jest do pomyślenia nauki ścisłe. Dość znowu wspomnieć Hoene-Wrońskiego, Lelewela, Bronisława Trentowskiego. Ostatni najdobitniej uwydatnił to położenie w pewnym liście do Ludwika Królikowskiego, mówiąc, iż dopóki służył w wojsku, szpadą walczył o niepodległość ojczyzny, gdy zaś ojczyzna leży w upadku, a szpada z dłoni wydarta została, walczy o tę samą niepodległość za pomocą swojego systematu filozoficznego.
Kilkakrotnie sztuka polska usiłowała wyłamać się z klauzuli obowiązków, które na nią wkładała świadomość niedoli powszechnej. Chciała zbliżyć się do sztuki europejskiej, stanąć z nią w jednym szeregu, stać się twórczością czystą, wolną od jakiegokolwiek ubocznego bodźca i zabarwienia. Sam przecie romantyzm w pierwiastkowej istocie swojej i naczelnej intencji był obcym przybyszem, niczym nie związanym z ogółem i gorzkie za to od współczesnych krytyków otrzymywał nagany.
Wkrótce jednak, zetknąwszy się z ziemią, tak dalece nasiąkł od cierpienia, od mocy i niemocy, od rozpaczy i nadziei narodu, iż stał się sam na dziesiątki lat i na liczne pokolenia czynnikiem moralnego, politycznego i społecznego dydaktyzmu, skarbnicą i rozsadnikiem pewnych konkretnych idei. Za to znowu otrzymuje od współczesnych krytyków surowe nagany.
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza ubiegłego stulecia i na początku bieżącego trzykrotnie usiłowano wydobyć sztukę polską i literaturę piękną ze społecznej pańszczyzny oraz proklamować jej europejskie prawo do swobody. Było to usiłowanie Stanisława Witkiewicza, który w tym celu założył pismo Wędrowiec, później — Stanisława Przybyszewskiego, który w tym celu założył pismo Życie, wreszcie — Zenona Przesmyckiego, który w tymże celu założył pismo Chimerę. Każde z tych literackich powstań wywołało wpływ jak najzbawienniejszy na twórczość i krytykę rodzimą, rozszerzyło widnokręgi, przysporzyło sztuce nowych wartości przez ich europejską uprawę — lecz każde, jak wszelkie powstania w Polsce, skończyło się porażką, Stanisław Witkiewicz, który podniósł swój ostry polemiczny oręż przeciwko głównemu przedstawicielowi supremacji pierwiastków ideowych, uczuciowych i politycznych nad walorami ściśle malarskimi — przeciwko genialnemu Janowi Matejce — skończył po latach swą pracę krytyczną wyśpiewaniem przepysznego, niedoścignionego dytyrambu właśnie na cześć twórcy „Batorego” i „Grunwałdu”.
Życie Stanisława Przybyszewskiego, które obwieszczało wszem wobec piszącym, iż „sztuka-patriotyzm nie jest prawdziwą sztuką” — stało się wnet gniazdem, w którym porastał w srebrzyste swe pióra wieszcz nowoczesny Polski, Stanisław Wyspiański. Miłość ojczyzny jest właśnie alfą i omegą, źródłem natchnienia, namaszczenia i zasadniczą cechą jego sztuki. Twórczość Wyspiańskiego jest najwyraźniejszym dowodem i wizerunkiem tej sztuki polskiej nierozerwalnie spojonej z patriotyzmem, który przepalał i przeżerał tę imaginację tak wyjątkową. Każda teoria estetyczna, chociażby najbardziej zbawienna i wypróbowana, płonęła na zewnątrz. Sam zaś pożar wewnętrzny szybko strawił wielkie bogactwo pomysłów. W naszych oczach ta twórczość zapaliła się i zagasła. Wreszcie i sam Stanisław Przybyszewski w późniejszych swoich utworach z goryczą odwołał hasła Życia.
Trzecie wreszcie usiłowanie — Chimery — po rozświetleniu i ogrzaniu wielu talentów blaskiem europejskiej kultury, za najważniejszy swój dorobek i tytuł do głębokiej naszej wdzięczności musi poczytywać ekshumację Cypriana Norwida, postaci twórczej, równej trójcy wielkich romantyków — którego dzieła są znowu jaskrawym świadectwem tego zatopienia się sztuki polskiej w ojczyźnie, podsunięcia i podłożenia wiotkich a chyżych jej skrzydeł pod nieudźwigniony ciężar niedoli narodu. Sam wreszcie Zenon Przesmycki, który tyle dorobku świata przeszczepił do naszej nowizny — w końcowych zeszytach swego pisma począł troskać się o muzea, teatry ludowe, szkoły artystyczne i zawodowe, uniwersytety, czytelnie, czyli zabiegać około tej sprawy tyle ważnej, jak i sztukę w Polsce uczynić motorem społecznym.
Z tego pobieżnego przeglądu samo przez się wysuwa się pytanie: jakaż tedy jest bezwzględna i istotna wartość literatury polskiej w stosunku do literatur świata? Odpowiedź na nie jest bardzo trudna, jeżeli ma być opinią szczerą, bez wszelkiej pychy i narodowego samochwalstwa. Dają się u nas niejednokrotnie słyszeć ryzykowne twierdzenia, iż literatura nasza jest jedną z najpierwszych na świecie a nawet zdania takie, iż tylko z pieśniami izraelskich proroków mogą być porównane pewne pieśni naszych wielkich poetów. Jeżeli nawet tak jest w istocie, to przecież gminnym sąmochwalstwem byłoby twierdzenie, że te twory geniuszu, jakie w skarbcu swym przechowuje literatura europejska, niżej stojq od twórczości naszej.
Czy możemy wywyższać Mickiewicza ponad Goethego Słowackiego ponad wiekuiście kwitnącego Sbelleya — Krasińskiego ponad Leopardiego, Norwida ponad Poego, Wyspiańskiego ponad Carducciego — Kasprowicza ponad Francis Jammesa albo tyle mu pokrewnego Pascoliego? O wyższości lub niższości tych walorów nie może być w ogóle mowy — prędzej o ich bliskości i oddaleniu.
Pisarze, których nazwiska tu wymieniłem: Goethe, Shelley, Leopardi, Carducci, Poe, Jammes, Pascoli — są dla nas bliscy, rodzeni, niemal ojczyści. Tymczasem nasi wielcy pisarze są dla świata dalecy i obcy, niemal tak zupełnie, jak dla europejskiego oka obcą jest twórczość japońska — narodowa i hieratyczna. Przez swą niezniszczalną i zawsze obecną cechę narodową twórczość polska ma pewien stały wyraz i styl, niby owe drzeworyty japońskie Surimona, które tylko w jednym egzemplarzu istnieją.
Są w naszej poezji, w utworach Brodzińskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Lenartowicza, Wyspiańskiego, kreacje, będące wykwitem najgłębszego uczucia i najsubtelniejszego artyzmu, które zostaną na zawsze niezrozumiałymi lub w najlepszym wypadku obojętnymi dla najżyczłiwszego i pełnego najlepszej woli Europejczyka.
Gdybyśmy doskonałym, jak się to mówi: „kongenialnym” przekładem oddali na jakiś język europejski wezwanie Adama Mickiewicza do Bohdana Zaleskiego:
Słowiczku mój, a leć, a piej,
Na pożegnanie piej…
cóż byśmy otrzymali? Piękny wierszyk liryczny. Tymczasem — w tych bezgranicznie prostych i kryształowo czystych wyrazach mieści się przecie błyskawiczne widzenie potwornej tragedii, brzmi echo długich dziejów tortury ducha, skomlą monosylaby męczarni przegranej, pohańbienia i beznadziei — nie tylko samego twórcy, lecz i całego plemienia. A dalej — ta pewność, ta wieść, ta euforia, ta bezgraniczna radość, godna serca archanioła, która wieje ze słów:
I tajne brzemię lat
Wydało płód,
I stał się cud,
I rozraduje świat…
Z głębokości morza łez, z ciemnej otchłani cierpień wytoczył się ten utwór plemienny, zakrążył się i zamknął w doskonałe słowa, chowając w małym kształcie swym bezgraniczną treść — jak uriańska perła. Cały zespół ludzki raduje się tutaj przed swoim Bogiem, iż znalazł jakowąś złudę broni przeciwko mocy piekła. Dla cudzoziemca trzeba by chyba pisać długi traktat, wyjaśniający zawartość i wartość tych nielicznych strof, moc i doskonałość, która z wewnętrzną treścią religijną, moralną, polityczną i społeczną spoiła się w jedno nierozerwalne.
Podobnie rzecz się ma z Norwidowym Bema rapsodem żałobnym:
Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz,
Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?
Miecz wawrzynem zielony, gromnic płakaniem dziś polan,
Rwie się sokół i koń twój podrywa stopy jak tancerz.
W tym rapsodzie, uzbrojonym w tak niezrównane onomatopeje, tętniącym, połyskliwym, szelestnym i dzwonnym od kopyt rumaka i chrzęstu oręża — jest wszystka tęsknota polska za bohaterem, wodzem, władczym orężem, walką i zwycięstwem. Utwór ten jest obrazem duszy zbiorowej, niemal dokumentem politycznym. Te jego wartości — dzieła wysokiego artyzmu — są znowu najzupełniej niedostępne dla duszy cudzoziemca.
Mało mam czasu, ażebym mógł uwydatnić to samo znamię poezji polskiej w takich utworach, jak Samuel Zborowski, Lilla Weneda, Dziady, Irydion i tylu innych. Na jedno wszakże wypada wskazać, to jest na szczególniejsze przenikanie przeszłości przez teraźniejszość i teraźniejszości przez przeszłość. Toż Król-Duch nie dzieje się w czasie, lecz zawsze, dziś i wówczas. Chóry Lilli Wenedy w mrokach prawieku mówią do rycerzy porażonych przez oręż Paskiewicza. — Twórca Wandy, Irydiona, Samuela Zborowskiego przeżywa zawsze podwójność artystycznego widzenia: stawanie się mocy ojczystej a ma zarazem świadomość tej przepaści, w której ona zgruchotana leży.
Poeci są wyrazicielami uczucia narodu, który żyje w przeszłości, jak to już gdzie indziej zaznaczyłem, mając głowę wykręconą w tył i oczy wlepione w mrok, gdzie jest jego moc, wielkość i sława. Nawzajem znając siłę tego uczucia poeci podniecają i podsycają jego bolesność. Mówią oni w sposób niezrozumiały dla świata, która to mowa tu jest prawdą dostępną dla każdego. Rzucają tajny urok — istni czarodzieje i wróże — na stado swe zabobonne od nieszczęść. Oto takie zaklinanie, z dwunastej pieśni Beniowskiego;
…gdy na sennych was uderzą strachy,
I gdy zbudzicie się w łożu spełniali,
I usłyszycie, że drżą wasze dachy
I tak trzaskają jak dach, gdy się pali,
Kiedy was weźmie zimna śmierć pod pachy,
Bogu pokaże i przed Nim powali,
A będzie ziemia cichą jak mogiła:
Słuchajcie, bo ten strach — to moja siła.
Kiedy nie wiedzieć skąd dziecko się małe
Rozpłacze, rączki założy na głowie,
Wpatrzy się w ciemność i stanie się białe
Jak próchniejąca wilcza kość w parowie –
Gdy wioski staną mu jak zmartwychwstałe,
I przedrży wielki strach, a nic nie powie
Lub co innego warn w uśmiechu skłamie…
To mój go porwał wiatr t moje ramię.
Boleścią moją powietrze zaklęte
Stało się mocą, bronią — pełne ducha…
I czasem do was gra jak harfy święte,
A czasem waszej odpowiedzi słucha…
Wtenczas — o straszne godziny przeklęte!
Siadam l strumień łez mi z oczu bucha,
I przed Bogiem się nieśmiertelnym korzę,
Że mój duch cierpi tak, a nic nie może…
Jakże to te nasze wewnętrzne sprawy, wpływy i moce ma poznać i wyrozumieć cudzoziemiec? Jakże ma uczuć w mierże należytej tę zarazem wysoką potęgę naszą i opłakaną niewolę?
Toteż, sądzę, nie należałoby wcale narzucać się światu. Może kiedyś narody szczęśliwe przyjdą, ażeby spoglądać w przepastne szczeliny, którymi wspinał się i wyważał z niemocy nasz duchowy rozwój. A jeżeli nawet nie przyjdą nigdy, stać nas na takie zupełne wyosobnienie. Nie ukrywa ono nędzy ducha i ubóstwa formy, lecz wartości niedostępne, zawiłe i głębokie. W tym mniemaniu utwierdza mię opinia Adama Mickiewicza.
Pracując przed laty jako bibliotekarz muzeum w Raperswilu, trafiłem na listy Adama Mickiewicza do Krystyna Ostrowskiego. Ostatni zamierzał tłumaczyć na język francuski utwory naszego mistrza i w tych sprawach zasięgał rady od wielkiego autora. Mickiewicz z przedziwną prostotą odradzał, prosił niemal o zaniechanie tego zamiaru, tłumacząc, że nasze pisma nie są dla Europy i że na nas jeszcze czas nie nadszedł.
Zdarza się jednak, iż na tę naszą literaturę, tak bezwzględnie ojczyźnianą, zwracają z szacunkiem oczy artyści i badacze europejscy. Znane są płytkie mniemania Brandesa, wartościowe wykłady Carducciego, studia Gabriela Sarrazina, opinie Czechów, Rosjan, Chorwatów. W jednym tylko wypadku mamy do czynienia ze zrozumieniem zupełnym i entuzjazmem poetyckim — ze strony mało oczekiwanej. Znany poeta rosyjski, jeden z najwybitniejszych we współczesnej literaturze, tłumacz wszystkich utworów Shelleya, znawca literatury indyjskiej, włoskiej, francuskiej i innych, Konstanty Balmont, poznawszy do gruntu nasz język i poczyniwszy nad nim niezrównane obserwacje jako nad materiałem poetyckim w stosunku do języka rosyjskiego — zapłonął do Juliusza Słowackiego tak wielkim uwielbieniem, iż zamierzał tłumaczyć wszelkie jego utwory, nie wyłączając Króla-Ducha i Samuela Zbarowskiego. Gdy zaś z powodu zasług, położonych w dzie dzinie poezji, kultury i rozwoju języka literackiego w Rosji, urządzono jubileusz dwudziestopięciolecia pracy Balmonta, wygłosił on w Akademii Umiejętności podczas tego obchodu mowę o poezji polskiej, a w szczególności o dziele Juliusza Słowackiego. Nie mam, niestety, pod ręką dokładnego tekstu tego wspaniałego wywodu, mogę tylko streścić jego myśl główną. Zasadzała się ona na twierdzeniu, iż kultura artystyczna i poezja rosyjska musi przejść pilnym badaniem wielką poezję polską, zgłębić jej ducha, zmierzyć artyzm, jeżeli chce zbogacić się o cały zasób nowej mocy i o cały świat głębokości.
Tak to więc, kiedy wokoło gardzieli naszej okręcał się z furią i pasją powróz niewoli, kiedy posiepak przemocy gnębił nasze życie fizyczne, katował ducha pokoleń młodzieży, trzymał w umyślnej ciemnocie ogrom geniuszu lechickiego ludu — świetny dostojnik literatury rosyjskiej udowadniał elicie tego narodu, kwiatowi jego, subtelnym poetom, czujnym artystom i przenikliwym krytykom, iż winni są zapoznania się ze skutkiem niewoli — iż muszą zajrzeć głęboko w owe „czasze nalane krwią, serca rozpaczą” — umoczyć wargi w gorzkim napoju, który my pijemy od stulecia. Smak tego napoju ma ich ocucić ze snu nieświadomości, ma im dać poznać czarodziejski artyzm narodu umęczonego przez ich państwo, ma ich ozdrowić z gnuśnej ich obłudy i z gnuśnej ich rozpaczy.
Literatura a życie polskie
Podobnie jak z literaturą piękną okresu romantycznego i jej regeneracją za naszych czasów — ma się rzecz z innym rodzajem pisarskim, mianowicie z powieścią. Tylko że walor artystyczny tego właśnie rodzaju daleko jest od poprzedniego pośledniejszy. Na Zachodzie i na Wschodzie dzięki tej okoliczności, że rozwój społeczeństw ujęty tam został przez ustroje państwowe, a życie zbiorowe zorganizowane przez instytucje społeczne wspierane przez państwa — mógł zakwitnąć romans psychologiczny.
W Polsce nie ma go prawie zupełnie. Gdy tam mógł był powstać na przykład utwór osnuty na tle przeszłości dla rozkoszowania się jej barwą, dla nasycenia głodu zbadania, jak żyli i co czuli przodkowie, dla upojenia się brawurą i awanturniczością, wytworem czasów minionych — u nas i ten porządek literacki podejmowany był „dla pokrzepienia serc”, popadających w abnegację i zwątpienie o wszystkim pod ciężarem beznadziei, stworzonej przez wiecznie jednaki ucisk. Nauczanie teraźniejszości za pomocą żywych obrazów przeszłości, oddziaływanie na „krok leniwy ognuśniałych zdarzeń” — było pobudką do tworzenia.
Tym też w znacznej, mierze tłumaczy się nadmierna obfitość tego rodzaju literackiego i jego powodzenie wszędzie, gdzie tylko brzmi polska mowa.
Płody okresu zwanego romantycznym i utwory osnute na kanwie historii, jako gatunki pisarstwa, których głównym twórczym elementem jest lotna fantazja, mogły z natury rzeczy zabezpieczyć sobie daleko więcej swobody niż romans psychologiczny.
Wspomniałem już wyżej o wszelakich rodzajach cenzury przymusowej i dobrowolnej, wynikłej z powszechnej, niepisanej na nią zgody. Te ograniczenia szczególnie musiały być stosowane do powieści osnutej na tle życia współczesnego, przedstawiającej dzieje ludzkie, które płyną w oczywistym dla wszystkich łożysku teraźniejszości.
Na Zachodzie dawno już przeminęły czasy, kiedy Shelley i Byron uchodzili z kraju przed pościgiem obmowy i szczuciem snobów — kiedy Gustaw Flaubert zasiadał na ławie oskarżonych za popełnienie arcydzieła Madame Bovary kiedy Ibsen opuszczał ojczyznę, ażeby tworzyć w zupełnej swobodzie. U nas te obyczaje jeszcze nie przeminęły. Nikt też z piszących nie byłby — przypuszczam — w stanie pozwolić sobie na wyzucie się z obowiązku współżycia i współcierpienia z niedolą kraju.
Toteż w dziedzinie, o której mowa, wszystko niemal bez wyjątku przesiąknięte jest na wskroś troską o byt polityczny. Powieść jawnie lub skrycie jest dydaktyczną. W sposób szczególnie wyraźny, specyficznie polski, załatwia ona sprawy, które wszędzie pełnią już instytucje życia zbiorowego, wchłaniają parlamenty, giełdy pracy, kongresy oświatowe, partie polityczne i organizacje kulturalne. Powieść w Polsce podnieca do walki lub przed nią ostrzega, maluje przepastne wiry, w które zapaść mogą różni ludzie bezdomni i ludzie podziemni — opiekuje się przemysłem wielkim lub małym albo uczy strajkować — zwalcza emigrację albo buduje placówki obronne — szerzy antysemityzm, budzi ducha wśród arystokracji czy wśród ludu — wskrzesza kult oręża lub kult organicznej pracy — zatapia się wreszcie w różne tajemnicze lochy poszukując mniemanych źródeł duszy polskiej, której w tych lochach znaleźć niesposób — i tak bez końca. Utworów, które by miały na oku cel jedynie artystyczny, dla niego samego podjęty — które by miały za dążność swoją podchwytywanie fenomenów ducha ludzkiego, malarstwo cnót i grzechów, namiętności, szaleństw, okrucieństw, walk wewnętrznych, upadków i obłędów — u nas prawie nie ma. Nie może znaleźć u nas posłuchu rada najbardziej doświadczonego eksperta w rzeczach tworzenia — Goethego:
Greift nuf hineln in’s volle Menschenleben;
Bin jeder lebt’s — nicht vielen ist’s bekannt,
Und wo ihr’s packt — da ist’s Interessant…
Toteż sztuka Poego, Stendhala, Flauberta, Goncourtów u nas nie wykwitła. Nie zostało w Polsce poruszone ani jedno z tych głębokich zagadnień, które dręczą duszę współczesnego człowieka. Ujawniły się u Dostojewskiego przez zużytkowanie formy powieściowej zuchwałe koncepcje „człowieka-boga” i zapłodniły jakoby genialne powzięcie Fryderyka Nietzschego o nadczłowieku. Rozsnute zostało badanie i ujawnienie w oczywistych przykładach z życia ludzi — pierwiastków, z których powstaje zbrodnia — uzewnętrznienie istoty idiotyzmu graniczącego ze świętością i najbardziej skrytych, zawiłych, perwersyjnych fenomenów zmysłowej miłości — tajemniczej potęgi muzyki — geniuszu — obłąkanej żądzy panowania — i tak dalej. Sztuka ta znalazła daleki od dźwięk w Europie, wywarła wpływ na najsubtelniejsze umysły krytyczne, jak to widać ze studiów Suareza (czerpanych ze znanej rozprawy Mereźkowskiego o Tołstoju i Dostojewskim).
Gdzie indziej, w Anglii, zajaśniała nadzwyczajnym blaskiem filozoficzna powieść G. K. Chestertona, za pomocą wizjonerskich obrazów i spiżowych form usiłująca uwydatnić potęgę indywiduum i zgłębić niezbadanego ducha motłochu. W Norwegii Johann Boyer ukazuje jednoźródłowość zbrodniczości i aktorstwa oraz sploty elementarnych instynktów, karmiących wiecznie zdobywczą, równą sile życia, siłę pieśni. We Francji Jammes dociera — w takiej, na przykład, historii zajączka stowarzyszonego ze świętym Franciszkiem z Assyżu do najbardziej niedościgłych, niebiańskich wyżyn tajemnicy religii.
Nie chciałbym być zrozumiany jako zwolennik tego lub owego kierunku artystycznego czy tak zwanej sztuki dla sztuki. I to ostatnie hasło narzucałoby pewien przymus woli twórczej, zmuszałoby tę wolę do pewnego rodzaju tendencji. Mówię tylko o braku u nas możności zupełnej swobody tworzenia — tego powietrza, bez którego twórczość istotna bytować nie może. Toteż dla gustów cudzoziemskich nasza powieść współczesna, przepojona uczuciem patriotyzmu, nabrzmiała i przeładowana kwestiami natury społecznej, jest niezrozumiała, i co gorsza — jałowa.
Gdy w Mediolanie pewna wielka firma wydawnicza organizowała rodzaj antologii piśmiennictwa świata, we stu tomach, obejmującej literatury narodów Europy, Azji i Ameryki — dla Polski nie wydzieliła ta firma ani jednego tomu. W wielkich czytelniach stolic Zachodu nie ma naszych pisarzy. Nie przynosimy światu wiadomości artystycznej o zawiłościach duszy człowieka. Mówimy wciąż o zawiłościach duszy Polaka. Tak być musiało, gdyż inaczej być nie mogło.
Są jednak w literaturze naszej utwory, które nie wyłamując się z linii polskości, o jakiej była wyżej mowa, mogłyby być najzupełniej dostępne dla wrażliwości europejskiej, a nawet wywierać wpływ literacki. Mam na myśli Gody życia Adolfa Dygasińsklego — dzieje uczuć i przeżyć ptaszka mysikrólika wśród ogromu zjawisk polskiej puszczy. Nieprzebrane bogactwo mowy ludu i przygasłej mowy przeszłości, głęboka znajomość przyrody i przeniknięcie uczuciami życia głębin leśnych splata się tutaj w doskonałe i czarujące jedno, które stanowi cenny diament w koronie arcydzieł świata. Otóż ten właśnie utwór jest pominięty i zapomniany tak doskonale przez naszą krytykę, jak był do niedawna pominięty i zapomniany Cyprian Norwid i całe jego dzieło.
Abnegacja literatury polskiej z praw do swobody tworzenia, zarazem przymusowa i dobrowolna, uczyniła z niej w zamian za to wprost motor życia społecznego, a nawet gospodarczego. Literatura stała się cementem spajającym rozerwane
części narodu. W Ameryce, w głębiach azjatyckiej Rosji, w rozproszeniu po Europie i po lądach jest ona tym czymś, co zastępuje polski konsulat, polskiego doradcę prawnego, polską szkołę i wszelaki urząd. Dość tu wymienić nazwisko Henryka Sienkiewicza. Ralf Emmerson w jednym ze swoich pism nazwał Szekspira wiekuistym królem Anglików, który nad nimi przez szeregi pokoleń panuje i w jedno ich spaja.
Gdyby za czasów porozbiorowego trwania naszego wymazać i usunąć to, co zdziałała poezja polska i nowoczesna twórczość literacka, nie bylibyśmy już żyjącą i świadomą siebie rzecząpospolitą, lecz strwożonym „stadem, rozbitym przez wilki”.
W dziejach naszych jest przecudna legenda, zapisana po raz pierwszy w trzynastym wieku przez pustelnika prostaczka, Wincentego z Kielc, którą później powtórzył Baszko Godzisław, a wreszcie Długosz — o świętym Stanisławie. Mówi owo widzenie anachorety, iż gdy miecz przemocy porąbał w sztuki ciało Świętego, ptaki niebieskie przelatywały i znosiły jedne ku drugiej porozrywane i poszarpane szczątki cielesne, aż w jednolitą znowu zrosły się postać. Nie będzie przesady, jeżeli powiem, iż poezja polska, sztuka i literatura są to te wolne ptaki niebieskie, które wciąż na siłę ciągną i znoszą jedne ku drugiej poszarpane, obumierające z wytoczenia krwi części ojczyzny. Te rozmiecone jednoszczepy tęsknią i drżą w bezsile, ażeby się znowu, na obraz ciała Świętego, w całość zrosnąć i zostać bytem samoistnym, o trwaniu niepokonanym aż do skończenia wieków.
Sprawa ta, od dziesiątków i dziesiątków lat tak właśnie trwająca, ma przecież cechy fatalne, szkodliwe zarówno dla sztuki polskiej, jak i dla życia.
Tak się bowiem ułożyło, iż wiele prac, wiele całkowitych dziedzin pracy narodowej załatwia — literatura. Utarło się niepisane prawo, weszło w naszą krew przeświadczenie, iż można w taki właśnie sposób wlec żywot z jednej strony fizyczny, z drugiej duchowy. Wydaje się nieraz, że skoro sprawa publicznego znaczenia poruszoną została w sposób literacki, gdy literatura poczęła krzepić, dźwigać, podnosić, ożywiać i szerzyć ową „otuchę” — to już i w głębiach życia zaszło coś dodatniego, dokonała się jakaś przemiana na lepsze. Tymczasem częstokroć na tej akcji literackiej się kończy.
Z drugiej strony — literatura rozpanoszyła się w naszym życiu, nabrała pewności siebie i jakowegoś cudacznego waloru. W sprawach najbardziej zawiłych, wątpliwych, spornych, trudnych, wymagających rady, współdziałania i decyzji czynników fachowych, świadomych, technicznie przygotowanych i wyszkolonych — zawsze można się doczytać oświadczenia, że ta a ta sprawa jest dobrą i pewną, ponieważ taki a taki literat jej sekunduje lub patronuje.
Należałoby zarówno w interesie życia publicznego, jak literatury dążyć do zmniejszenia wpływu ostatniej, do pozbawienia jej praw decyzji w życiu codziennym — do pozostawienia jej własnemu losowi. Niechajby piśmiennictwo polskie weszło w swoje własne kolisko, na właściwą mu arenę, jak tyle innych na świecie, i znalazło tam swobodę ruchów, prawo wyboru zagadnień i metod swej pracy.
Natomiast z całą pasją i gwałtownością trzeba by podjąć istotną pracę nad stworzeniem wspólnego narodowego i społecznego rozwoju, pracę podsycaną nie tylko praez „moc pieśni, która serce przeobraża i niewolnika przedzierzga w człowieka”, lecz przez świadomość powszechną i przez białoorlą, drapieżną, zdobywczą żądzę plemienną. Jeżeli kiedy, to dziś najjaskrawiej stanęła przed nami ta konieczność. Jest to bowiem moment, kiedy i piśmiennictwo zaskoczone, wyprzedzone o tysiąc mil przez wypadki — oniemiałe i osłupiałe stało się przeważnie odruchowym, naśladowczym słowotokiem, stekiem bombastycznych wierszy i barokowej prozy. Czczość patosu bez wewnętrznego ognia, który by się palił w istocie, przelewa wyrazy w świetle pogorzeli, w huku bitw, wobec czarnych piecowisk, pól nędzy, szeregu mogił i przed rozpaczą skamieniałą w milczeniu.
Tymczasem — olbrzymia oto poezja ukazuje się jak jutrznia wschodząca nad naszą nieszczęsną ziemią. Gdy pod Tarnowem wrzała jedna z ha j strasznie j szych bitw tej wojny, gdy ziemia drżała od huku armat — widziano chłopa polskiego, który orał swą niwkę. Jest to prawdziwie wymowny symbol jedynej siły niezłomnej i twardej naszej ostoi. Posłuszny nakazowi nie umysłu zapewne, lecz instynktu, odziedziczonego po niezliczonych pokoleniach oraczów, ten gospodarz ziemi, dziedzic jej, żywiciel wszystkich zawsze, powzięciem wyższym ponad umysł, bo intuicją, która jest samą mocą życia, wiedział, co czyni, jak wie człowiek tonący o celowości i skuteczności swych ruchów, choć ich nie wyrozumował.
Tak samo jak przed wiekami jego przodkowie, za wojen tatarskich i szwedzkich, trwał na polu ze swym koniem i pługiem. Musiał orać. Toteż z tego potwornego chaosu, który tyle druzgoce, on jeden wyjdzie cało, wzmocniony i zasobniejszy. Na szczęście, praca jego nie jest osamotniona.
Mnożą się oznaki i z dnia na dzień ukazują zjawiska, świadczące, że ten zbawienny instynkt, wsparty wskazaniami doświadczonego i przez naukę ćwiczonego rozumu, ujmuje ster życia. Od wieków rozlegają się utyskiwania najświatlejszych umysłów na zasadnicze nasze zaniedbanie. Już w siedemnastym stuleciu skarżył się gorzko Wacław Potocki:
Nikt do nas, my na wszystkie posyłamy światy
Po trunki, po korzenie, szkiełka i blawaty!
Ten stan trwa do dnia dzisiejszego. Nie potrzeba tego udowadniać, bo o tym wszyscy wiedzą, że niemal wszystko, co jest potrzebą dzisiejszego człowieka, każdy sprzęt i odzież, każdy przedmiot wygody i ozdoby, jest gdzieś daleko przez obce pracowite ręce wytworzony, a pomyślany przez jakiś daleki, twórczy rozum. My zaś jesteśmy obiektem tej pracy. Wszystko — od egzotycznej aigrette’y na kapeluszu damy aż do pąsowego lejbika chłopa pod Krakowem, który to lejbik jest „bajecznie kolorowy” i tak radośnie bawi oko w pięknym pejzażu, zachwycając malarzy i nas patrzących na malowane pejzaże — jest obce. Bo, jak utrzymują, owe lejbiki były znoszonymi mundurami wojsk angielskich, tandetą, którą Żydzi tarnowscy sprowadzali masowo i sprzedawali na okolice. Wstążki dziewcząt wiejskich, tak również „nasze” w kolorze, są wyrobione według i gwoli naszego chłopomańskiego gustu, lubującego się w barwie ludowej — ale gdzieś za siódmą górą i za dziesiątą rzeką. Cóż tu zresztą mówić — nawet odznaki narodowe, które na piersiach nosimy, symbol nieśmiertelnego trwania plemienia — również nie są wyrobem krajowym.
Skarby niezmierzone, w głębokości ziemi ukryte od prawieków — sól, węgiel, żelazo, miedź, ołów, cyna, siarka, marmur, nafta, wapno — czekają na ramiona tych, co po powierzchni się wałęsają lub idą w dal na poniewierkę. Handel i przemysł stoją ukryte w zamysłach głębokich, czekają na ów motor nowoczesny — kapitał — który w olbrzymim rozmiarze trzyma po bankach zagranicznych arystokracja polska. Jeden dzień zmowy tej arystokracji — zmowy ku zniszczeniu nędzy i wskrzeszeniu tysięcy warsztatów pracy i oto zabłysną i zaświszczą — siekiera, piła, drąg, młot, kilof. Zapuści się głęboko w grunt przemokły od krwi i łez żywiciel przyszłych pokoleń, nowoczesny pług.
Zaszumi łan złotej pszenicy i spłowieje dorodne żyto. Zahuczy tysiąc tysięcy wozów na szynach nowych kolei. Zakipi tysiąc kotłów parowych w fabrykach i na statkach, dążących z wyrobem od braci do braci. Można w to wierzyć i nie należy wzruszać ramionami, gdyż szybkość, co więcej, gwałtowność postępu, nawet u nas, jest oczywista. Jako postronnego świadka uderzała mię ona wielokroć w życiu. Podczas rozgwarów roku 1905 byłem obecny w małym pokoju na Chmielnej ulicy w Warszawie, gdzie czterej panowie, mniej wykwintnie ubrani, zakładali redakcję czasopisma Społem! z zamiarem szerzenia w kraju ruchu kooperacyjnego.
Dzisiaj — ci sami jegomoście mają poza sobą ogromne społeczne zjawisko, kilkaset zorganizowanych kooperatyw spożywczych, sklepy i składnice centralne. Mają nade wszystko zastępy fanatycznych zwolenników wśród ludu, robotników, drobnomieszczaństwa i uświadomionej inteligencji, to znaczy — nową zorganizowaną siłę narodową.
W tym samym czasie kilku innych panów zakładało Bibliotekę Publiczną w Warszawie. Razem wzięci pod względem materialnej zamożności ci szanowni panowie nie byliby w stanie złożyć się, zapewne, na kupno jednej półeczki tanich wydawnictw, a oto dzisiaj dzięki ich inicjatywie stoi gmach ogromny, zawierający w sobie europejskiej miary instytucję.
Dźwignięta ona została nie tylko ofiarnością zapisodawców, ale również ogromem ofiarnej, bezinteresownej pracy, przede wszystkim kobiecej.
W oczach naszych powstają z niczego, z tworzącego zapału i bezimiennego trudu szeroko zakreślone towarzystwa naukowe, chlubę całemu narodowi przynoszące szpitale, muzea i szkoły. Nie będę mnożył tych przykładów, gdyż musiałbym opisać dzieje lat ostatnich. Cała dzielnica poznańska, ten istotny Piemont naszego gospodarczego odrodzenia się w zbiorowym czynie jest żywym i klasycznym przykładem tej szybkości polskiego postępu. Osiąga ona pod tym względem najwyższy rekord. Na zjeździe kooperatystów w Londynie stowarzyszenia wytwórcze włościańskie ziemi poznańskiej uznane zostały za najlepsze na świecie. Otrzymuje tamtejsza cała praca pochwałę — co prawda przypominającą podarunek Danaów z ust profesora Bernharda, że istnieje tam samoistna chłopska rzeczpospolita, która wszystko dla siebie wytwarza i wszystkie siły ze swego czerpie koła.
Kiedyż na tę możliwość jak najszybszego postępu, na osiągalność jego rezultatów wskazywać, kiedy ją radośniej pozdrawiać, jeżeli nie dziś, kiedy w Warszawie co tchu w piersiach, co entuzjazmu w sercu, co siły w ramionach tworzą uniwersytet polski, politechnikę, szkoły średnie, miejskie, ludowe, zawodowe, sąd, skarbowość, administrację, milicję? Ileż to każdy z tych tytułów, każda z tych funkcji, każda z tych nazw wymaga ludzi — i jakiej od nich wymaga pracy! Jakiej trzeba zdolności organizacyjnej w tyle niepomyślnych warunkach! Jeżeli nawet ta praca błogosławiona i wszystek jej rezultat ma znowu w jakąś przepaść runąć, w naszą polską przepaść, która już tyle pochłonęła — to i na to nas stać! Podźwignie się ona i odrodzi znowu, o jedno umiłowanie na śmierć — mocniejsza, o jedno doświadczenie mądrzejsza. Stać było ukochaną Warszawę w czasie wojny i powszechnej biedy na złożenie w ciągu trzech dni — trzystu pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy rubli na narodowe szkoły! W tym samym czasie wrzała tam praca inna.
Oto sucha, dziennikarska notatka podaje wykaz:
Z informacji, jakie przynosi prasa warszawska o życiu miasta i kraju, zasługuje na uwagę sprawozdanie z ostatniego posiedzenia plenarnego Centralnego Komitetu Obywatelskiego. Okazało się, że Komitet otrzymał z dnia 31 maja 9 835 000 rubli funduszów z różnych źródeł, a wydał z tego 7 294 000 rubli. Zorganizowano za to 108 schronisk dla zbiegów wojennych na 10 000 osób. Niekiedy mieściło się w tych schroniskach do 30000 osób. Dalej 21 schronisk dla 3700 dzieci kosztem 20000 rubli miesięcznie, 17 posterunków żywnościowych kosztem 20000 rubli miesięcznie, z kuchniami ruchomymi, które kosztowały 12000 rub.ll miesięcznie. W naturze rozdawano zapomogi 100000 osób kosztem 100000 rubli na miesiąc. Kuchni tanich było 28, wydawały one 800 000 porcyj miesięcznie za 45 000 rubli, nadto 217 herbaciarni wydawało 12000 rubli miesięcznie. Wspierano w gotówce 40 do 50 tysięcy osób, wydając na to 180000 rubli na miesiąc. Ochrony dla dzieci w liczbie 250 kosztowały 45000 rubli miesięcznie, a mieściły 20 tysięcy dzieci. O ogromie i świetnie zorganizowanej pracy społecznej w tym zakresie przez Królestwo daje wyobrażenie także dostawa po cenie kosztu artykułów spożywczych, jak mąki pszennej, której sprzedano l 042 000 pudów, żytniej 527 000 pudów, chleba 128 000 pudów, kaszy 34 000 pudów, cukru 140 000 pudów, soli 15 600 pudów. Drzewa na budowę domów zakupiono w lasach rządowych 60 000 dziesięcin za 100 000 rubli. Warsztaty i pracownie zatrudniały 321 mężczyzn i 2 000 szwaczek, a wydawały 185 000 rubli miesięcznie. W dziale opieki zdrowotnej zorganizowano 26 oddziałów sanitarnych, 16 posterunków szpitalnych. Ogółem Centralny Komitet Obywatelski udziela pomocy w naturze przeszło 170 000 ludzi miesięcznie, zaś w gotówce przeszło 100 000 osób!
Z tych cyfr wieje ku nam potężny wicher poezji. Gdyby na tej ziemi żył jeszcze wielki poeta, nie potrzebowałby błogosławić wiatrów i posyłać ich w dalekie, bezechowe pustkowia, lecz patrzałby na żywe ziszczenie, jak jego „boleścią powietrze zaklęte stało się mocą, bronią — pełne ducha…”
Nie od razu to przyszło. Tamtejsi ludzie długo się do swojej dzisiejszej pracy przygotowywali.
Od najpospolitszego, najbardziej nieefektownego kłopotarstwa w sklepiku stowarzyszenia spożywczego, gdzie wypadło przeważać pieprz, cukier i przeliczać paczki ordynarnego tytoniu, a zarazem umieć za pomocą wykładu przekonać i uspołecznić ciemne zespoły — od nauczania w szkółce ludowej, gdzie dzieci pisały litery i cyfry węglem na białej, nie pomalowanej desce, gdyż na czarną tablicę nie starczyło publicznego funduszu — od mozolnej krzątaniny w czytelni bezpłatnej — od tych najelementarniejszych komórek i zalążków życia kulturalnego — przechodzili, zmaganiem się, doskonaleniem metody i doświadczeniem aż do tworzenia rozległych organizacji wielkich ruchomych bibliotek, rozwożących dziesiątki tysięcy tomów po stacjach kolejowych, do prób wdrożenia powszechnej, przymusowej oświaty, do fundowania doniosłych instytucji społecznych. Poznali oni wszystkie tajniki i przeszpiegi istoty życia w najpotworniejszych warunkach ucisku, nauczyli się korzystać z lichych, nie dostrzeżonych przez szpiega zuchelków możności działania i wyzyskiwać tę możność aż do ostatniej granicy. Co dało się wykonać, wykonane było dobrze. Żywoty całe dostojnych, pierwszorzędnych ludzi upływały w pracach niewiarogodnie pospolitych, które gdzie indziej budziłyby uśmiech politowania, w zabiegach stale rozszarpywanych i niszczonych.
Ani jednego z tych bezimiennych nie czekał fotel dostojeństwa, nikomu nie przyświecała nadzieja kariery. Zawsze ten sam cierpliwy kryminał był emeryturą za najbardziej wydatną i długoletnią zasługę. Nie wdaję się tutaj w ocenę niczyich mniemań, nie wyrażam żadnego poglądu na narodową sprawę nie schlebiam żadnej zasadzie. Wspominam tylko z głębokim szacunkiem niepospolite charaktery, przypatruję się typom kultury prawdziwie dostojnym.
Nie chcę wymieniać nazwisk, gdyż na tamtejszym terenie nie jest to we zwyczaju. Usiłowania tych ludzi potrzebowały niegdyś poparcia ze strony literatury. Dziś już nie przyjmą, na szczęście, od niej pomocy, tym mniej — wyręki. Toteż jeżeli kiedy, to dziś może ona odejść do dziedziny swej własnej z mowy codziennej, z gwar dalekich, z podań, legend, z nieprzebranej mnogości wydarzeń, z krynic cierpienia i radości kształtować swój twór i język wysoki, zbogacony niewysłowienie przez twórców-praojców. Może ona już teraz zapuszczać się w tajne głębie ducha ludzkiego czy plemiennego, uciekać od świata w kraje tajemnicy i zmyślenia, lub, jeżeli jej wola, żyć w gwarze walk i prac, wśród rozpaczy lub śmiechu. Swoboda nada jej cechę i piętno sztuki samoistnej, indywidualnej, charakterystycznej, a więc narodowej.
Z większym już teraz spokojem, choć może z mniejszą emfazą, jakiś krajowy Papini będzie mógł wręczyć całe dziedziny spraw politycznych i społecznych w powołane, wyciągnięte, ręce, w ręce takie lub inne, byleby czyste, mocne i nareszcie rozwiązane.