Zachwyciła się fiołkowa chmurka pięknością rogatego księżyca na godzinę przed wschodem.
Rozpostarła się, ni to uwielbienie bezsilne przed srebrnym majestatem, w dole jego połyskliwej bryły.
Nie może odpłynąć na wschód, nie może się na zachód odczołgać.
Dalekie niebo przybrało kolor pomarańczy dojrzewającej w ogrodach Wschodu.
Jak owoc dojrzewający, nasyca się blaskiem słońca, które zmierza w te strony.
W głębinie jasnej nocy spoczywa w blasku miesięcznym nieruchomy bór sosnowy.
A bór utkany jest z koron tak bujnych, jakby żywiące go pnie nie z bezdennych wyrastały piasków, lecz z tłustego iłu Nałęczowa.
Ani jedna gałązka, ani jedna witka, ani jedna igła nie porusza się, nie wzdryga, nie powiewa.
Zamilkł teraz czujny kogut, tak tęskniący za słońcem wśród ptasiego rodu jak słonecznik i heliotrop wśród roślin.
Gołąb nakrył żółtą źrenicę błoną powieki i przytulił śniade łono do łona gołębnicy.
Łagodnie i niepostrzeżenie wygina się południowy brzeg półwyspu, przybierając w oddali kształt głowy i dziobu gołębia.
Od tego dzioba ziemi biegnie w bławe morze szlak ledwie dostrzegalny dla oka.
Tam w dali widnokrąg zagłębia się we mgłę fiołkową, a linia granatowa zaznacza, iż to morze bierze rozbrat z firmamentem i wydziela się w mocarstwo swoje od powietrza bez granic.
Jasny pas piasku, pełen bladożółtych odcieni, jak wgięta płaza miecza wielkiego ściele się na dalekiej przestrzeni.
Na tym otwartym nadmorzu zabiegliwa fala z cicha tej nocy pracowała.
Przynosiła niestrudzenie i raz koło razu półkolistymi naręczami kładąc w przeguby i wiązania, wśród rytmów niezmiennych, miotała webło, czyli kidzenę, czyli morską trawę, którą z głębokich zatargów, z mulistych głębin wyniosła i na ten strąd wydzieliła.
Wielobarwna trawa nikle widnieje na bladym pobrzeżu, jakoby szlak kolorowy na delikatnym ciałeczku morskiej chełbi, czyli barwistej meduzy.
Wzniosło się słońce z topielisk, ponad wszelkie słowo piękniejsze, rzucając radość żywota w lądy i w morza.
Poczuły nie znaną nam rozkosz róże w ogrodzie i wydały w spazmach rozkwitu pachnące westchnienie.
Rozrywa się lepka cieśnia ich płatków, gdy po długich deszczach spadła na nie w ten czerwcowy poranek płomienna sfera upału.
Niewidzialny kos, pustelnik, ukryty w zielonych gałęziach sosny pochyłej od wiatrów zachodu, która dlań puszczą jest macierzystą i ojczyzną, wita słońce uwielbiającym poświstem.
Karmazynowy kwiat begonii dźwiga kielich swój spod piasku, którym go chłoszczące wiatry i nawalne deszcze przybiły.
Wysuwa się zza cienia sosny, istny żebrak z mrocznej kruchty kościoła stukający swymi kulami w pośpiechu na łeb na szyję, żeby zobaczyć lśniące koła karety, w której cesarz Indii w majestacie swym szybko przejeżdża.
Wznioślejszy jest ponad wszelkie słowo uwielbienia ten powrót słońca.
Wieczny jest i niezmienny, zawsze ten sam, a nigdy ani o jednę jotę, ani o jednę kreskę nie mniej oślniewający i budzący zdumienie niż przed nieskończonym czasu oceanem.
Sieje oto obłoki pyłu i zapładnia dziewicze słupki żyta na urodzajnej kępie Oksywia.
Pogania ławice wiosenne śledzi ku wodom na poły słodkim, zasilanym przez Wisłę.
Wyciska lepkie soki z szyszek młodocianych sosny.
Otwiera wysmukłe pąki nadmorskich goździków i wydostaje z nich strzępiaste płateczki, najdelikatniejszymi kreskami różu nikle zabarwione.
Zbudził ze snu żółtego motyla i kazał mu w obłędzie szczęśliwym polatać nad szafirowymi falami morskich przestworów.
Gruba chmura, która całunem ogarnęła moją duszę i całunem zasłoniła moje oczy, odwinęła się tego rana.
Dźwignąłem głowę spod całunu i podniosłem oczy na tę stronę ubogą.
Uśmiechnęły się do mnie własnym uśmiechem mej duszy wyżyny, białe zaspy piaszczyste, bladą porośnięte wydmuszycą.
Roześmieję się jeszcze ze szczęścia mej młodości, od nadmiaru siły oczu, z przepychu władzy mojej, która niegdyś radośniejsza bywała od promieni słonecznych.
Wyszedłem ze zgnilizny i spośród latających błot miasta, gdzie mię życie trzyma – spomiędzy kanałów i kawałów, oszustw, dowcipów, biegów do mety dla pochwycenia pieniędzy, władzy i sławy.
Widzę nareszcie ciała ludzkie, z których opadły stroje, szaty, szmaty i gałgany.
Widzę nareszcie ciała ludzkie w najpiękniejszym ich stroju, w spaleniźnie, szacie pełnej powabu.
Zgorzałe od słonecznego pożaru, przejrzane przez słońce na wylot, zabarwiły się na rdzawo, na rudo, na płowo.
Białe, wymokłe ciało miejskie jest tu obmierzłe dla oczu, budzące wstręt jako ślina.
Płuca tu oddychają powietrzem, do którego nie dosięga brud, kurz, pył i latająca w nich zaraza.
Klatki piersiowe mężczyzn, ich karki, żebra, uda, lędźwie, ręce i nogi pali niestrzymane słońce jakoby tysiąc tysięcy lamp kwarcowych.
Kobiety mają tu nie tylko sadło pokryte białą skórą i bezwładne kształty godne pościeli i rozkoszy, lecz silne ścięgna, mięśnie sprężyste i kości pełne mocy.
Nawet obmierzli, ułomni i szpetni nabierają tu wdzięku i kształtu.
Starzec siedemdziesięcioletni wyszedłszy z błękitnej kąpieli ćwiczy gimnastycznie swe ciało, wyrzuca to ręce, to nogi, zgina wiekowy kręgosłup, czaszką spaloną na czarno połyskuje wokoło zwyciężając niezwalczoną siwiznę.
Dzieci, ciemne lub rude od słońca i wiatru z południa, jak anioły igrają w blasku odtrąconym przez falistą powierzchnię.
W bryzgach piany biegając bez przerwy, noszą istną aureolę świetlistą dookoła sprężystych swych ciałek.
Morze wiekuiście ruchliwe podnieca energię ich skoków, prześcigów, poruszeń i tańców – wiatr wschodni popędza je z miejsca na miejsce – a światło migające na falach – śmiech nieskończonej radości w nich budzi.
Bawią się z olbrzymim potworem, który szpik ich kości mocą życia nasyca, a ze krwi nasiona zarazy, ziarna śmierci wypędza.
Chwytają go za gardziel drobnymi rączkami, a krople złota i srebra sypią się na wsze strony z ich maleńkich paluszków.
Daleko, daleko w morze aż ku ławicom podwodnym, na których zachłysta się fala, pływaczka wysunęła się młoda.
Prawe i lewe jej ramię na przemiany świetlistą wodę roztrąca, a głowa o urodzie wspaniałej raz w raz melodyjnie, to w tę, to w tę stronę, jak w tańcu się chyli.
Na podsypiskach tam, gdzie słońce najognistszym przypieka pożarem, leżą twarzą do blasku ostrego nieruchome kadłuby nasycających się światłem.
Tam, gdzie już ludzi nie ma, łańcuch zachyleń bugajów i ostoi wgryza się w podsypiska, a szczodra, od piany czubata fala wodna nieskończenie w skok się narzuca.
Palce nóg nie wgłębiają się i nie mogą odcisnąć na tym ciemnym boisku, a pięta nie więzgnie w wychłostanej i stwardniałej płaskoci.
Na nieskalanym, przymorskim chodniku piszą wciąż fale smugi dymne i sade.
Po milionkroć muskają i gładzą a dopasowują w formę doskonałej płaszczyzny piasek, już dawno-dawno zmielony na mąkę.
Nad głębią strony, czyli nad tą smugą przybrzeżną, skąd podplusk na strąd wbiega, ciemna lśni barwa.
Za nią ciągną się zieleńce, smugi płycizn, pod którymi tkwi rewa i zalegają piaski zdradne.
Tam, z wielkich idąc oddaleń, z ciemnych bezkońców, wały morza spotykają przeszkodę, wrą tedy, złoszczą się, pienią.
Gdzieniegdzie na mojej drodze wiązka rudego webła uderza w spojrzenie, kudłata, śliska, oślniona i osypana bąblami.
Wydarło ją bujne morze mocą swoją i władzą, ostoję i przytułek igrających dorszów i storni, czy wydarła przemocą denna matnia kręcichy, rybackiego niewodu.
Ani jeden kamyczek nie wynosi się z toni.
Gdzieniegdzie ułamek sczerniałego drzewa, korek lub szczątek węgla z człowieczego kędyś ogniska czerni się z dala w blasku pobrzeża jak resztka wstrętnego brudu.
Morze otrząsem wewnętrznej odrazy i womitem zewnętrznym wyrzuciło go z siebie.
Ostra wełna nieustannym zakosem podbija stare piaszczyste pokłady, podrzyna niematerialnym swym cyrklem wypukłe półwyspy i wklęsłe zatoki.
Tu i tam odsłania barwne ostrze, nikłymi zdobione kolory, ubite dawno, uklepane warstwice.
Niestrudzony, jednostajny poszum morski przesącza się w poprzek ciszy.
Lecz oto zniweczył go i roztrącił szelest pluszczący i świszczący.
Wysmukły, nagi młodzieniec, o budowie efeba, wszystek brązowy, z twarzą, w której tylko białka oczu błyskają, jednostajnymi skokami plażę mija.
Kark jego jest prosty, łopatki w tył podane, kędzierzawa głowa zadarta, ręce pod pachami złożone i zaciśnięte dłonie.
Pierzchliwie pryska spod jego bystrych a rozrosłych stóp morskie rozpostarcie na strądach.
Zda się, iż pierzaste skrzydła migają z prawej i z lewej strony u każdej jego stopy miedzianej.
Zda się, iż to skrzydłopięty Hermes z Olimpi ocknął się i przebiega wybrzeżem morza północy.
Ciemna postać w oczach oddala się, mętnieje, mgłą się zawściąga.
Daleko w błękicie znika.
Na przymorskim chodniku, który stanowi wschodnie brzuśce przyrostów półwyspu, wciąż linia złotofalista wynika i przygasa.
Nie ma tam już ludzi.
Nareszcie – nie ma nikogo.
Bieli się tylko w dalekim błękicie stado mew wiecujących.
Złożone są ich płowe, smużką białą ośnieżone skrzydła i białe głowy widnieją z dala na fali.
Z siodłatej barwy zwierzchniego płaszcza swych piór podobne do morza w czas burzliwy – barwą głowy i spódnic naśladują piany pędzące na czubach bałwanów.
Spłoszone widokiem przychodnia, pierzchają, wnet jednak zlatują białymi piersiami we wzdęte podrzuty żywiołu i jak łodzie człowiecze ponosić się każą.
Jedna tylko, odbita od stada, wciąż krąży.
W moją stronę nawraca.
Unosi się wyżej i niżej, jak jastrząb kołuje, leci w prawo i w lewo.
Jak strzała wprost na mnie przypada z wyraźnym zamiarem napaści.
Widzę tuż nad swą głową rozpostarte jej skrzydła, dziób rozwarty, słyszę krzyk chrapliwy i dziki.
Gdybym kij swój podźwignął, znalazł kamień, uderzył z całej mocy ramienia, zabiłbym napastnicę.
Dostrzegła czy przeczuła niewiadomą mi władzą ten zasób mej potęgi, ten impuls mojej woli, bo krzyk jej stał się ostry, złowrogi, zaiste wojenny.
Nie inaczej – wyzwała mię do boju!
– Czegóż ode mnie chcesz, skrzydlata? Com ci krzyw, śnieżnopióra~ Czy i ty w tej samotni, na granicy wód i piasków tylko prawa wojny za prawa uznajesz?
Krzyk rybitwy nie ustał, nie zniżył się, nie nacichł, lecz się wzniósł i dosięgnął granicy obrzydliwej rozpaczy.
Zrozumiałem treść tych ptasich okrzyków.
Zrozumiałem dokładnie.
Poczytuje mię, widać, za kształt śmierci dwunogiej, która zmierza w kierunku jej gniazda.
Krok mój poczytuje za krok śmierci, który lada chwila zniweczy gniazdo, ukryte kędyś w zagajach charszczów i badylów tej strony, ukręcone z kolczastych włókien mikołajka.
Wiem, dobrze wiem, co jest w krwionośnym sercu, gdy dwunoga śmierć zbliża się do gniazda przytulonego do ziemi.
Wiem, dobrze wiem, co jest w rozwartych oczach, gdy spokojna, obojętna, radosna przechadza się w pobliżu, na ścieżce prowadzącej do progu.
Mam w gardzieli ten sam krzyk, który się spod twego serca wydziera, ptaku popielaty.
Każdy odcień chrapliwy pamiętam na widok przybliżania się i na widok oddalenia.
Znam także odcień tego krzyku, gdy nie omija schronienia i, wpośród tysiąca innych, do mojego jedynie wybiera się w odwiedziny, gdy – po tysiąckroć przeklęta! – na moim nieszczęsnym sercu wszechmocy swojej próbuje.
– Ucisz się, matko!
Nie ja to jestem kształtem śmierci twojej lub czyjejkolwiek, kogo aż do śmierci miłujesz.
Ja jestem jako i ty, jedynie ptak polotny, którego skrzydła burza z prawa i z lewa podbija.
Przez twoją świętą trwogę, przez twój krzyk żałosnej miłości niechaj bezpieczne będzie twe gniazdo małe!
Wyprowadź cichcem a nieobaczkiem przed zbójcami dzieciątka swoje między dwie błękitne otchłanie, wyższą i niższą, między niebo i morze.
Niechaj szczęśliwie, według swojej natury, w rozkoszy bytowania wygną sustawy i pióra swych skrzydeł.
Niech najpotężniejszemu wichrowi sprzeciw postawią i jako żagle zagrodzą drogę, żeby dzięki lekkiej przeponie ich kostek, ścięgien i piór sam musiał je naszać aż pod lecące obłoki, wywyższać, podnosić wzgórę, w promieniach słońca wiecznego.
Twórca dnia, wiekuisty i nigdy nie gasnący ogień niebieski, doskonały krąg żywota, światów i bytów, złote słońce, stacza się oto z nieboskłonu.
W szkarłat nabrzmiałej kuli, niestrzymany dla oka, przemienia złoto swojego kręgu, rozciąga kulę w kształt wydłużonego elipsoidu – i w wodach puckich, kędyś na prost królewskiego Rzucewa, tonie w rozpłomienionym Małego Morza obszarze.
Gdy na wybrzeżu, w gwarnym Sopocie, w pięknym Orłowie, w Gdyni, rozgłośnej od łoskotu pracy, rozciąga się już przedzmrok błękitu, gdyż słońce zaszło tam już za lasy uroczego wzgórz łańcucha – na podsypiskach i dunach Helu wciąż jeszcze trwa świetlisty dzień, aż do ostatniej chwili pogrążenia się w falach górnego krańca płomiennej słońca korony.
Do tej ostatniej chwili w jego promieniach dzieci radosne skaczą na białych pochylniach i w pianach tęgo wygrzanych.
Oczy wszystkich śmiertelnych z pożegnalnym westchnieniem i z wewnętrznym szeptem uwielbienia zwracają się w tej chwili ku odchodzącemu rozdawcy żywota.
W każdym oku objawia się trójkąt piękności, wiecznie istniejący i zawżdy ruchomy, przenośny z miejsca na miejsce, stworzony przez linie nieskończenie długie między żrenicą, między słońcem ubywającym i linią jego odbicia w morza drgającej powierzchni.
Na drgającej morza powierzchni wynika kresa ruchoma, której widok zależny jest od każdego kroku człowieka w prawo lub w lewo, istniejąca rzekomo na rozległych wodach, a nie istniejąca po prawdzie.
Dokądkolwiek pójdzie i skądkolwiek spojrzy – gdyby nawet obszedł Wielkie i Małe Morze wokoło, ściele się przed nim o zachodniej godzinie na wsze strony, ażeby mu pokazać najpiękniejszy widok na ziemi: ślad słońca odchodzącego, który na morzu przygasa.
Jakże wieloraka, jak nie naśladowana dla żadnej ze sztuk i dla żadnego z usiłowań człowieka jest złotolita i srebrnolita, rubinowa i diamentowa wstęga na morzu!
Dla każdego oka jest własna, dla każdego oka gdzie indziej, jest wszędzie, w istocie nigdzie jej nie ma.
Igrające ryby skaczą w niej zataczając dokoła siebie kręgi i sypiąc iskry złote, są to bowiem w tej chwili ryby złote, których nigdy nie było i nigdzie nie ma okrom wielkiego mocarstwa cudownych baśni piastunek i okrom nieobeszłego mocarstwa poezji.
Trójkątne skrzydła płóciennych żaglów – klin na przedzie, wielki grot w środku, topżagiel w górze przesuwają się poprzez pręgę złotolitą nabierając złota, srebra i drogich blasków w bryty swoje i w zaświat czarodziejski, do mocarstwa baśni dzieciństwa, do stolicy Cudogrodu z tych wód odpływają.
Gardzina młody, bohater nieulękły ze świetlistym oszczepem w dłoni, stoi przy drzewie masztu i śle oczom starym z daleka patrzącym pożegnania na zawsze, na zawsze – niepojęty znak dobranocny.
Zagasło słońce w wód topieli.
Noc nadciąga.
Przepych szkarłatnej, cienkiej pawłoki ściąga ze siebie lśniące morze.
Zagasa szkarłat, szafran, kolor nasturcji, zieleń, błękit, niebieskość i fiolet.
Zdmuchnięty został i zagaszony złoty szlak drogi słonecznej.
Smutek i przestrach, nie dający się ująć w wyraźne słowa ani nazwać po imieniu, przejmuje tajemnym sposobem kości i uciska serce człowieka.
Niepokój potrąca nerwy, gdy zagasła złota światłość słoneczna, a trójkąt niewiadomy, samoświecący, wyjęty jest ze źrenicy.
To noc, siedlisko rozkoszy snu i okrąg straszliwy bezsenności – gdzie ani robak nie umiera, ani ogień nie gaśnie – daje znak o swym panowaniu.
Noc – dziedzina rozpasania się ciała i rozpętania się mąk duszy, umocowanej i skrępowanej za dnia przez pamięć, którą słońce żywi i hoduje.
Noc – otchłań samopoduszczeń się rozpusty i jaskinia bezładnych marzeń o wyjściu poza obręby rozumu, o wyłamaniu zagród otaczających naturę ludzką, o potędze władzy przewyższającej moc bogów.
Noc nastaje na ziemi, gdzie panował jasny syn słońca, zdrowy bożyc wcielony w ducha ludzkiego, wszystkowidzący i wszechwładnący rozum.
Nad borem znieruchomiałym i w głębokim pogrążonym milczeniu, nad łagodnym zachyleniem się drzew, które tworzy ostatnie zakończenie półwyspu – zakręt ukojenia – lśni pełnia księżycowa.
Za tym półkolem uciszenia łagodne morze w blasku miesięcznym igra srebrnym falowaniem.
Sen głęboki zstąpił na ziemię i na morzu panuje.
Zacichły ptaki w boru, mocno trzymając się swych łożysk snu zakrzywionymi szponami.
Zapewnie śpią nawet ryby, ocierające się wielobarwnymi łuskami i najeżonymi skrzelami o bujne, dziwaczne i fantastyczne krzewy wodorostów.
Nawet igranie morza z blaskiem księżyca nierzeczywiste jest i uroku pełne jak sen.
O śnie!
O niepojęta siło odradzania nas do życia rzeczywistego i przeistaczania w inną naturę.
Nasycasz ciało nowymi siłami, a w tym samym czasie nosisz nas o setki i tysiące mil od miejsc, gdzie powłoka nasza spoczywa.
Nosisz nas po przestworach i głębiach, czyniąc z nas istoty inne, niż jesteśmy na ziemi – lekkie, zwinne i lotne.
O śnie, tajemnicza potęgo!
Z żebraka i bezdomnego włóczęgi, zażywającego twardego wywczasu w przydrożnym rowie, czynisz króla o sercu radosnym, o myśli wspaniałej, o oku szczęśliwym na widok wiecznie nowego ogrojca radości, gdy słońce powstaje.
Z króla państw, monarchij, księstw, ziem i przestworów, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, czynisz nędzarza najostatniejszego między ludźmi, z którego oczu potoki łez nadaremnie płyną, skoro zasnąć nie mógł w ciągu nocy nieskończonej.
O śnie!
O świecie radosnych krain i przygód nie do wiary!
Wracamy oto znowu z wypraw, z przechadzek, gdzieśmy widzieli doliny szczęścia cichego, anielskie oblicza i boskie wejrzenia – albo straszliwe piekieł urwiska.
Wracamy na miejsca swoje w rzędzie dwunogów i czworonogów, w oborze żarłoczności i trawienia, na metę walki o jadło, legowisko i rozkosz miłosną.
A byliśmy przed chwilą podobni wiatrom i blaskom, podobni bogom i bogobojni, dalecy od siebie samych albo byliśmy straszliwsi i obmierzlejsi dla siebie samych, ohydniejsi i bardziej przeklęci od szatanów.
Podobnie jak w morzu wzdyma się wodny garb, podobnie jak wyciąga się z oceanu ku księżycowi dziób chciwy, ażeby się do niego zbliżyć – tak samo z istoty człowieka wiecznie ku księżycowi po nocy cości wznosi się i wyrywa.
Istnieją w nas tajemne i niepojęte siły snu zarazem i czuwania, somnambuliczne stany pokonywania w blasku miesięcznym przeszkód nie do pokonania na pozór dla przyrody człowieczej, błądzenia po szczytach spadzistości, po gzemsach budowli i wstępowania z łatwością po pionowości ścian.
Istnieje w nas siła marzeń, na skutek blasku księżyca wyrywająca się z naszej zdrowej natury, pragnienie dotarcia do innej strony, zatajonej i niewiadomej, skrytej w nas, czającej się poza mięsożernym i trawożernym bytem, poza chuciami mężobójcy, zdrajcy i szpiega.
Porwani przez siłę marzeń obcujemy ze świętym Franciszkiem, ze świętym Aleksym i ze świętym Wojciechem.
Istnieje w nas siła zachwytu, który księżyc świecący nieci, ciągnie z nicości na zewnątrz, podnosi i wydobywa.
Dzięki temu zachwytowi wzdychamy i płaczemy za świętym naszym dzieciństwem, odczuwając niepojętą za czymś żałobę.
Dzięki temu zachwytowi odczuwamy niepomierną, bez powodu radość, iż nie jesteśmy zwierzętami i roślinami, lecz że duch w nas wolny przebywa, ducha anioła wtrąconego do cielesnego więzienia.