Mirtala

I

Pod niezmąconym szafirem nieba, w ulewie złotych świateł słonecznych, zielony gaj Egeryi głębokie i nieruchome cienie słał na pola, z których cześć dla podwójnie świętego miejsca usunęła wszelkie ludzkie siedliska i wrzawy. Podwójnie świętem było dla Rzymian miejsce to; bo w cienistych jego głębiach, pod rozłożystemi gałęźmi odwiecznych buków, dębów i platanów, wznosił się śnieżny posąg jednego z najsłodszych bóztw wiecznego miasta i płynął strumień, szmerem swym opowiadający wiekom i pokoleniom o długich, samotnych rozmowach wielkiego Numy z uwielbianą i mądrą jego Nimfą. Niegdyś, przed ośmiu setkami lat, wielki król-prawodawca, trwożny o losy narodu-dziecka, przybywał w samotne miejsce to, i troskami skołataną pierś rzeźwiac cieniem i ciszą, ku szafirom niebieskim podnosił wźrok, błagający o wróżby, natchnienia i rady. Wtedy z szafirów niebieskich spływała Egerya, olśniewająca, a przecież łaskawa, i długo potem, w gęstwinie buków, dębów i platanów, szemrały westchnienia miłości i tajemnicze szepty; piękna niebianka kładła dłoń swą na królewskiem sercu i uciszała wrzące w niem burze, a z pocałunku jej ust nieśmiertelnych lały się w głowę jego wspaniałe myśli o wierzeniach tych i ustawach, które stać się miały podstawą przyszłej wielkości rzymskiego ludu i wiecznej chwały pierwszego jego prawodawcy. Wszystko minęło. Imię Numy Pompiliusza czas zmienił w echo, coraz słabiej brzmiące w uszach i sercach odległych pokoleń; to, co stanowił on, skryło się w cieniu gmachów nowych; nieuczony już tylko gmin przechował wiarę w niebiańskość i nieśmiertelność Egeryi. Lecz gaj starożytny, strzeżony i pielęgnowany, trwał i w pamięci ludzi utrwalał dwa piękne i rzadkie zjawiska ich dziejów, jakiemi byli: niewiasta, zlewająca na męża dobroczynne natchnienia, i król, troszczący się o dobro poddanego mu ludu.

Ogromny Cesarski rzym huczał i wrzał w pobliżu, nie tak przecież blizko, aby na skrajach gaju i w jego głębinach uroczysta cisza panować nie mogła. Dość rzadko przerywały ją kroki pobożnych pielgrzymów, przybywających tu, aby pokorny hołd złożyć ołtarzowi bogini, albo zaczerpnąć wody ze świętego źródła. Świątynie Rzymu liczne były i z upływem czasu coraz liczniejsze; współubiegały się z niemi coraz liczniejsze też i wspanialsze miejsca zabaw i przechadzek. Dnie całe mijały często, a żadna stopa ludzka nie dotknęła bujnych i ukwieconych traw świętego gaju, żaden głos modlitewny nie złączył się ze szmerem strumienia, wiekuiście wijącego srebrną swą wstęgę u stóp śnieżnego posągu bogini.

Przecież u jednego ze skrajów gaju, tam, gdzie zbiegały się wiodące ku niemu, ozdobne, bukszpanami osadzone i bazaltem usłane, ścieżki, codziennie, od wczesnego poranku do późnego wieczora, przesiadywał człowiek, widocznie nad ścieżkami temi straż trzymający. Stróżowanie to ujawniało się w ruchomej zagrodzie, przezroczystej, złoconym bronzem zdobnej, a wejście do świętego gaju tamującej dopóty, dopóki pobożny pielgrzym nie włożył drobnego pieniążka w dłoń stróżującego tu człowieka, a on przed nim zapory tej nie usunął. Drobne pieniążki były podatkiem, płaconym państwu przez tych, którzy gaj święty nawiedzać pragnęli; człowiek zaś, u zbiegu ścieżek czuwający, poborcą skromnej tej i do uiszczenia łatwej daniny.

Rzymski poborca ten, ani z ubioru, ani z rysów twarzy, na Rzymianina nie wyglądał, i dość było jednego nań rzutu oka, aby w nim poznać przybysza ze Wschodu. Od szyi chudej, zwiędłej i żółtej, do stóp, których podeszwy tylko i palce ukryte były w grubych i płytkich sandałach, cienką i przygarbioną postać jego przyoblekała luźna brunatna suknia, z grubej szorstkiej materyi, w stanie ściśnięta żółtawym, od zużycia wystrzępionym, pasem. Na głowie miał on gruby, ciężki, żółtawej barwy zawój, którego twarde niby gzemsy ocieniały twarz pięćdziesięcioletnią, żółtą, zwiędłą, chudą, z długim, garbatym nosem i długą, od posiwienia popielatą, w twarde kędziory wijącą się, brodą. Z pod zawoju, wzdłuż policzków, spływały też długie, popielate kędziory włosów, a z obu stron garbatego nosa, pod czarnemi jeszcze, zjeżonemi brwiami, oczy wielkie, jak noc najgłębsza czarne, paliły się ogniem gorącym i patrzały w przestrzeń z wiekuistym jakby, nieskończonym, przejmującym smutkiem. Namiętnemu smutkowi oczu tych odpowiadał wyraz ust cienkich i bladoróżowych, które, w gęstwinie siwiejącego zarostu, nieustannie, nieustannie wiły zadumane lub gorzkie uśmiechy, albo do pustego pola, do szafirów niebieskich, do nieruchomych buków i dębów, do kipiącej i echa kipienia swego tu przysyłającej stolicy, przemawiały niedosłyszalnemi szepty. Na poręczy złoconej balustrady siedząc, cieniem gaju od skwaru słońca okryty, z bosemi stopy swemi w płytkich sandałach, kołyszącemi się nad ziemią, w chudych, zczerniałych palcach przebierający strzępie swego pasa, z płomiennym wzrokiem swym i zgarbionym grzbietem, człowiek ten zdawał się być żywym obrazem znękania ciała i wiecznej, na dnie piersi wrzącej, burzy ducha. Był to żyd.

Jakim sposobem cudzoziemiec ten stał się tu poborcą świętego podatku? Wszyscy współcześni z łatwością odpowiedzieć-by na to mogli. Rzym roił się cudzoziemcami, a pośród nich znajdowała się ilość znaczna tak bogatych i pilnym przemysłem bogactwa swe zwiększających ludzi, jakim był Monobaz, żyd także, w którego banku, otwierającym się na Marsowe pole, świetna młodzież rzymska znaczne zaciągała pożyczki; w którego dłonie piękne ręce niejednej patrycyuszki składały, w zamian za garść sestercyi, drogocenne zastawy; który niemiłosierną lichwą gniótł pnący się ku świetnościom patrycyatu stan średni; któremu nakoniec panujący obecnie Cezar oddał w dzierżawę niejedne gałęź państwowych dochodów. Panującym obecnie Cezarem był Wespazyan, chciwie zgromadzający i skrzętnie szczędzący grosz publiczny, zbrodniczo i marnie przez lat tyle trwoniony w szalonych orgiach Nerona i strasznych burzach wojen domowych. Stary żołdak, w mowie i obyczaju gruby, z sercem o dobro publiczne dbałem, nie wahał się podnosić pieniądz z najbrudniejszych źródeł, ani brać go z rąk najwątpliwszych. Nie czyniły mu też wstrętu pieniądze, brane z lichwiarskich rąk Monobaza, które zresztą były białemi i w drogocenne pierścienie przybranemi rękoma. Białe te i drogocennie przystrojone ręce nie mogły same otrzymywać z rąk pielgrzymów podatku, należnego gajowi Egeryi. Zastępowały je w czynności tej, wychudłe, drżące, zczerniałe, palce Menochima. Dlaczego Menochim oddawał się czynności tej, przynoszącej mu w korzyści suchy chleb nędzarza, a nawet pilnie, w imię plemiennej wspólności, starał się o nią u Monobaza? Kto wie? Być może, iż w sposób inny na byt powszedni zarabiać nie dozwalały mu te przepaściste zadumy, które odbijały się w jego oczach, na ustach i w nawskróś zoranej twarzy? Być może, iż nieustannym medytacyom jego dobrze było w tem miejscu bezludnem i cichem? Być może, iż zieleń gaju nieco spokoju wlewała mu w płonące źrenice, a świergot ptactwa i srebrne dzwonienie strumienia ponure pieśni jego duszy przerywały niekiedy słodką nutą pociechy, nadziei.

Na złoconej balustradzie, zgarbiony, stopami ziemi nie dotykając, siedział on przez długie godziny i patrzał na miasto olbrzymie, kąpiące w słonecznym blasku niepokalaną białość swych marmurów, złote kopuły świątyń, wdzięczne łuki bram tryumfalnych, strzeliste szczyty pałaców swych i grobowców; patrzał i zdawało się, że widokowi temu nigdy napatrzyć się dosyć nie mógł. Nie uwielbienie przecież bogactw i piękności tylu malowało się w oczach i uśmiechach jego. Malowało się w nich często osłupiałe jakby zdziwienie. Zaczynał z kimś bardzo cicho rozmawiać. Zapytywał: — Odsłoń powieki moje i okaż mi, dlaczego wiecznie cieszą się i tryumfują nieprawi, lecz silni? Otwórz rozum mój i naucz mię, jakiemi są drogi Twoje, bo ich zrozumieć nie mogę. Czy sprawiedliwy żyje poto, aby cierpiał? czy sprawiedliwości uczysz go dlatego, aby nieprawość serce mu szarpała? Czy lud jeden nato zamieszkuje ziemię, aby miażdżyły go stopy innego? I któż przed tobą prawy? Rabusiowiż-to, czy rabowanemu miłość swą okazujesz? Oto pierwszy w dziedzictwie swojem rozkoszy, bogactw i długiego żywota zażywa, a drugi pada na skrwawionej niwie, lub na ziemi wygnania tęskno pogląda w stronę, gdzie gruzy Syonu…

Z usianego iskrami powietrza żadna nie przybywała odpowiedź; tylko wrzawa wielkiego miasta, wzdymając się na chwilę, przesyłała tu echo radosnego, hucznego akordu, a złocone szczyty gmachów, rozgorzałe w słońcu, buchały ku niebu płomiennym hymnem siły i tryumfu. Spojrzenie Menochima zmieniało kierunek i w innej stronie spotykało się z widokiem drogi Appijskiej, która, z pod pysznych łuków kapueńskiej bramy wybiegając, szeroka, prosta, w nieścignionej okiem dali przepadająca, zdawała się być ramieniem olbrzyma, wyciągającem się dla objęcia połowy świata. Przez dnie całe panował tam hałaśliwy natłok ludzi i zwierząt. Menochim z oddali dostrzegał sunące po wielkiej drodze wozy, ładowne towarami, przez osły i muły ciągnięte, i inne jeszcze, lekkie, ozdobne, unoszone przez bystre konie o chyżych nogach i rozwianych grzywach. Pomiędzy wozami widział on przewijające się postacie jeźdźców, z pysznemi rumakami zrośnięte jakby we wdzięczną i dzielną całość, albo na ramionach niewolników niesione lektyki, połyskujące kosztownemi ozdobami, z których wnętrza wychylała się czasem utrefiona głowa kobieca, lub powiewała purpura, zdobiąca senatorską szatę. Czasem też drogę zalegał oddział pieszego lub konnego wojska, a wtedy w metalowych tarczach, pancerzach, szyszakach, słońce rozżarzało oślepiające pożary, tentent stóp ludzkich i zwierzęcych biegł po bazaltowych płytach przeciągłym grzmotem, w powietrzu rozsypywały się miliony krótkich, metalicznych dźwięków, a towarzyszyły im ogromne, chóralne krzyki, tysiącem piersi śpiewane zwrotki rycerskiej i tryumfującej pieśni. Wszystko tam było ruchem, wrzawą, blaskiem, śpiewem, śmiechem, potęgą. Menochim kurczowo załamane i ściśnięte ręce swe podnosił ku niebu, a z piersi jego wydobywał się już tym razem nie szept, ale krzyk chrypliwy i krótki:

— A Jerozolima w gruzach leży!

Czasem na ramię jego opadała dłoń ciężka, a gruby głos, wpół-wesoło, wpół-szydersko, wołał:

— Czegoś tak wpatrzył w niebo baranie ślepie swoje, ty, Judejczyku, brudasie, żebraku z końca świata? Czy nie widzisz, że chcemy wejść do świętego gaju? Dlaczegoż nie wyciągniesz chciwej łapy swej, abyśmy w nią asy nasze złożyć mogli?

Menochim budził się z zamyślenia i spostrzegał dwu czy trzech ludzi, owiniętych w grube, brunatne togi, z twarzami osłoniętemi cieniem kapeluszy o szerokich brzegach. Z ubioru i zachowania się poznać można było, że ludzie ci nie należeli wcale do bogatych i potężnych. Byli to plebejusze, rzemieślnicy może, albo pasożyci, żyjący z jałmużny, udzielanej im przez możnych, lub państwo. Nic to! przybysza, obdartusa, syna ziemi podbitej, której stolicę i świątynią przed dwoma zaledwie laty w gruzy obalił mężny i świetny Tytus, i oni nawet lżyć mieli prawo. Nie byliż zwyciężcami? I nie byłże to człowiek, różniący się od nich ubiorem, obyczajem, językiem, wiarą? Wracając z gaju, nagabywali go pytaniem:

— Możeś głodny? Mamy tu oto kawał pieczonej świni i chętnie przysmakiem tym podzielimy się tobą.Żyd milczał, patrząc w ziemię.

Ktoś inny, wyglądający na jednego z trefnisiów tych, których pełne były domy możnych, obiegł go raz prośbami:

— Najmilszy! czy nie mógłbyś zaprowadzić mię kiedy do swej bożnicy i pokazać tę głowę oślą, której wy, żydzi, nabożną cześć składacie? Radbym bardzo zobaczyć ją i opowiedzieć, com widział, dostojnemu Kryspinusowi; od dni bowiem kilku jest on w złym humorze i, jeśli go czem nie ubawię, gotów mię od stołu swego usunąć.

Ten nie żartował, prosił na prawdę i nawet rzewnie, a dla poparcia prośby tej, pociągał Menochima za ucho tak, jak to w chwilach czułości czyniła żona Kryspiausa z ulubionym swym pieskiem. Żyd nie zaprzeczał niczemu, milczał jak grób, w ziemię patrzał i tylko drżącą ręką usuwał zwolna dłoń, coraz mocniej cisnącą jego ucho.

Inni bywali gniewliwsi i srożsi.

— O! wy, przybysze — mówili — patrzeć tylko, jak ze skór, zdartych z naszych grzbietów, zaczniecie sobie wyrabiać pantofle! Gdybyś ty, psie przeklęty, podatku tego z nas nie wyciskał, Cezar zniósłby go już pewnie i asy nasze pozostały-by w naszych sakiewkach.

Menochim głuchym głosem odpowiadał:

— Nie moje to są pieniądze, które od was biorę. Jestem sługą Monobaza i wiernie oddaję mu wszystko, co mi tu dajecie.

— Niech bóztwa podziemne pochłoną pana twego, Monobaza, który z biednego synowca mego, Minucyusza, ostatnią już kroplę krwi wycisnął i kupił sobie za nią pierścień z rubinami! Przy pierwszych igrzyskach, głośno w cyrku prosić będziemy Cezara, aby was wszystkich z Rzymu wypędzić rozkazał.

Raz wykwintna postać niewieścia, w towarzystwie dwóch służebnych, przemknęła ścieżką i, w milczeniu wsunąwszy pieniądz w dłoń Menochima, zniknęła w głębiach gaju. Potem, cicho stąpając po gęstych trawach, wracała; smutne jej oczy, stęsknione za czemś, po czemś spłakane, ciekawie zatrzymały się na ciemnej, zoranej twarzy żyda. Stanęła przed nim i, uchyliwszy z twarzy gazową zasłonę, mówiła z cicha:

— Ubogim jesteś. Bogatym cię uczynię, jeśli odkryjesz mi, w czem znaleźć mogę pociechę i spokój, których ani bogowie nasi, ani bogactwa domu mego dać mi nie mogą. Wy, Azyaci, znacie wiele tajemnic i macie jakiegoś Boga, który podobno w najsroższych smutkach pociechy wam zsyła.

— Czegoż chcesz? — zapytał Menochim.

Piękna Rzymianka ze smutnemi oczyma odpowiedziała:

— Sprzykrzyły mi się bogactwa i rozkosze wszelkie. Nie kocham tego, który jest mężem moim i żadnego z młodzieńców rzymskich pokochać nie mogę. Pragnę doskonałości, cnoty jakiejś, która-by płomieniem rozpaliła puste moje serce; bohaterstwa, któreby podobne było do bohaterstw przodków moich; Boga tego nieznanego, któremu Grecy budują ołtarze, a który innym być musi od bogów naszych, w których już — nie wierzę.Żyd słuchał ze skupioną uwagą, a potem zapytał:

— Jeżeli nie wierzysz w bogów swoich, czemużeś nawiedzała gaj Egeryi ?

— Spragnioną jestem ciszy i cienia… Zamieram w gwarze i blasku. Lubię tu myśleć o miłościach niebiańskich i wielkich ludzkich sercach. Teraz miłości nizkie są i płoche, a serca tych, którzy mię otaczają, z żelaza lub błota!

Nad mówiącą w ten sposób kobietą Menochim pochylił się, i długo, długo, szeptał jej o czemś, z tajemniczemi gestami i drżącą siwą brodą. Widać było, że mówił jej, aby kędyś, w umówionej porze przybyła, że coś jej obiecywał a coś przed nią wczęści odsłaniał. Rzymianka odeszła, a stary żyd złożył ręce na kolanach i tajemnicze uśmiechy przewijały się mu pomiędzy zmarszczkami twarzy. Dumał i szeptał:

— Droga niezbożnych ciemna, nie widzą gdzie upadną. Oto potkniesz się, Babylonio, o własne bogactwa i rozkosze swoje, bo przepojone niemi być zaczynają dusze twoich dzieci. Jako jeleń źródła leśnego, tak szukają one nowego światła!

Wczas jakiś potem usłyszał, jak dwaj niewolnicy, do gaju dążący, rozmawiali o wydarzeniu dziwnem, w domu ich pana zaszłem. Pani ich, Flawia, uwierzyła w jakiegoś cudzoziemskiego boga, oblokła się w szaty surowe, do uczt zasiadać przestała, a nawiedzać zaczęła, z jedną tylko poufną służebną, tę obrzydliwą, cuchnącą dzielnicę miasta, w której mieszkają sami tylko Azyaci, Syryjczycy i Żydzi. Niewolnicy mówili o tem obojętnie i szydersko trochę, tak, jak zwyczajnie mawiają słudzy o postępkach i dziwnych kaprysach swych panów, ale zmarszczki na twarzy Menochima drgnęły radośnie, gdy usłyszał on słowa:

— Możny Cestyusz, mąż Flawii, gniewa się i smuci, bo pośmiewisko ludzkie uwłacza powadze jego. Z Flawii śmieją się przyjaciółki jej, znajome, i podobno sam Cezar, niech długie będzie życie jego.

Dalszych słów rozmowy Menochim nie dosłyszał, lecz z tryumfującym wciąż uśmiechem pomiędzy zmarszczkami twarzy, szepnął:

— Tajemnemi są drogi Twoje! Oto nędzny robak, w pyle deptany, kroplę jadu wpuścił w pyszne serce książęce.

Uspokojony nieco, brał wielką księgę, którą przed wzrokiem przeehodniów pilnie ukrywał w wysokich trawach, i powoli przesuwać poczynał oczy po wierszach, napełniających żółte karty pergaminu. Wzrok jego posuwał się z prawej strony w lewą, a głoski, napełniające książkę, nie były ani łacińskie, ani greckie, lecz przedstawiały te kręte i zmieszane wzory, które znamionują pisma wschodnie. Niedługo przecież oddawał się czytaniu: bądź, że mistyczna natura jego nie była zdolną do długiego zespolania się z myślą, cudzą, bądź, że czytane wyrazy rozżarzały mu w piersi płomień natchnienia, zsuwał się szybko ze szczytu złoconej baryery, drobnemi, spiesznemi kroki do buku przypadał, z nabożnym szacunkiem składał księgę na uprzedniem miejscu, a potem, zwieszony znowu na twardem i wysokiem siedzeniu swem, wyjmował z pod sukni drewniane tabliczki i ostrym stylem pisać zaczynał na oblekającej je cienkiej warstwie wosku. Pisał prędko, gorączkowo, z lewa w prawo, tak jak i czytał. Policzki jego zachodziły przy tem zajęciu krwistym rumieńcem, krople potu spływały z pod zawoju i często łączyły się na twarzy z obfitemi łzami. Człowiek ten poetą być musiał, jednym z tych, których bezbrzeżna niedola ojczyzny na ognistym wozie cierpienia niosła ku szczytom mistycznych, namiętnych natchnień.

Raz, kiedy oddawał się on tym swoim pisarskim zajęciom, ścieżką pomiędzy bukszpanami zbliżał się ku niemu człowiek wysoki, młody jeszcze, owinięty płaszczem, którego kapiszon okrywał mu głowę od słonecznego skwaru. W cieniu kapiszona widać było twarz ściągła i łagodną, a w rysach swych noszącą piętno pochodzenia wschodniego, niemniej wyraźne, jak to, które odznaczało twarz Menochima. Człowiek ten nie dążył snadź do świętego gaju, bo o parę kroków zatrzymał się i przyjaznem okiem wpatrywać się zaczął w piszącego poborcę. Nie. chciał mu może przerywać zajęcia, ale gdy końca jego doczekać się nie mógł, przystąpił bliżej jeszcze i półgłosem parę razy zawołał:.

— Menochim! Menochim!

Z palców piszącego wypadł styl. Tabliczkę swą ruchem przestrachu za suknią ukrył i na przybyłego podniósł oczy, ogniem zapału błyszczące i nieco strwożone.

— Nie poznajesz mnie, Menochimie? — zaczął przybyły; — jestem Justus, sekretarz możnego Agryppy. Bywałem w domu twoim gościem częstym, gdy w nim przebywał jeszcze przybrany syn twój, Jonatan.

Menochim wstrząsnął głową z zadowoleniem widocznem.

— Wybacz mi, Justusie, że nie poznałem cię odrazu. Oczy moje starzeć zaczynają…

— Nie, — z uśmiechem odparł Justus, — ale zajmowała cię robota, której się oddawałeś. Piszesz…

— Ja! ja! — krzyknął prawie Menochim, — czyżbym mógł? czyż-bym potrafił? nie, to były tylko rachunki, które sporządzałem dla pana mego, Monobaza!

— Ukrywasz się… — zaśmiał się Justus, — bądź spokojnym; o tajemnice twe dopytywać się nie będę. Nie darmo od lat kilku zostaję przy boku Agryppy i królewskiej siostry jego, Bereniki. Tam tajemnic tyle, co gwiazd na niebie. Nauczyłem się je szanować; alboż ja sam żadnej własnej tajemnicy w piersiach swych nie noszę? W czasach naszych, któż nie nosi w sobie tajemnic, swoich lub cudzych? Twarze inne, serca inne, myśl mowie zaprzecza. Nie pytam cię więc, Menochimie, ani co, ani dla czego czynisz. Przyszedłem do ciebie w interesie ważnym.

— Słucham cię, — poważnie i uprzejmie odpowiedział Menochim. — Justus mówić zaczął:

— Rzecz jest prosta, nie wiem tylko, czy taką wyda się tobie. Oto, przyjaciel pana mego, Agryppy, Józef Flawiusz… nie potrzebuję ci mówić kim on jest… pragnie wziąć do boku swego jednego więcej sekretarza, któryby pod kierunkiem jego pisał i przepisywał wielkie, rozpoczęte przezeń, dzieła. Wiesz, że cokolwiek o Józefie powiedzianem być może, kocha on zawsze naród swój, i otoczenie jego liczne składa się tylko z braci naszych. Polecił mi on i teraz wyszukać izraelitę, umiejącego pisać po grecku. Zadanie to dość trudne. Pomyślałem o tobie. Czy chcesz zająć korzystną i zaszczytną posadę u boku uczonego rodaka naszego, przyjaciela Agryppy i Bereniki, ulubieńca Cezara i syna jego Tytusa?

Menochim słuchał z uwagą, ze spuszczonemi powiekami, i wtedy dopiero, gdy Justus umilkł, odpowiedział:

— Dziękuję ci, Justusie, za pamięć twą o mnie, ale przybocznym Józefa Flawiusza nie zostanę za nic.

Justus nie okazał zdziwienia i spokojnym głosem przemówił znowu:

— Płaca, do urzędu tego przywiązana, znaczną jest. Mieszkanie w pałacu Agryppy, miejsce przy stole jego i dwadzieścia tysięcy sestercyi rocznie.. pomyśl.

— Za nic, — krótko i spokojnie powtórzył Menochim.

— Na miejscu tem zostając, tysiąc przysług oddawać mógł-byś biednym braciom naszym…

— Za nic, Justusie!

— Masz dziecię przybrane, Mirtalę… której młodości potrzeba świeższego, niż na Zatybrzańskiem przedmieściu, powietrza…

— Za nic, Justusie!

— Starość, Menochimie, zbliża się ku tobie wielkiemi krokami. Gdy niemoc przykuje cię do łoża boleści, gdy zmęczone ręce twe żadnej już pracy jąć się nie będą mogły, w Agryppie i Józefie znajdziesz hojnych dobroczyńców i opiekunów troskliwych…

— Za nic, Justusie!

Justus milczał chwilę, namyślał się, a potem tak cicho, jak gdyby lękał się, aby go nawet dęby i buki świętego gaju nie usłyszały, zapytał jeszcze:

— A jeśli… a jeśli Jonatan, to ukochane dziecię twoje, ten rycerz bohaterski, ten biedny wygnaniec, którego teraz palą zapewne afrykańskie skwary i tysiąckroć sroższe od nich rozpacze, jeśli on… wróci”? Czem osłonisz go przed niebezpieczeństwy ? Kogo wezwiesz dla niego na obronę ? Agryppa i Flawiusz skutecznie bronić, go mogą; jedno skinienie białego palca Bereniki usunie szyję jego z pod topora, albo ciało jego wydrze płomieniom stosu… Menochim zadrżał od stóp do głowy, wzniesione do góry jego ramiona zatrzepotały w powietrzu, jak skrzydła zranionego ptaka, a z piersi wydarł się krzyk przeciągły.

— Justusie, Justusie! po co mię kusisz? Jonatan mój… To prawda! Jego szyja skazana pod topór… a może jak Goryasza rzucą go w płomienie stosu, i gawiedź rzymska szaleć będzie z radości, na widok mąk i śmierci jednego z ostatnich obrońców Syonu… O Justusie, coś ty mi powiedział! Zakląłeś mnie na szyję najmilszego dziecka mojej duszy, tego, którego niemowlęciem wyrwałem, wykupiłem z niewoli Edomu! Tak, Justusie, Agryppa obronić go może, Flawiusz zasłonić go może, Berenika… o!

Nie siedział już na ostrzu baryery, lecz, rozciągnięty pod stopami buku, z dłońmi załamanemi nad głową, czoło zanurzał w wysokiej trawie. Z piersi jego wychodziły wciąż zmieszane krzyki:

— Jonatan! Jonatan mój! rycerz bohaterski! Tułacz nieszczęsny., czem ja go osłonię? Kogo wezwę dla niego na obronę! O, Ty! gdzież miło sierdzie Twoje?

Justus, milcząc, ze współczuciem patrzał na paroxyzm rozpaczy, wstrząsający ciałem i duszą starszego jego rodaka. Źrenice nawet jego zwilgotniały nieco i kształtne usta zacisnęły się z wyrazem niemego, do milczenia snadź przyzwyczajonego, bólu. Powoli Menochim uspokajać się zdawał. Z twarzą przyciśniętą do ziemi, myślał. Sporo czasu upłynęło, zanim z ciężkością powstał, i pałające oczy swe z pod zawoju w twarzy Justusa utkwiwszy, powtórzył znowu:

— Za nic!

Justus pochylił głowę.

— Spodziewałem się twojej odmowy, miałem jednak nadzieję, że przedstawienia moje…

— Jakież są one, Justusie ? — drżącym jeszcze, lecz uspakajającym się głosem zapytał Menochim. — Ubóztwo? alboż nie najwłaściwszem jest ono synowi obalonego grodu? Mirtala? Alboż jej także nie wyrwałem, jak Jonatana, z edomskiej niewoli? Niech dzieli czarny chleb mój i wraz ze mną oddycha powietrzem nieszczęścia. Jonatan ? On pierwszy, on najbardziej odradzał-by mi dzielić bogactwa i rozkosze tych, którzy zaparli się, odstąpili sprawy ojczystej i świętej.

Ostatnie wyrazy wymówił z błyskiem nienawiści w oczach. Justus po chwili milczenia odparł.

— Zbyt surowym jesteś, Menochimie, i sądy twoje mają szybkość, którą nadaje im ogień twego serca. Ani Agryppa, ani Józef, ani nawet Berenika zaprzańcami nie są. Uroczyście i jawnie obchodzą oni wszystkie święta nasze, hojnie wspomagają pieniędzmi nieszczęśliwych braci…

— Ale serca ich, Justusie, serca, serca! — przerwał Menochim, i tysiąc wzgardliwych uśmiechów wstrząsnęło zmarszczkami jego twarzy. — Serca, Justusie, — powtarzał, — które przylgnęły do grzechów i zbytków Edomu; dłonie ich, Justusie, które codziennie serdecznemi uściski łączą się z dłońmi naszych wrogów! Józef Flawiusz przy stole Wespazyana! Berenika w objęciu Tytusa, tego samego Tytusa… o Ty! gdzie sprawiedliwość Twoja!… który żużel pożaru rzucił na naszę świątynią! Agryppa chodzi w szacie Senatora rzymskiego, z sześciu liktorami, którzy żebrzących braci jego, jak psy, spędzają mu z drogi! Cha! cha! cha! I ty, Justusie, mówić śmiesz, że oni zaprzańcami nie są! Święta nasze obchodzą! Sabaty święcą! „Miłości potrzebuję, nie ofiar!” mówił Pan ustami proroka. Ubogich braci datkami obdarzają! A w pałacu Agryppy złoto ze ścian kapie! A ileż kosztuje pierścień drogocenny, który na palec Bereniki włożył pogromca jej ojczyzny? A jakaż jest cena podarków, które Józef Flawiusz otrzymał od Poppei, rozpustnej żony strasznego Nerona? Niech sami żrą i piją bogactwa, w ten sposób zdobyte! Moje usta ich nie dotkną…

Justus w pozornym spokoju wysłuchał namiętnej tej mowy, lecz w cieniu kapiszona czoło jego zaszło rumieńcem.

— Cóż więc mniemasz o mnie, Menochimie? — zapytał z cicha; — o mnie, który mieszkam w ich złoconych ścianach i jem przy ich wspaniałym stole?…

Menochim w zamyśleniu pochylił głowę; po chwili zaczął z cicha:

— Kocham cię, Justusie, boś był najlepszym przyjacielem Jonatana mego, bo znam duszę twoję i wiem, że mieszkają w niej: miłość i wierność. Głód wysuszał ci kości, schroniłeś się przed nim pod dach Agryppy. Łagodnym byłeś zawsze, zwolennikiem słodkiej nauki Hillela, która od nienawiści odwodzi i krwią się brzydzi… Ach! i jam kiedyś był Hillelistą! Serce miałem gołębie, a piłem tylko słodki miód przyjaźni i zgody. Ale, Justusie, żaden pieprz nie pali tak podniebienia i żadne wino taką burzą nie kipi w głowie, jak doznane krzywdy! I patrz, Justusie, oto są jeszcze szkody, które pognębiciel sprawia pognębionemu: twoja czysta dusza brudzić się musi w służbie u niezbożnych, moje słodkie serce zapłynęło jadem!

Długo milczeli obaj: Justus, po długiej chwili, bardzo cicho przemówił jeszcze.

— Czy nie masz nowych wieści o Jonatanie?

— Żyje, — krótko odpowiedział Menochim.

— Niech będzie Pan pochwalonym! On-to wydzierał go dotąd z rąk prześladowców. Żegnam cię, Menochimie.

— Pokój niech będzie z tobą, Justusie.

Justus odszedł, lecz po kilku krokach wrócił.

— Jeżeliby… — zaczął, — jeżeli-by Jonatan… do domu twego przybył, daj mi o tem wiedzieć. Może będę mógł stać się mu w czem użytecznym… pozwól, abym przynajmniej, w miarę możności, przyjaźń moję wam okazywał!

Menochim twierdząco skinął głową. Nie przyjął więc korzystnej posady u boku bogatego rodaka swego i, tak jak pierwej, przychodził tu codziennie o wschodzie słońca, aby aż do zmroku stróżować nad wejściem do świętego gaju. Miejsce, na którem siadywał, nie było wygodnem, a jednak znajdowali się tacy, którzy mu go zazdrościli. Jednym z zazdroszczących był Silas, Syryjczyk, w brudno-czerwonej tunice, skórzanym pasem przepasanej, z bosemi stopami, głową wpół łysą a wpół ryżą, i z chytrą, złośliwą, cyniczną twarzą. Był on z profesyi lektykaryuszem, czyli najemnikiem do noszenia lektyk. Ale, znaczną część życia spędziwszy w niewoli, świeżo przez testament pana swojego wyzwolony, pragnął żyć na wolności bezczynnie i hulaszczo. Noszenie lektyk było pracą zbyt ciężką dla ciała jego, wyniszczonego naprzód przez chłosty, których niegojące się nigdy ślady na plecach swych nosił, potem przez rozpustę, w którą, raz wyzwolony, rzucił się z pijaną radością. Wolałby o wiele bezczynnie przesiadywać dnie całe w rozkosznym cieniu gaju Egeryi. Nie siedział-by tak, jak Menochim, na twardej baryerze, ale rozciągał-by się miękko na chłodnem i bujnem podścielisku trawy. Nagie stopy jego wygrzewały-by się na słońcu, a zwinne ręce umiały-by część otrzymywanych tu asów do własnej wsuwać sakiewki; przyprowadzał-by tu z sobą parę towarzyszy i gwarzyliby wesoło, grając w rzucanie monet w cetno i licho, albo nawet w kości, i popijając trypolińskie wino, na które stać-by było poborcę świętego podatku, a które, choć cienkiem jest i pośledniem, błogo rozlewałoby się po gardłach bosych wyzwoleńców. Gdyby nie ten przeklęty żyd, co tu przed kilku laty i jakby na wieki zasiadł, za pośrednictwem jednego ze sług Monobaza, który mu był przyjaznym, dopiął-by niezawodnie celu swoich marzeń. To też Menochim, w chwilach, gdy najbardziej zanurzonym był w czytaniu lub pisaniu, wzdrygał się czasem nagle, zeskakiwał z baryery i z przestrachem oglądał się dokoła. Przyczyną przestrachu jego był krzyk lub świst przeraźliwy, nieludzki, do ryku zwierzęcia lub gwizdu drapieżnego ptaka podobny, który nagle rozlegał się nad samem jego uchem. Rozglądał się i nie spostrzegał nic, lecz zaledwie z przestrachu swego ochłonąć mógł i znowu do rozmyślań swoich lub natchnień powrócić, o nogę jego uderzał kamień, tak wprawną ciśnięty ręką, że dolegliwie raził mu stopę i płytki sandał na ziemię zrzucał. Jednocześnie spostrzegał giętką postać w brudno-czerwonej bluzie, która, rzucając w powietrzu bosemi stopy, kryła się pomiędzy drzewa, a z pomiędzy gałęzi drzew wychylała się ku niemu ciemnoskóra, małemi oczyma błyskająca, zjadliwym uśmiechem wykrzywiona, twarz Silasa. Innym razem, wśród ciszy najgłębszej, z za drzewa jakiegoś lub wypukłości gruntu, wyskakiwał Silas i, z dłońmi wspartemi na kłębach, z wyszczerzonemi zębami, rozpoczynał przed nim dziwaczne skoki i pląsy. W błękitnem, pozłoconem powietrzu, na tle pustego pola i cichego gaju, zwinna, bosa, brudno odziana postać Syryjczyka, miotająca się w skokach i giestach cynicznych, miała w sobie coś piekielnego. Z wyszczerzonych ust jego leciał grad naigrawających się, albo bezwstydnych, wyrazów. Menochim zamykał oczy, ale uszu zamknąć nie mógł. Cierpiał i milczał. Milczał też, gdy w fałdach swej sukni znajdował, niewiedzieć zkąd tam biorące się, kawały wieprzowego mięsa, które ze wstrętem od siebie odrzucał. Nie mógł jednak milczeć dłużej, gdy raz, o zmroku, wracając do domu i zbliżając się ku przedmieściu, spostrzegł kilku ludzi, goniących wątłą i chyżą dziewczynę. Dopędzana niemal, dziewczyna krzyknęła. Menochim poznał głos przybranej córki swej, Mirtali. Jak wściekły, rzucił się na przód, ale dwóch nadchodzących poważnych mężów zastąpiło drogę ścigającym, którzy pierzchnęli. Pierzchającymi byli: Silas przyjaciele jego, Syryjczycy także, lektykaryusze i tragarze.

— Czego chcesz ode mnie? jaką jest wina moja przed tobą? — zapytał nazajutrz Menochim Silasa, gdy ten, jak często bywało, ukazał się w pobliżu gaju Ęgeryi.

— Chcę, abyś mi miejsca tego ustąpił, — odpowiedział Silas; — a winą twoją jest to, że jesteś psem judejskim, któremu podobnych, rok temu, Syryjczycy w Antyochyi 20, 000 wymordowali. Jeżeli tam wymordowano was tylu, dlaczegóż-bym ja jednego zadusić nie mógł?

— Niech zlituje się nad tobą Pan, człowieku czarnych myśli i okrutnego serca! Pomyśl! Judea i Syrya, to dwie rodzone siostry. Jednym mówimy językiem, jednego czcimy Boga. Plemię nasze z jednego korzenia ród swój wiedzie.

— Bodaj-byś zgorzał w ognistem objęciu Molocha! Twoja jedność języka i plemienia, i Bóg twój, i Judea, i Syrya, tyle mię obchodzą, co podeszwa zdartego sandała. Pić chcę, a za pieniądze, które ci płaci Monobaz, napił-bym się do syta. Leżeć chcę, a ty zajmujesz miejsce to, na którem mógłbym wylegiwać się spokojnie. Dlatego postanowiłem, albo spędzić cię ztąd, albo wydrzeć ci z gardła twoję żydowską duszę.

— Skarżyć cię będę! — spokojnie, lecz stanowczo, rzekł Menochim.

— Wyj, psie! skrzecz żabo! sycz, podły gadzie! Zobaczymy, czy cię pan twój, Monobaz, ludożerca, na którego wielu szlachetnych Rzymian dawno już ostrzy zęby, od pazurów Silasa obronić potrafi!

Menochim poszedł do Monobaza, Silas skarconym został; przez całe dni dziesięć nie widać go było nigdzie. Ukazał się jednak znowu, ale Menochima dręczyć zaprzestał. Pilnie tylko szukał sposobności spotkania się z nim i, gdy tylko ją znalazł, w milczeniu podnosił ramię i wykonywał ręką niemy giest groźby. Raz tylko, oko w oko spotkawszy się z Menochimem w tłoku ludzi, napełniającym rynek, mijając go, ponurym głosem rzekł:

— Nienawiść tajona sroższą jest, niż jawna. Nadejdzie kiedyś godzina Silasa!

W południe, Menochim na baryerze swej siadając, jadał chleb, przysypany cebulą, i popijał go wodą, zaprawioną octem; czytywał, pisał, dumał, w milczeniu znosił obelgi i żarty przechodniów, w milczeniu dźwigał ciężar naigrawań się i gróźb Syryjczyka. W zmieszanym chaosie ścian i dachów Rzymu, z łatwością rozpoznać mógł miejsce, gdzie wznosił się pałac Agryppy, będący zarazem mieszkaniem Józefa Flawiusza, który go do boku swego zapraszał. Nigdy, kierując się ku miejscu temu, oko jego nie zaszło żalem ni zazdrością. Często natomiast płonęło ono oburzeniem. Często także plecy jego garbiły się tak bardzo, jakby spoczywał na nich ciężar ogromny. Drżącemi usty powtarzał wtedy imię Jonatana, rycerza, tułacza, skazańca…

Ale, na wszystkie te udręczenia swoje, posiadał on widać tajemniczy jakiś, kojący balsam. Codziennie, gdy ognista tarcza słoneczna kryła się za purpurowy skraj widnokręgu, blaski wielkiego miasta gasły i gwary jego milkły, gdy z szafirów niebieskich spływały na ciche pola przezroczyste woale zmroku, a w głębi gaju coraz wyraźniej i srebrniej dzwoniły wody strumienia; Menochim opierał twarz na dłoni i, ze wzrokiem błądzącym wysoko, z rytmicznie i powoli kołyszącą się postacią, zapadał w niemą, pogodną zadumę. Być może, iż wtedy zmartwychwstawał w nim Hillelista, człowiek z gołębiem sercem, brzydzącem się niezgodą, krwią i przekleństwy. Twarz jego uspakajała się, usta traciły zbolały swój zarys, w źrenicach gasła namiętność. Cicho, przeciągle śpiewał pieśń nadziei:

„Jako chmura przechodząca, minie niezbożnik; sprawiedliwy, jako fundament wieczny”…

„Ścieżka sprawiedliwych, jako pas światła, ściele się w górę, ku dniowi tryumfu”…

„Oczekiwanie… nieszczęśliwych wesele. Czekaj, narodzie mój, dnia sprawiedliwości !”

Wyraz cichej radości twarz jego oblewał, gdy, patrząc w niebo, mówił:

— Ty, którego imienia nie umieją wymówić usta moję, dziękuję Ci, żeś i na mnie spuścił chłostę, którą braci moich dotknąłeś, bo stokroć i tysiąckroć lepiej jest cierpieć z pognębionymi, niżeli zażywać rozkoszy z pognębicielami…

Wstawał, księgę swą, wyjętą z ukrycia, starannie krył w fałdach sukni; i ścieżką, usłaną bazaltem, a wysadzaną bukszpanami, spokojnie, z wyprostowanym grzbietem i nawet z jakąś niby dumą w podniesionej głowie, dążyć zaczynał ku dzielnicy miasta, noszącej nazwę: Transtiberim, czyli Zatybrze.

Transtiberim była to XIV-ta dzielnica Rzymu, zamykająca w sobie dwa wzgórza: Janikulskie i Watykańskie. Z przeciwległej strony Tybru, na siedmiu pierwotnych, kolebką jej niejako będących, pagórkach, zgromadzały się wszystkie świętości, blaski i potęgi wielkiej stolicy; tu znowu, rozległe publiczne ogrody, noszące nazwy Cezara i Agryppiny, jako też otoczone ogrodami wille możnych, okrywały szczyty i stoki dwu wzgórz przedmiejskich gęstą zielenią, śród której jaśniały tu i owdzie śnieżne, wspaniałe łuki i sklepienia bram, wiodących po-za obręb miasta. Tu także, u stóp Janikulu, na ciasnej przestrzeni, zamkniętej ścianą wzgórza i brzegiem rzeki, naprzeciw łuku Germanikusa, który bogatą jakby klamrą zamykał spuszczającą się z Awentynu Ostyjską ulicę, szarzała rojem nizkich domków ta część zatybrzańskiej dzielnicy, którą wyłącznie zamieszkiwali Syryjczycy i Żydzi. Miejsce to różniło się od innych części miasta, nietylko rozmiarem ulic swych i budynków, ale także odrębną całkiem architekturą tych ostatnich i nadewszystko fizyognomią zamieszkującej je ludności. I po przeciwległej stronie rzeki istniały miejsca ubogo i ciasno zabudowane. To np., które nosiło nazwę Subury, ulice miało wązkie, domy stłoczone i kruchością swą budzące przestrach przechodniów. Niemniej przecież były to domy wysokie, sześciu nieraz piętr dosięgające, przyozdobione kolumnadą, której cegły i gipsy słabo naśladowały marmury wspanialszych części miasta; wązkie nawet zaułki posiadały tam wysłanie z lawy, lśniącej jak ciemne zwierciadło, a tu i owdzie ozdabiały się posągami, przedstawiającemi bóztwa niebieskie, lub uwielbianych ziemian. Tam także nikt słyszeć nie mógł mowy innej, nad łacińską lub grecką, a twarze ludności, grube i często wynędzniałe, nosiły jednak w rysach swych wyraźne dowody pochodzenia swego od starożytnych Kwirytów albo Hellenów, będących w Rzymie dawnymi już i poufałymi gośćmi. Na zatybrzańskiem przedmieściu całkiem było inaczej. Setki może krótkich, ważkich, krętych uliczek wiły się dokoła domków jednopiętrowych, nizkich, z dachami płaskiemi, otoczonemi balustradą, a zwieńczonemi rodzajem trójkątnej budki, smutnie spoglądającej jedynem oknem bez szkła, które było zbytkiem, w tem miejscu nieznanym, a zastępowanym szybami z pęcherza, albo szmatami przepojonych woskiem materyi. Architektura taka Rzymianom była obcą, dopóki jej tu nie przywieźli z sobą wędrowcy z Judei. Trójkątna budka owa, nad płaskim dachem stercząca, zawierała w sobie izdebkę, powiększającą szczupłe na dole mieszkanie i noszącą” nazwę Aliga; dach płaski, otoczony balustradą, rozszerzał ciasną i duszną przestrzeń, tworząc rodzaj tarasu, na którym jadano, modlono się i często spano. Domki te, uliczki i ciasne placyki zalegała ludność płci obu, w strojach, całkiem też różnych od tych, które noszono w innych częściach miasta. Nie było tu ani tog brunatnych, szkarłatnych lub białych, ani tunik obcisłych, wytwornych, wzorzystych, ani kobiecych stolli z rzęsistemi haftami, ani zalotnych zasłon, lekkich jak obłok, opływających kształty, uwydatnione lśniącemi od metalowych ozdób pasami. Mężczyźni nosili tutaj długie do ziemi, luźne, grubym wełnianym zwojem ściśnięte w pasie suknie, chithoneth zwane, głowy zaś ich dźwigały ciężkie turbany, łamiące się w twarde załomy, a opuszczające na oczy i policzki cienie wysokich gzemsów. Same turbany te były dziełem zawikłanem, którego wykonania ani podjąć się, ani zrozumieć-by nawet nie mógł, gołogłowy najczęściej, a czasem lekkim kapeluszem lub kapiszonem płaszcza głowę swą okrywający, Rzymianin. Kobiety zato jaśniały sukniami swemi, jak różnobarwne kwiaty na łakach. Zielono, błękitno, żółto robiło się w oczach przybyszowi, gdy patrzał na gromadę niewiast tutejszych, skoro zbiegły się one dla sprzedaży lub kupna na jeden z ciasnych placyków, albo długim szeregiem, w poufałej gawędzie, obsiadły ścianę jednego z domów. Złoto ani srebro nie świeciło na pasach, otaczających kibicie ich, ale były to lniane lub bawełniane wstęgi, mieniące się pysznemi wschodniemi wzory. Starsze głowy i czoła swe, na wzór mężczyzn, ukrywały w turbanach śnieżnych lub wzorzystych, młodsze spuszczały na plecy bogactwo kruczych albo ognistych warkoczy i nierzadko, idąc, pobrzękiwały chórem dzwoneczków, kołyszących się u wysokich sandałów ich, z czerwonej lub wzorzyste wyciskanej skóry. Wszystko to, mężczyźni, kobiety i dzieci, kędzierzawe, wpół nagie, mówiło językiem, całkiem w innych miejscach Rzymu nieznanym, będącym zlewem dwu mów wschodnich: syryjskiej i chaldejskiej. Język ten, przez mieszkających tu Syryjczyków także używany, mnóztwem zawartych w sobie brzmień gardłowych przyciszoną nawet rozmowę zmieniał w gwar głośny, a byle trochę ożywionym słowom nadawał pozór kłótni. Nieustanny i głośny gwar, który tu panował, zwiększał się znacznie przez wielką ruchliwość ludności tej, przez blizkie sąsiedztwo portu i przez mnóztwo nagromadzonych tu fabryk. Ludność ta była ruchliwą. Wprawdzie mężowie w podeszłym wieku, zgarbieni i zadumani, przesuwali się często wśrod tłumu wlokącym się krokiem nieszczęśliwych; młodzieńcy nawet miewali zmęczone i posępne twarze, a z pod turbanów, okrywających czoła niewieście, patrzały oczy trwożne lub spłakane; wprawdzie na całej ludności tej widocznem było piętno chorobliwego istnienia na ziemi obcej i pod obcem słońcem, niepokojów i trosk tułaczki, świeżych, nieprzepłakanych jeszcze, żalów i twardej walki z ubóztwem: niemniej jednak była ona ruchliwą; sprężyście, żwawo, z namiętnemi ruchami i zanoszącym się gwarem, krzątała się około zajęć mnóztwa. We wnętrzach domów słychać było furczenie wrzecion i skrzyp tkackich krosien; rozlegał się stuk narzędzi, uderzających w żelazo; widać było głów mnóztwo, schylonych nad misternem oprawieniem w bronz szkieł kolorowych, lub szlifowaniem i rzeźbieniem drogich kamieni; dławiące zapachy wonnych kor i korzeni znamionowały dokonywąjące się wyroby perfumiarstwa. Gdzieindziej, na odkrytych, lecz ciasnych przestrzeniach, mnóztwo łudzi mieszało ze słomą ogromne masy gliny i pracowitem wydeptywaniem jej nogami przerabiało ją na piętrzące się stosy cegieł; tam znowu okręcały się z łoskotem koła i warczały kamienie garncarzy; owdzie gromady haftarzy, ze zgiętemi nad krosnami plecy, w podnoszących się wciąż i opadających rękach błyskały różnobarwnemi, złotemi i srebrnemi, nićmi. Dalej nieco były garbarnie, nadające skórom różną cienkość i barwę; a dalej jeszcze, ciekące po ścianach i progach płyny, ze wstrętliwym pozorem i zapachem, świadczyły o farbiarskich zajęciach. Kilka oberży, brudno i posępnie, wyglądających, buchało na zewnątrz hałasem grubych głosów i wonią najpośledniejszych napojów, a dokoła nich zbierali się w krzykliwe gromady, idący po zarobek do miasta, lub z miasta powracający, lektykarze i tragarze. Tragarzy Syryjczyków i Żydów pełno bywało, szczególniej w tem miejscu, gdzie na żółtych falach Tybru przybyłe zatrzymywały się statki, ładowne towarem, przysyłanym tu z wielkiego nadmorskiego portu Ostyi. Statki przybywały nieustannie; nieustannie też u brzegu rzeki panował tłok ludności żeglarskiej, zmieszanej z tą, która, zdejmując ze statków towary, składała je u brzegu w spiętrzone stosy, albo na grzbietach mułów i osłów i na wozach, zaprzężonych mułami i osłami, uwoziła ku mostom, kilku klamrami spinającym brzegi rzeki. Stuk więc, skrzyp, gwizd i warczenie narzędzi rzemieślniczych i fabrycznych, przeciągłe wołania żeglarzy, przywodzących do portu towarowe statki, i chóralny, potężny plusk ich wioseł, turkot wozów, tentent stóp zwierzęcych, hałasy oberż, łączące się z rozmowami i kłótniami męzkich głosów, z gwarą kupujących i sprzedających niewiast, z wesołemi lub płaczliwemi krzykami mnóztwa dzieci, wytwarzały wrzawę ogłuszającą, jak nieustanny grzmot huczącą w ciężkiem, dławiącem, smrodliwem powietrzu. Olbrzymie ścieki i podziemne kanały, które od wieków już z nieporównaną doskonałością Rzym oczyszczały, tej jego dzielnicy oczyścić nie mogły. Wyraźniej jeszcze może, niż w ubiorach, mowie i rysach twarzy, Wschód ukazywał się tu w nagromadzonych wszędy śmieciach, w ciekących swobodnie mętnych i cuchnących wodach, w ostrych lub mdławych zapachach, ulatujących z kuchen. Kuchenne zapachy cebuli i ryb nadgniłych mieszały się w powietrzu z gęstym dymem garbarni, z gryzącym smrodem farbiarni, z odurzającą wonią myrry, kasyi, aloesu, szafranu, cynamonu, aromatycznych kor i korzeni, unoszącą się z fabryk perfum. Wszystko to, złączone z wyziewami, jakie wydaje zazwyczaj ciężko uznojona i od wytworności daleka ludność, wytworzyło atmosferę którąby żadna pierś, miejscu temu obca, bez szkody i cierpienia oddychać nie mogła. Przenigdy też nie ukazywał się tu nikt z wytwornego rzymskiego świata, i każdy z tych, którzy na Kapitolu, Awentynie lub cesarskiem Palatyńskiem wzgórzu, przechadzali się po źwierciedlanym bruku z lawy, w świeżym i wonnym cieniu pałaców i portyków, spoglądał na mrowisko to, ścielące się po przeciwnej stronie Tybru, wzgardliwie, niechętnie, co najmniej obco. Zejść tam, pomiędzy te nizkie, płaskie dachy, w tę ludność, szwargocącą językiem niezrozumiałym i barbarzyńskim, w pył ten, dym, smród i wrzak, wstrętniejszem i straszniejszem dla każdego z nich było by zadaniem, niż przepłynąć morze i wylądować u brzegów Afryki lub Brytanii.

Jeżeli jednak z góry ku dołowi nie zstępował nigdy nikt, z dołu ku górze wspinało się mnóztwo istot, codziennie od mrowiska tego odrywających się i niezmiennie do niego powracających. Codziennie mnóztwo Żydów, starych i młodych, nie przemieniając ojczystego stroju swego na żaden inny, opuszczało Transtiberim, przebywało jeden z mostów i szerokiemi, wspaniałemi ulicami wstępowało na zamieszkiwane przez panów świata wzgórza. Byli to prawie powszechnie przekupnie, roznoszący po mieście towary, w dzielnicy ich wyrabiane, a które oryginalnością swą zaciekawiały i pociągały Rzymian. Jeden z przekupniów takich niósł na sprzedaż biżuteryą tanią, lecz błyszczącą, bo wyrabianą ze szczątków naczyń z zabarwionego szkła i kryształu, w domach możnych stłuczonych, a skrzętnie przez mieszkańców Zatybrza nabytych i zużytkowanych. Inny pociągał wzrok pękami ślicznych sandałów kobiecych, z czerwonej i wyciskanej skóry; inny jeszcze powiewał wstęgami pysznych pasów; albo rozwijał tkaniny, okryte wschodniemi wzorami; albo pobrzękiwał wyrobami z miedzi, bronzu i żelaza; albo jeszcze okazywał na pierścieniach i spinkach misternie rznięte kamienie, lub fantastycznych kształtów naczynia, pełne płynów i maści z wonią nieznaną. Na to obfite napływanie w ich miasto i w łono przemysłu ich tego obcego pierwiastku, wielu Rzymian, dla przyczyn rozlicznych, patrzało niechętnie. Niechętnie patrzał na pokornego brudnego przybłędę dumny i wytworny patrycyusz, a szlachetny patryota dostrzegał w nim jeden z pierwiastków, osłabiających moc jego ojczyzny. Niechętniej jeszcze, wzgardliwiej, spoglądał na niego myśliciel, widzący w nim hołdownika przez niego już porzuconych wierzeń i przesądów. Najnienawistniejszern okiem pożerał go kupiec i fabrykant, którego arkadę mijano dla przyjrzenia się jego towarom. Plebs uliczny, gawiedź, spragniona wszelkich wrażeń i widoków nowych, ścigała ich ciekawością swą z hucznym śmiechem, drwiąc z niezrozumiałej ich mowy, z dziwactw ich stroju, z chudości nawet ciał ich i cierpliwego milczenia ust. Niejeden patrycyusz, filozof, ku. piec, którzy-by z ulic Rzymu zdmuchnąć ich pragnęli, zapytywał siebie: zkąd wzięli się oni tutaj? po co przybyli? dlaczego nie pozostali tam, kędy były kolebki i groby ich ojców? A zapytując tak i odpowiedzi na pytania swe nie znajdując, zwyciężcy ci zapominali o tryumfalnych wojennych pochodach, które do stolicy ich wprowadzały tysiące jeńców judejskich; o tem, że na ziemi podbitej, stratowanej pożogą i mordem, głodno i straszno było pozostawać jej dzieciom; że synowie jeńców, przywiedzionych przemocą, urodzili się już w mieście wygnania, a gromady tułaczy, których oni pozbawili ojczyzny, jak ptaki pozbawione gniazda, zakładały je w ich ojczyźnie. Zwycięzcy ci zapominali o tem, że niemiłych im przybyszów przygnali tu krwawi bracia: podbój i gwałt; że, jeźli pognębionego udziałem staje się niedola, ze szczęścia pognębiciela powoli lecz nieuchronnie wyrasta rózga kary i pomsty.

W roju tym niby pszczół, które, wylatując z brudnego, wrzaskliwego ula swego, rozlatywały się po rozległych przestrzeniach, znajdowała się często młoda dziewczyna, drobna, ładna, zgrabna, i w dziwny sposób przystrojona. Była to jedna z haftarek, roznoszących długie pasy wełnianych materyi, okryte naszyciem o wzorach wschodnich, mieniących się fantastycznie połamanemi liniami i purpurą wszelkich odcieni, zmieszaną ze srebrem i złotem.

Rzyrnianki chciwie ubiegały się o wyroby te, któremi przyozdabiały brzegi swych sukien, sprzęty i okna swych mieszkań. Były one kosztowne i całkiem niepodobne do tych, które wyrabiały haftarnie rzymskie; zbytkownośó ta więc i osobliwość ich tem ponętniejszemi je czyniły. Młoda haftarka z Transtiberim, ilekroć z towarem swym udać się miała na drugą stronę Tybru, o wczesnej bardzo porannej godzinie, wychodziła z jednego z najmniejszych i najuboższych domków przedmieścia i biegła raczej, niż szła, przez wązkie uliczki, wesoła, lekka, ziemi zda się niedotykająca, a wciąż przy świetle wschodzącego słońca lubująca się pięknością niesionych przez się przedmiotów. Lubowanie się to objawiała ciągłem rozwijaniem pięknych szlaków materyi i przyglądaniem się im, któremu towarzyszyło zachwycone kołysanie się w obie strony głowy jej małej i niemniej od haftów jej oryginalnej. Była to głowa, okryta takim gąszczem ognisto-rudych kędziorów, że z dala, przy słońcu, można-by je wziąć za ciężki, złoty wieniec. Z blizka widać było, że kędziory te posiadały figlarnośó dziecinną i miękkość jedwabiu; a w cieniu złocistej, miękkiej tej gęstwiny, olśniewającą białością rozkwitała twarz drobna, przychuda, z dwojgiem czarnych oczu, których płomienność łagodził cień długiej rzęsy, i z drobnemi ustami, czerwonemi jak odłam koralu. Drobną i wątłą jej kibić okrywała suknia uboga, spłowiała, przepasana w stanie kawałkiem też spłowiałej, lecz pysznie wyhaftowanej, materyi; szyję zaś, posiadającą rozkoszne, łabędzie zgięcia, otaczał błyszczący i pobrzękujący naszyjnik, z oprawnych w bronz, kolorowych szkiełek.

Biegła, na szczupłych ramionach zawieszała haftowane szlaki, z lubością kołysząc głową, uśmiechała się do nich, a do niej uśmiechały się łaskawie i pieszczotliwie, wysuwające się z okien i drzwi domków, tylko co ze snu zbudzone, głowy dojrzałych i starych niewiast. Niektóre z nich słały jej głośne, żartobliwe pozdrowienia; odpowiadała na nie przyjaźnemi skinieniami głowy i rozradowanemu uśmiechami; cieszyła się okazywaną sobie łaską i przyjaźnią ludzką; najbardziej jednak radowały ją pozdrowienia Sary, niewiasty z twarzą pogodną i dobroduszną, a postawą pełną powagi, bogatej właścicielki jednej z największych haftarń Zatybrza. Jej-to własnością był towar, przez młode dziewczę na sprzedaż niesiony. Dziewczyna haftowała na materyach i nićmi, które jej dawała Sara; Sara dość hojnie płaciła jej za to i jąto, nie zaś żadną inną, wysyłała z towarami do miasta, dlatego, że nikt inny tak dobrze uwagi ludzkiej na siebie zwrócić i tak roztropnie językiem Edomitów rozmawiać nie umiał. Językiem Edomitów mówić ją nauczył przybrany ojciec jej, Menochim; Sara, nauczyła ją haftować, ale dziewczyna prześcignęła wkrótce umiejętność swej mistrzyni. Zaledwie dorosła, dziwne i śliczne zaczęła miewać pomysły i natchnienia; ze wzgardliwem wydęciem ponsowych warg odrzucała cudze, dawane sobie wzory, a z pod drobnych dłoni jej wypływały, we własnej głowie jej powstające, szczególne, do żadnych innych niepodobne, szlaki, arabeski, kwiaty, zamknięte w rzeźbionych jakby ramach, dziwaczne na pozór mieszaniny mnóztwa linii i kolorów, które przecież zlewały się zawsze w pełną wdzięku i fantazyi całość. W głowie dziewczęcia, pod gęstwiną ognistych włosów, błyskały płomyki twórczości. Kiedy otyła Sara po raz pierwszy zobaczyła samoistne roboty swojej uczennicy, plasnęła w pulchne dłonie i, z błogim uśmiechem na dobroduszych wargach, po razy kilka zawołała:

— Hoscheb! Hoscheb!…

Znaczyło to, że dziewczyna w sztuce haftarstwa za improwizatorkę uznaną została. Wtedy-to, w dniu mianowania jej tym tytułem, otrzymała ona w podarunku od Sary ów naszyjnik z kolorowych szkiełek i śliczne sandałki, bez dzwoneczków wprawdzie, które nie przystawały ubogiej dziewczynie, ale z ponsowej skóry i z podeszwą, głośno i wesoło uderzającą o bruk ulic i portyków rzymskich. W sandałki te i naszyjnik stroiła się wtedy tylko, gdy szła na drugą stronę Tybru.

Głośno i wesoło uderzając sandałkami o lawowe lub marmurowe płyty, coraz po wolniej przecież wspinała się na Awentyńskie wzgórze i o piękności zwieszonych na ramionach swych haftowanych pasów zapominała. Teraz otaczały ją piękności inne, znane jej oddawna, ale na które dosyć napatrzyć się nigdy nie mogła. Ukazujące się jej tu zewsząd rzeźby i malowania, mozaiki z różnobarwnych marmurów, kolumnady, posągi, świetne i kunsztowne ubiory mężczyzn i kobiet, budziły w niej zawsze ciekawość i zachwycenie. Wrzące tu życie, nie wrzaskliwe, brudne, ze złorzeczeniami i łzami zmieszane, jak na rodzinnem przedmieściu jej, ale wykwintne, błyszczące, wesołe, wlewało w pierś jej wpół rozkoszne, wpół dręczące wrzenie. Z szeroko otwartych oczu jej, z warg drżących, z rumieńców, które wybijały się na policzki, poznać można było, że pragnęła-by nie iść, lecz lecieć, nie oddychać powietrzem tutejszem, lecz pić je chciwie i bez końca. Szła to powoli, to prędzej, uśmiechała się do wszystkiego, co wzrokiem napotykała, i machinalnie, bezwiednie, jakby chcąc dostroić się do piękności i blasku otoczenia, stroiła się w niesione przez się hafty, owijała je dokoła szyi, opuszczała na spłowiałą suknią, w malowniczych fałdach zwieszała je na ramionach. Wkrótce osypały ją całą złote i srebrne iskry, które w haftach jej rozniecało słońce, aż gasły w cieniach portyku, do którego wstępowała po kilku marmurowych schodach, i w którym u jednej z kolumn stawała, uważna, cicha, pilnie nabywców towaru swego wyglądająca.

Portyk to był, przez Cestyusza, jednego z najmożniejszych panów rzymskich, na Awentynie zbudowany, i na miejsce przechadzki i ochłody ludowi rzymskiemu ofiarowany w darze. Składał się on z dwóch długich rzędów kolumn, złączonych w górze lekkim dachem, a w dole marmurową posadzką. Gzymsy dachu, głowice i podnóża kolumn ociekały bogatemi rzeźby; sufit okrywały rzeźbione także kwadraty i medaliony; tu i ówdzie, pomiędzy kolumnami, wznosiły się potężne lub wdzięczne kształty posągów. Zazwyczaj, mnóztwo ludzi, różnych płci i stanów, przechodziło tamtędy, i niejeden zatrzymał wzrok i uwagę na stojącej u kolumny żydowskiej haftarce. Nie jedna też Rzyrnianka zbliżała się do niej, oglądała hafty jej, lub je kupowała. Przemawiano do niej różnie: dumnie, łaskawie, lub obojętnie. Ona, oddawna już widując miejsca te i tych ludzi, nieśmiałą nie była. Na zwrócone ku sobie pytania odpowiadała krótko, lecz jasno, i rumieniec okrywał policzki jej, gdy widziała uśmiechy, wywoływane przez sposób, w jaki wymawiała słowa łacińskie lub greckie. Obu bowiem językami temi zagadywano do niej i obu umiała ona odpowiadać, lecz mieszała się i długie powieki swe na czarne źrenice opuszczała, ilekroć wzrok jej napotkał uśmiech wzgardliwy, albo szyderskie, niechętne spojrzenie. Najwzgardliwszą i najsroższą wydawała się jej twarz haftarza pewnego, którego ta widywała często. Z dosłyszanej rozmowy jakiejś dowiedziała się o tem, że był on, tak jak Sara, właścicielem haftami, ale nie na Transtiberim, tylko na Awentynie istniejącej, i że imię jego było Sylwiusz. Był to człowiek lat średnich, dostatnio w kraciastą tunikę, albo fałdzista togę ubrany, z długim, orlim nosem, nadającym twarzy jego dziobaty pozór ptasi, z białą, wypieszczoną i kosztownym pierścieniem błyszczącą ręką. Zbliżył się raz do niej i, hafty jej przerzucając, ostrym głosem zapytał:

— Z za Tybru?

— Tak, panie.

— Z fabryki Sary?

— Tak, panie.

— A tyż kim jesteś?

— Robotnicą Sary… improwizatorką…

Mniemała, że wymienienie tytułu, którym była dumną, złagodzi srogiego fabrykanta rzymskiego. Lecz on, w twarz jej zlęknioną i zasmuconą cisnął piorunujące spojrzenie i przez zacięte zęby wymówił:

— Bodaj was wszystkich wzięły na swoich nadwornych haftarzy bóztwa piekielne!

Odszedł, lecz potem często przechodził tamtędy i na dziewczynę, obwieszoną wschodniemi haftami, rzucał spojrzenia, pełne niechęci i wzgardy. Raz szedł w towarzystwie innego człowieka, który, nizki i pulchny, z utrefionemi kunsztownie włosami i togą w zalotne fałdy ułożoną, zionął mocnym i daleko rozchodzącym się zapachem perfum. Był to perfumiarz, imieniem Wentury. Obaj rozmawiali z sobą z ożywieniem wielkiem i z niezadowolonemi minami. Sylwiusz palcem wskazywał na żydowską haftarkę; Wentury, ruchem sklepowego eleganta, odwrócił się w stronę przeciwną i takim samym gniewnym i pogardliwym gestem ukazał starego, zgarbionego, łachmanami prawie okrytego żyda, który, na drugim końcu portyku u stóp kolumny przysiadłszy, wystawiał na widok publiczny flakony i pudełka z wonnemi płynami i maściami. Obaj ludzie, haftarz i perfumiarz, zmarszczyli nizkie czoła.

— Wkrótce — zawołał jeden z nich — uczciwi Rzymianie obsiądą most żebraków, a cudzoziemcy rozpierać się będą w grodzie Romulusa. Rzecz to doprawdy dziwna, że Cezar — niech długie będzie życie jego! — nie wzbroni tym psom azyatyckim wstępu do głównych przynajmniej ulic miasta.

— Nie teraz przynajmniej, nie teraz nastąpić to może — wpół z tajemniczą, wpół z gorzką miną odparł Wentury — kiedy Tytus, (oby na półbożka tego wiecznie łaskawymi byli bogowie!) duszę swą utopił w pięknych oczach żydówki Bereniki…

— Chciałbym, aby wspaniała Berenika i królewski brat jej, Agryppa, posiedli wieczną miłość bogów! Żydami są także, to prawda, ale cóż to szkodzi, skoro niedawno, gdy zapotrzebowali do pałacu swego stu haftowanych okryć na łoża i sofy, u mnie je zamówili. Wprawdzie głusi tylko i ślepi nie wiedzieć mogą o Sylwiuszu, najdoskonalszym w Rzymie haftarzu, albo nad jego wyroby przekładać łachmany tych azyatyckich barbarzyńców!

Oddalili się. Żydowska dziewczyna rozmowę ich słyszała, i długo potem dumała nad czemś głęboko. Myślała o tem, czy być mogło, aby tak wielka sprzeczność zachodziła pomiędzy ludźmi samymi a ich dziełami? Tyle piękności stworzyć, a mieć serca twarde, chciwe, okrutne… jak to być mogło? Więc Rzymianie ci, którzy w jej wyobraźni przybierali niezrównaną piękność i potęgę, byli może istotnie takimi, za jakich miano ich na Transtiberim? Tam nazywali się oni okrutnikami, ciemiężcami, bluźniercami Boga i wrogami cnoty, tam złorzeczono im o każdej niemal minucie dnia i płakano na nich głośno, z jękami, w świątyni i ścianach domowych. A jednak, nie! Sylwiusz i Wentury oddalili się, i oddaliły się strojne panie, które, z chciwością rozpatrując i kupując towar jej, na nią patrzały dumnie i szydersko; natomiast zaś, jakże szanownym i dobrym wydawał się podeszły mąż ten, co się często przechadzał pod cieniem portyku, otoczony gronem młodzieńców, do których przemawiał z powagą i dobrocią, a którzy słuchali go ciekawie i z uwielbieniem! Siwiejąca, długa broda spływała mu na ciemną, malowniczo fałdującą się, togę; wpół łyse otwarte czoło przerzynały zmarszczki przebytych trudów; w ognistych oczach płonął zapał niemal młodzieńczy, a na ustach znać było słodycz serca, które kochać umie. Towarzyszący mu młodzieńcy zgrabni byli i strojni, a jednak poważni i skromni; podeszły mąż przypominał jej dziwnie Menochima. Inne były ruchy i rysy, inne też postawa i ubiór, a jednak było pomiędzy nimi coś wspólnego. Może zapał, może cierpienie… Od rodaka, sprzedającego perfumy, dowiedziała się, że mąż ów był tem, co u Rzymian nosi nazwę filozofa, że nazywano go też Stoikiem, że imię jego było Muzoniusz Rufus, a towarzyszący mu młodzieńcy byli jego uczniami. Nie wiedziała wcale, co znaczyły nazwy: Filozof i Stoik, ani czego-by właściwie nauczać mógł Muzoniusz; ale zrodziła się w niej paląca ciekawość usłyszenia mowy jego, zdobycia nauki tej, której on młodym rodakom swym udzielał. Pilnie chwytała dźwięki zalatującej ją rozmowy i parę razy dosłyszała wymawiane przez Muzoniusza wyrazy: sprawiedliwość, cnota, czystość serca, litość, wierność. Co to znaczy? Tam, na Transtiberim, często wyrazy te wymawiano, i doprawdy, w ustach Rzymianina tego miały one toż samo brzmienie, z jakiem wymawiał je Menochim. Czy i tego także, wraz z całym ludem jego, ogarniają przekleństwa, na Transtiberim brzmiące? A ona dziwny jakiś pociąg czuła ku grupie tej, zwolna przechadzającej się po portyku, z której, gdy spojrzenie jednego z młodzieńców, trafem na nią upadłszy, dłuższą chwilę zatrzymało się na włosach jej i twarzy, czuła mącącą się w głowie myśl, i w zamęcie tym wołający wciąż jeden okrzyk: „jakże oni są piękni”.

Jeden z nich, mijając ją z blizka, rzucił jej dnia pewnego kilka wyrazów:

— Śliczniuchną jesteś, mała Judejko! i gdybym był malarzem, zaraz-bym głowę twoję na ścianie triclinium mego wymalował!

— Proś o to Artemidora! — zawołał inny i oddalili się.

W godzinę potem, młodą haftarkę mijała rodaczka jej, znana jej trochę mieszkanka Zatybrza, roznosząca po mieście wyroby ze stali. Dziewczyna poprosiła ją o stalowe lusterko i, przyglądając się niby misternej ramie jego, patrzała na odbicie własnej swej twarzy. Była potem weselszą jeszcze, niż zwykle, i głośno, dziecinnie śmiała się, patrząc na zabawę małych chłopców, którzy w portyku giętkiemi laskami popychali obręcze, zaopatrzone w dzwonki i brzękawki. Obręcze toczyły się i dzwoniły, chłopcy w krótkich tunikach, ze złotemi łańcuszkami, u których wisiały złote kule na szyjach, gonili je, śmiejąc się i w elastycznych poskokach. Młodziutka haftarka śmiała się także, całą siłą swych wielkich, rozradowanych oczu przyjmując udział w zabawie. O! jakże-by chciała poskoczyć, pochwycić jednę z lasek i wraz z dziećmi temi biegać w cienistym portyku, w pogoni za błyszczącą, dzwoniącą obręczą… Ale nie dla niej były gry wesołe, tak jak i mądre nauki. Uczuwała nagle, że nogi bolały ją od całodziennego stania i, osunąwszy się na marmurową posadzkę, siadała u podnóża kolumny, a im więcej dzień zbliżał się ku końcowi, im większa cisza zapanowywała w portyku i na krzyżujących się dokoła niego ulicach, tem cichszą stawała się ona i smutniejszą. Drobna jej postać malała jakby, kurczyła się, przybierając pozór pokory i zgnębienia. W cieniach, zaczynających napełniać portyk, gasły do szczętu iskry te, któremi poranne słońce osypywało ją, gdy tu przybywała. Znikały też jej wesołe i zachwycone uśmiechy, martwiały żywe ruchy. Skurczona, z głową opartą o twarde podnóże kolumny, pokorna i smutna, była już tylko dzieckiem ubogiem, mizernem, niewiedzieć jak spadłem w ten świat blasku i wielkości, dzieckiem ludu, miejscom tym obcego, nieznanem tu przez nikogo, niezwiązanem tu żadną nicią sympatyi, ani wspólności z nikim i z niczem. Wstawała i, powoli, wcale inaczej niż z rana, stąpając, a wciąż oglądając się po-za siebie, opuszczała Awentyńską dzielnicę, przebywała most, pod którym głucho szumiały wody rzeki, i za rzeką znikała w grubej tej, dusznej, cuchnącej mgle, która niby banią z brudnego szkła, obejmowała siedlisko wygnania, biedy, płaczu i przekleństwa.

Dnia pewnego, nie wiele potem, gdy Menochim odrzucił świetną propozycyą Justusa, młoda haftarka, wstępując do Awentyńskiego portyku, ujrzała widok niezwykły. Było to w godzinach popołudniowych, w których Rzymianie zwykli byli napełniać łaźnie, sprawować sądy, słowem, oddawać się zajęciom i rozrywkom w chłodnych ścianach domowstw. Ulice były puste prawie, w portyku siedziało i stało kilku tylko przekupniów i rzadko bardzo kroki spieszącego przechodnia uderzały przez chwilę o marmur posadzki, poczem wszystko milkło. Haftarka przybywała tu w złą porę, ale zatrzymano ją długo w miejscu innem, gdzie też kupiono znaczną część jej towaru. Przyszła więc późno, ale jakże szeroko i ciekawie otworzyła swoje wielkie oczy, i jak nieruchomo stanęła, aby módz niepostrzeżenie przypatrzyć się temu, co się tu dziś robiło. Niedaleko wejścia do portyku wzniesione było rusztowanie wysokie, u którego szczytu, równoległego z gzemsami dachu, siedziało i stało kilku ludzi. Jednego z nich haftarka spostrzegła najpierwej. Młody, wysoki, w białej tunice, z obnażonemi ramiony, siedział on na najwyższym szczeblu rusztowania i pęzlem trzymanym w ręku napełniał malowaniem dość szeroką przestrzeń, znajdującą się pomiędzy sufitem a głowicami kolumn; część szlaku, który widocznie świetnym wieńcem otoczyć miał portyk dokoła, była już wykończoną. Składała się ona z kwiatów i kłosów, ujmowanych w ramy z zygzaków greckich i wdzięcznie mieszanych z mnóztwem postaci dziecięcych, skrzydlatych, figlarnych, roześmianych. Charakter roboty tej był tak wesołym i wykwintnym, jak twarz i ruchy samego malarza. Kilku innych ludzi, młodych także i zwinnych, pomagało mu w pracy i rozweselało ją przyjacielską, a jednak pełną uszanowania, rozmową. Podawali mu oni farby, zmieniali pęzle; lekkiemi rzutami rąk, uprzedzających jego rękę, rzucali na ścianę pierwsze kontury przyszłego maowidła; zbiegając o kilka stopni niżej, z dala przypatrywali się skończonym już częściom roboty; wydawali okrzyki podziwu, albo czynili nieśmiałe uwagi. Mieli pozór uczniów jego i pomocników.

Był to więc malarz! A ona, tak całem sercem swem pragnęła kiedykolwiek ujrzeć z blizka jednego z tych, których dzieła widokiem swym napełniały ją dziwną rozkoszą i takiemi myślami, od których głowa jej, w godzinie powrotu na rodzinne przedmieście, stawała się ciężką, smutną i pokorną. Patrzała też teraz na malarza chciwie, z podniesionym wzrokiem, i chociaż religijne wierzenia Edomitów ze słyszenia tylko znane jej były, chociaż od niemowlęctwa czcić ją nauczano jedynego Boga, w głębokościach istoty swej, trwożnie, lecz z uwielbieniem, nazwała go pół-bogiem. W ten sam sposób przypatrywała się mu przez wiele dni następnych. W czasach ostatnich robotnice Sary wiele wykończyły robót, a ona, w nag