Mój trubadur na ulicy
Znowu stoi z swą gitarą
I znów brząka canzonettę,
Jak świat smutną, jak świat starą.
Ale dziś jej nadał tętno
Dziwnie skoczne i wesołe,
Czy też może drżą mu ręce,
W srogim wichrze ręce gołe…
Pod zamkniętym mym balkonem
Stoi z głową pochyloną
I zaczyna drżącym głosem
Śpiewać piosnkę unisono.
O Prowancji złotym słońcu,
O Prowancji śpiewa wiośnie,
A w ulicy mistral wyje,
Wyje dziko i żałośnie.
Mistral rodem jest po mieczu
Z zaśnieżonych Alp gardzieli,
A z wąwozów pirenejskich
Ród wywodzi po kądzieli.
W herbie swoim ma dwie trąby
Na bladego nieba tarczy;
Stado hien w jedną wyje,
Stado wilków w drugą warczy.
Stado wilków, hien stado
Zawodzącym, dzikim chórem
O miłości i o wiośnie
Śpiewa z moim trubadurem.
Dzwonią szyby, trzeszczą dachy,
Aż do ziemi gną się drzewa;
Mój trubadur coraz ciszej,
Coraz wolniej piosnkę śpiewa…
Jego długie, czarne poły
Ulatują w obie strony
Z przeraźliwym wichru świstem,
Jak żałobne skrzydła wrony.
Umilkł, podniósł nędzną głowę,
Łzy przymarzłe u rzęs świecą…
Tuli na pierś swą gitarę,
Aby się nią ogrzać nieco…
Lecz po strunach jeszcze leci
Z jękiem, z świstem pieśń ponura,
Mistral kończy canzonettę
Za mojego trubadura.