Półtora tysiąca lat i więcej protegowałeś. Panie Boże, księży i markizów.
Rozbijali po otwartych drogach, naszymi rękami wznosili zamki i pałace, a gdy nam już sił zabrakło i batog bez skutku ześlizgiwał się po krwawych plecach, szli o pomoc do tamtych, iżby majakiem Łaski lub przypomnieniem kar piekielnych wiedli nas ku nim na twardym rzemieniu posłuszeństwa.
Ale skończyła się pokora ludu: głowy ich padły pod mieczem Sprawiedliwego, a na miejscu Bastylii, w której godność człowieka marła w obłąkaniu, otwiera nam dzisiaj szlachetny weteran drzwiczki do wnętrza Kolumny Lipcowej.
I po dwustu trzydziestu i ośmiu stopniach wchodzimy na nią swobodnie: pod złoconymi skrzydłami anioła Wolności możemy krzyczeć: „Niech żyje Francja!” i dawszy folgę oku, radować się dumną Sekwaną, patrzeć z uczuciem ulgi w piersiach, jak symbol współczesnego ducha, potężna wieża Eiffla, panuje bijącym w niebo żelaznym rusztowaniem nad kamiennymi zabytkami Zabobonu.
Możemy puszczać wodze tęsknocie aż gdzieś ku niebieskawym borom Fontainebleau, lub też podziwiać wrodzone człowiekowi poczucie piękna, które z Buttes–Chaumont, z tych ongi łysych, opuszczonych gór, z tego odludzia straceńców, z tego – że tak się wyrażę – jeneralnego śmietnika stolicy uczyniła dziś dla nas wiosenną zatokę wytchnienia.
Drzewa tam szumią, woda w cementowym szkli się basenie, poprzez mosty wiszące, śród poszarpanych, czarnych skał, fantastyczne wzdłuż wiotkich poręczy wiją się drożyny, to się gubią, to się jawią, a pary zakochanych błogim uśmiechem towarzyszą ich skrętom!
Wiem, Panie Boże, iż w owych dniach gniewu i pomsty uczyniliśmy Ci krzywdę: wyrzucono Cię sromotnie z Nôtre–Dame! W Świętym – sit venia verbo – Sulpicjuszu na ołtarz Twój posadzono Boginię Zwycięstwa i u stóp Jej, w cześć bohatera spod piramid, wylewano strugi najsolidniejszego produktu naszej Ojczyzny.
Atoli czas przedziwnym jest lekarzem; przebolałeś to wszystko, przebaczyłeś, bo któż odpuszczać powinien, jeśli nie Ty, Panie Boże, ucieleśnienie wszelkich doskonałych przymiotów!
Dlatego też, ufniejszy od dziecka, zwracam się dzisiaj do Ciebie; zresztą Tobie jednemu wyznać to mogę, gdyż Ty jeden świadom jesteś wszelkich tajemnic: Jeśli nie zawodzą tradycje rodzinne, mój praszczur wiernym był stajennym królewskiego marszałka, a żona jego postępowała w szeregu z sławnej pamięci panią Szarlotą Corday.
Eh! Voila! Tyle mi się nagromadziło trosk i potrzeb, że nie wiem, którą z nich najpierw polecić Twym względom.
Jeżeli jednak łaskawość Twa nie ma kresu, spraw, iżby mój sąsiad, pan Rabattet, jak najprędzej dobił targu z hrabią de Contrexeville, zwinął swoją likiernię i wygodnie się urządził na wsi. Rozumiem, że syty będąc niedzielnych przejażdżek po Lasku wynajmowanym fiakrem, pragnie własne mieć konie i park zamknięty dla innych.
Nielitościwy to i niebezpieczny konkurent: wódką bije mi wina; ofiarowałem mu spółkę, odmówił. Zjednał sobie Kartezjanów, oddali mu wyłączne na kontynent zastępstwo, a z Combesem – tak się chwali – na jednej siadywał ławie.
Uczęszcza na doroczne święcenia kleryków, a nieprzyjaciołom kościoła mówi po cichu, że po to, by się przekonać, czy nie zmniejszył się w nim wstręt do Przesądu: „zresztą – dodaje – lubię dekoracje, w operze czy w katedrze, nie ma dla mnie różnicy”.
Niech w Baku palą szyby – walka o wolność zawsze jest święta – a w zagłębiu borysławskim, w kraju na pół dzikich, dostatecznie głupich barbarzyńców, gdziem się zaangażował na sto tysięcy franków, spraw, iżby ropa tryskała obficie.
A gdyby i tam niezadowolona zawsze kanalia zechciała wziąć rozbrat z prawem, miej w swej opiece tych Francuzów północy, podnieś na targach wiedeńskich cenę ich bydła, by z biedy nie tracili głowy i niezbędne stawiali kryminały.
Panie! Wyznam otwarcie: chciałem się odwrócić od Ciebie, boć niegodnym jest człowieka postępu, aby wykraczał poza granice wzroku, a ja Cię nie widzę!
Jednakże w łonie naszym jest jakieś tajemne, niepojęte drganie, które nam szepce, że z śmiercią nie wszystko się kończy!
A może to tylko złuda?
Może to nie strawiona resztka pokarmu, którym opychały nas wieki ciemnoty ?
Nie! nie!… Jakżeż przypuścić, aby dusza moja nie była nieśmiertelną!
Ciało z ciała, doczesność z doczesności, zaś wiecznym jest tylko to, co z wiecznego wyrosło!
Codzienne uczy nas doświadczenie, że wszystko, co żyje, umiera: Jestem, więc umrę.
Zaś dusza trwać może wiecznie li wówczas, jeśli z wiecznego wyszła źródła; tym źródłem Ty się li zowiesz, albowiem nie przekonaliśmy się dotąd, byś umarł; że jesteś, mówi nam o tym wewnętrzna, elementarna chęć trwania!
Zresztą sam Pasteur wierzył w nieśmiertelność i Stwórcę.
A po wtóre, po trzecie, po ostatnie: każą mi czekać na legię, któż mi udzieli cierpliwości, jeżeli nie Twoja wszechcierpliwość.
Chcę kandydować, gdzież w tych czasach zamętu pojęć i prądów oświecające znaleźć błyski, jeśli nie w Twojej wszechwiedzy.
Któż odwróci nieszczęście od mojej lichej winniczki, jeśli nie Twoja wszechmoc!
Daj, by na starość zgrzybiałe nogi moje nie były zmuszone obijać się o miejskie bruki.
Niech tłum nie patrzy na mnie z zawiścią, że mam odrobinę więcej chleba – i ja jestem z ludu, więc rozumiem, co lud, a co męty i szumowiny –.
Przedsię współrepublikanie moi niech mi nie poczytają za zdradę uczciwych, republikańskich przekonań, że jedyną Mą Córkę, Me ukochane dziecko, powierzam rękom potomka tych starosławnych rycerzy, którzy ongi szli się pasować z pohańcem o Grób Twego Jedynego ukochanego Syna.
Panie! tchórzem nie jestem, i śmierci się nie lękam, lecz wdzięczny Ci będę, jeśli Twój Królewski Majestat – s`il Vous plaît, mon Seigneur – zechce się ulitować nade mną i rozkaże, aby przyszła, że tak powiem – nie! po co myśleć dziś o niej, gdy czas mój, zda się, daleki?!
Raczej nie skąp mi i nadal zdrowia i siły, bym mężnie wytrwał w tej ciężkiej walce do końca.
Niech żyje Francja! Niech żyje Rzeczpospolita! Niech żyje Demokracja! Amen.