Wieprzowody, 4 października.
Kochany Janie w Oleju!
Upoważniam cię niniejszym do zawiadomienia najpiękniejszych i najbardziej tkliwych warszawianek o tym, że mogą już szlochać po mnie, rujnować w przystępie rozpaczy kunsztowne koafiury na głowach i rozdzierać na łonach łabędzich staniki tudzież gorsety (których by nawet za psie pieniądze handlarze podwórzowi nabywać nie chcieli) — skończyła się bowiem i pogrzebaną jest na długo moja piękność cywilna. Kędziory a la. Absalon ostrzygłem przy samej skórze, zwlokłem ze siebie dostojny garnitur w popielate prążki, wykwintny krawat, obywatelski kapelusz, bajeczne prawie pod względem śpiczastości kamaszki, wszystko jednym słowem, co cztery miesiące temu, z tyle forsownym ekspensem wymowy, zdołałem wyłudzić na kredyt od największego w tych czasach idealisty, pana Lejzora Klamki. Członki moje spuszczono w głębinę wańtucha rozszczepionego w kształcie nogawic, pierś zapięto na haftki w mundur, wiotką kibić ściśnięto pasem skórzanym, delikatne stopy umieszczono w butach przypominających (co do rozmiaru) lekkie armaty polowe, w butach rzeczywiście niezwykłych, które zresztą bez wielkiego natężenia mięśni dolnych kończyn mogę przenosić z miejsca na miejsce, a głowę przykryto okrągłą czapką bez daszka, lekką jak spódniczka baletnicy. Strój ten cokolwiek za mocno śmierdzi jeszcze dziegciem i kwasem karbolowym, a te zapachy osłabiają siłę i tęgość mojego ducha, pogrążając go w przemijające, prawda, niemniej wszakże bolesne złudzenie, że jestem aptekarzem. Karabin na ramię, tornister na plecy i wo frontl
List twój odebrałem na dwa dni przed wyjazdem do Wieprzowodów (czy Wieprzowód, a najwłaściwiej: do miasta Wiepriewy Wody). Niepotrzebnie zawracasz mi głowę, namawiając do wstąpienia na medycynę w tej Warszawie. Mówiłem ci już — no, milion, nie milion, ale co najmniej dwadzieścia razy — że mam abominację do krajania przegniłych trupiąt, że muszę odsłużyć wojskowość, jeśli chcę wyjechać za granicę i otrzymać paszport, że wreszcie umiejętności cesarsko-warszawskie już mi się nosem i uszami wylewają. Chcę być mechanikiem, chemikiem czy tam technikiem, a czegóż ja się nauczę w waszej budzie? Uczęszczania na maszkarady ze szpadą u boku? Wolę defilować ze „sztykiem” u boku, bo przynajmniej raz na zawsze pozbędę się obowiązku służenia w wojsku, co by mię w każdym razie czekało po ukończeniu studiów. Takie są moje pozycje. A ty znowu swoje… Teraz już klamka zapadła.
Co prawda, kiedy nadeszła decyzja generała korpusu, zezwalająca na moje wstąpienie w szeregi obrońców wielkiej ojczyzny, serduszko mi się ścisnęło… Ale ponieważ jeden z pierwszych artykułów katechizmu żołnierskiego nakazuje zachowywać wszędzie i zawsze wygląd rześki i dziarski, zmuszam tedy ciągle do rześkości mojego ducha. Co będzie, to będzie! Zdaje mi się, że jedyna, moją przyjemność w tym grodzie stanowić będzie odczytywanie twoich listów. Masz tedy pisywać obszernie, przytomnie i rozsądnie. Masz wysyłać pocztą książki, jakich zażądam. Koszta zwrócę. Masz w swym prześmiergłym trupami sercu zachować nie zajęte logement, jakie mi się z prawa należy, jako staremu koledze i druhowi.
Twój
Maurycy
junkier 43 astrachańskiego
pułku piechoty