ROZDZIAŁ SZESNASTY
Zawodne konkurencje uczyniły mi wstręt od postanowienia, zamknąłem się więc na nowo w domu. Żebym jednak trzeci raz me uszedł za dzikiego, wybrałem kilku dobrych i przystojnych sąsiadów, uczęszczałem do nich czasami, gdy zaś mnie odwiedzali, rad im byłem w domu moim;
resztę czasu zabierały gospodarskie zabawy, budowla, ogród, książki. Blisko roku tak pożądane życie prowadząc reformowałem stare mury zamczyska ojczystego i stał się domem wygodnym i pięknym. W pośrodku tych zabaw śmierć wuja, po którym na mnie w Litwie substancja spadała, była okazją drogi w tamtejsze kraje.
Wybrałem się w czas najgorszy do podróży – na wiosnę. Załomawszy się dnia jednego z mostem na bagnisku, posłałem po konie do bliższej wsi; nie znaleźli ich do najęcia moi ludzie. Wtem, gdy się do dworu udali, uczynna tamtego miejsca pani, wypytawszy się wprzód o moim nazwisku, miejscu rezydencji, okazji podróży i wielu innych okolicznościach, wysłała zaraz naprzeciwko mnie swoją karetę i tyle koni, ile tylko trzeba było pod cały mój ekwipaż. Dworzanin, który w karecie przyjechał, uczynił imieniem pani swojej komplement, iż ubolewa nad moim przypadkiem, ale winszuje sobie tej sposobności, że mnie może w dom swój przyjąć.
Wsiadłem do karety, ciekawy poznać tę grzeczną i młodą wdowę; dowiedziałem się albowiem, iż od lat trzech w tym stanie zostawała. Przyjechałem do pałacu pięknego; apartamenta były wygodne i wspaniałe. Przyjęła mnie nie tylko młoda i grzeczna, ale piękna gospodyni z wszelką ludzkością. Podziękowałem za jej uczynność. Zastałem gości wielu, stół wyborny, sposób bawienia się takowy, jakiego w najcelniejszych miastach znaleźć trudno. Apartament dla mnie wyznaczony był wygodny i piękny; w nim z trudu podróżnego wytchnąwszy, gdym nazajutrz po obiedzie chciał żegnać gospodynią, rzekła żartując, iż jeśli się dni kilka w jej domu nie zabawię, każe w wsiach swoich, przez które będę przejeżdżał, popsuć mosty i groble, tak jakem doświadczył u jej sąsiada. Dałem się łatwo namówić, uwięziony hej wzrokiem i grzecznością.
Raz po obiedzie, gdy się goście rozeszli a sami tylko w pokoju zostaliśmy, rzekła:
– Nasyciłeś waszmość pan ciekawość moją opisując przypadki swoje; zagraniczne; racz mi też opowiedzieć te, któreś mieć mógł w kraju swoim od pierwszych lat młodości.
– Nie są osobliwe – rzekłem – na tak jednak miły rozkaz opowiem je wiernie.
Zacząłem więc relacją o moich rodzicach, Damonie, sentymentowej jego edukacji, czytaniu romansów; do tego punktu gdy przyszło, uczyniłem wzmiankę o przypadku w lasku I pierwszym naówczas miłości oświadczeniu owej Juliannie, wychowanicy matki mojej. Słodka jej pamięć uczyniła mnie wymownym; a mając łzy w oczach, przydałem, iż od owego bolesnego pożegnania straciłem ją z oczu, ale nie z serca…
– Opływam teraz we wszystko – rzekłem dalej – ale w tym gestem nieszczęśliwym, że ją uczestniczką pomyślności moich mieć nie mogę. Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie przebywa; w klasztorze, dokąd była oddana, to mi tylko umiano powiedzieć, iż ją ciotka jej do siebie wzięła. Jak się zwała ta ciotka, gdzie hej było mieszkanie, nikt mnie dotąd nie nauczył. Jedyna słodycz żałości mojej ten pierścionek od niej dany, który przy sobie noszę; dałem jej taki drugi na pożegnanie.
Ledwom skończył, podała mi rękę. Spadła z oczu moich zasłona – mój własny pierścionek postrzegłem na ręku Julianny. Padłem jej do nóg przepraszając, że oczy moje nie były z sercem zgodne. Łatwo kochającego przeprosić można. Zbyt żywe radości, podziwienia, ciekawości impresje przerywały co moment dyskursa nasze.
W tumulcie najżywszych pasji usłyszałem wyrok szczęśliwości mojej… Byłem kochanym.