I
Niedaleko brzegów Niemna, w żyznej i leśnej okolicy, położone były obszerne dobra hrabiny X. Bogata pani od dawna mieszkała za granicą lub w wielkich miastach krajowych, a majątki swe oddawała w dzierżawę zamożnej sąsiedniej szlachcie.
W jednym z majątków tych, Adampolu, mieszkał dzierżawca, pan Jerzy Snopiński.
Obszerny dwór adampolski, z domem nie okazałym, ale wygodnym, z mocno postawionymi i starannie utrzymanymi budowlami, widniał z daleka pomiędzy wieńcem gęsto sadzonych topoli włoskich. Wysoki parkan z desek, gładko wyheblowanych i porządnie spojonych, obejmował dziedziniec i ogrody, przedzielając je z rozległymi łanami, które roztaczały się daleko, aż pod stopy lasu, tworzącego wąski i ciemny zarys między sklepieniem nieba a krańcem gładkiej i szerokiej równiny.
Jednego z ciepłych i słonecznych dni kwietnia, około południa, drogą między polami wiodącą do dworu toczyła się z wolna parą koni zaprzężona bryczka. Na niej siedział niemłody mężczyzna, z mocno szpakowatymi włosami i wąsami, z pogodnym spojrzeniem szarych oczu, ocienionych gęstą siwiejącą brwią, z postacią krzepką i dobrze zbudowaną, lubo nieco pochyloną przez wiek, a może i przeniesione trudy życia. Owinięty był szarym sukiennym płaszczem, a na głowie miał czapkę oszytą siwym barankiem.
Wkoło pola zieleniły się gęsto wschodzącym zbożem; pogodne, choć blade jeszcze słońce wiosenne gdzieniegdzie rzucało złotawe po zagonach smugi, a jakby zwabione blaskiem i ciepłem jego, skowronki wzlatywały spomiędzy niskiej, lecz bujnej runi i wznosząc się prostopadłym lotem śpiewały srebrzyste piosenki. W dali, pod lasem, szarzało kilkanaście pługów orzących ziemię pod wiosenny zasiew, a od strony dworu, ukazującego się spomiędzy niezupełnie jeszcze okrytych liśćmi drzew, dochodziły tłumione przestrzenią głosy i rozmowy krzątających się zapewne koło dworskiego gospodarstwa ludzi.
Podróżny z zajęciem rozglądał się po okolicy. Zmęczone długą snadź drogą konie postępowały z wolna; powożący chłopak z zaspaną fizjonomią ani myślał o ich napędzaniu; bryczka toczyła się powoli białą, ubitą drogą, między dwoma rzędami starych wierzb i jarzębin.
W dali na polu ukazał się człowiek, szybkim i raźnym krokiem idący wąską śród zagonów miedzą i zręcznie przeskakujący rowy, dla ścieku wody wykopane gdzieniegdzie. Dążył ku drodze i po chwili, przeskoczywszy ostatni rów między polem a drogą, znalazł się tuż koło bryczki.
Był to smukły i piękny młodzieniec w szarym myśliwskim ubraniu, w długim myśliwskim obuwiu, ze strzelbą na ramieniu, w małej czworogrannej czapeczce z czarnym barankiem.
Ujrzawszy nadchodzącego podróżny jadący bryczką zawołał na furmana:
— Stój, Jakubku!
Konie stanęły, a niemłody mężczyzna uchylił nieco czapki i wskazując ręką dwór o kilka stai położony zapytał z grzecznością:
— Panie łaskawy, wszak to jest majątek hrabiny X., Adampol?
— Tak, panie — odpowiedział młodzieniec z lekkim ukłonem.
— A w tym dworze mieszka pan Snopiński?
— Tak, panie.
— Bóg zapłać — rzekł podróżny i skłoniwszy się młodzieńcowi zawołał na furmana:
— Ruszaj, Jakubku, a żywo!
Bryczka oddaliła się, a młody myśliwy popatrzył za nią przez chwilę i rzekł do siebie:
— Kogóż to Pan Bóg prowadzi do nas? Zdaje mi się, żem kiedyś widział już tego pana… kto by to był? To ciekawe, słowo daję… At! niech sobie tam zresztą ojciec przyjmuje gościa, ja pójdę jeszcze postrzelać trochę. Oj, gdyby to gdzie kota nadybać, tobym palnął z fuzyjki! Szkoda, że nie wziąłem z sobą chartów.
Tak do siebie mówiąc, zdjął strzelbę z ramienia, obejrzał nabój pogwizdując i poszedł dalej brzegiem drogi. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy na jednej z wierzb, ponad drogą stojących, z głośnym krakaniem usiadła wrona. Młodzieniec spojrzał w górę, uśmiechnął się i wziął fuzją do oka. Wrona, nie przewidując grożącego jej niebezpieczeństwa, przechyliła się na gałęzi, podniosła dziób i wciąż krakała, jakby rozmawiając sobie z promykiem słońca, który igrał na jej czarnych piórach i zaglądał do otwartego dzioba. Nagle strzał rozległ się i wrona nieżywa spadła z gałęzi. Młodzieniec poskoczył, podniósł ją, umocował przy torbie myśliwskiej i poszedł dalej, gwiżdżąc jakiegoś marsza tryumfalnego, niby zwycięzca obciążony zdobytymi trofeami.
Tymczasem bryczka z podróżnym wjeżdżała na obszerny dziedziniec adampolski. Tuż przed bramą zerwało się sprzed koni stado gęsi i z wielkim krzykiem wzleciawszy nad ziemią osiadło nie opodal obok nie mniej licznego stada indyków. Przewodnik ostatnich, olbrzymi indor, spojrzał na wrzaskliwe sąsiadki, rozpuścił ogon i zabełkotał z pogardą. Jednocześnie zza domu wyskoczyły dwa psy kudłate i poczęły ujadać zawzięcie, podskakując ku bryczce. Na te wszystkie odgłosy, które z towarzyszeniem turkotu kół napełniły dziedziniec, przez jedno z otwartych okien domu wyjrzała naprzód głowa kobieca i wnet się schowała; jakby wywołana przez nią, ukazała się w innym oknie głowa męska i także natychmiast zniknęła. Po chwili dopiero otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszedł mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyły, z potężną łysiną śród posiwiałych włosów, z twarzą rumianą i poczciwą, ale nacechowaną szczególnym jakimś zafrasowaniem. Znać było, że tylko co włożył czarny surdut, który miał na sobie, bo jeszcze poprawiał i ociągał poły, co chwila niosąc też rękę do krawata, którego węzeł, z pośpiechem zawiązany, już się był prawie rozwiązał. Każdy by się domyślił, że dzierżawca Adampola robił umyślną a pośpieszną toaletę in gratiam przybywającego gościa.
Gdy bryczka stanęła przed gankiem, podróżny rześko z niej wyskoczył i gospodarz domu postąpił na jego spotkanie. Spojrzeli na siebie i głośny wykrzyknik wyrwał się z ust obudwóch.
— Andrzej! — zawołał dzierżawca, a w głosie jego była prawdziwa i serdeczna radość.
— Jerzy! — odpowiedział przybyły.
I rzuciwszy się sobie w objęcia, poczęli całować się głośno a długo.
— Kopę lat, kopę lat! — wołał w przestankach całowania pan Jerzy. — Skądże Pan Bóg prowadzi? Jakim szczęśliwym dla nas trafem zawitałeś w nasze strony?
— A dawno, dawno nie widziałem cię już, koleżko! Z dziesięć już latek pono — odpowiedział pan Andrzej, uwalniając się w końcu od energicznych całusów dzierżawcy. — No, ale widzisz, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem to i niespodziewanie zejść się może.
— Ależ, że niespodzianie, to niespodzianie! pójdźcie do chaty! żona przecie nie wie, kto to do nas zawitał!
I wziąwszy pod ramię gościa, jak widać wielce mu miłego, poprowadził go dzierżawca adampolski we wnętrze domu. Z ganku obejrzał się raz jeszcze i zawołał do stojącego nie opodal parobka, z otwartymi ustami przypatrującego się pańskim powitaniom:
— Konie wziąć do stajni i dać im obroku! Furmana zaprowadzić do kuchni i niech mu tam obiad dadzą!
W godzinę niespełna po tym serdecznym powitaniu w obszernym pokoju, który urządzeniem swoim przypominał izbę szlachecką, ale okazywał zarazem i pretensję do salonu, siedzieli oboje państwo Snopińscy i gość ich, pan Andrzej. Przed nimi stały na stole różne wiejskie przekąski i wódeczki, a z odsuniętych talerzy i opróżnionych kieliszków znać było, że funkcja gastronomiczna ukończoną już została.
Gość i gospodarz siedzieli obok siebie. Obaj jednego wieku i patrzący wzajem na siebie z serdeczną przychylnością, różnili się jednek wielce między sobą nie tylko przez to, że pan Andrzej był słusznego wzrostu, barczysty, muskularny, ale nie otyły, a pan Jerzy niski i niepospolitej. tuszy; nie tylko także przez to, że ostatni miał łysinę, a pierwszy jej nie miał, ale główną i uderzającą między nimi różnicę stanowiły cechy ich fizjonomii. Czoło pana Jerzego było gęsto pomarszczone, ale zmarszczki jego układały się wszerz, jak zwykle u ludzi zaprzątniętych głównie i jedynie troskami materialnymi, ciągłym wywalczaniem powszedniego bytu; zmarszczki zaś pana Andrzeja, także liczne i głębokie, rysowały się na czole jego podłużnie, a najgłębsza z nich była między brwiami, jak to bywa u ludzi pochłoniętych umysłową pracą i dręczonych często ciężkim rozmyślaniem o szerokich ogólnych sprawach. W oczach gospodarza domu był wyraz dobrodusznej poczciwości, zza której wyglądał frasunek, niby z nałogu już w nich osiadły; spojrzenie gościa było pogodne i życzliwe, ale gdy przestawał mówić i zamyślał się, można w nim było dostrzec odcień smutku. Niekiedy szare i ogniste mimo wieku oczy jego odbiegały najbliższych przedmiotów i zdawały się patrzeć gdzieś daleko, obejmować jakieś szerokie przestrzenie i widnokręgi, a wtedy właśnie bywały najsmutniejsze.
Przyjrzawszy się pilnie obudwom rówieśnikom łatwo było odgadnąć, że pan Jerzy był człowiekiem, któremu całe życie przeszło śród pracy na kawałek chleba, bez innej myśli, jak o zasiewach, zbiorach i młóceniu, bez innych cierpień, jak nieurodzaj lub gradobicie, bez innych radości, jak niegdyś za młodu wesele z ukochaną Anusią, potem urodziny syna, a potem jeszcze lata, w których zboże dawało dziesięć kop z morga. Pan Andrzej zaś musiał być koniecznie jednym z ludzi, którym królestwo ducha we władanie oddanym zostało, których myśl rada w tym królestwie mieszka.
Naprzeciw dwóch mężczyzn siedziała pani Snopińska, czterdziestoletnia kobieta, chuda, blada, z twarzą nic nie znaczącą i olbrzymim pękiem kluczów przy pasie. Na niej więcej jeszcze niż na jej mężu znać było gospodarowanie całego życia, nie okraszone ani jedną szczyptą poezji, nie ogrzane ani jednym promieniem szerszej, ogólniejszej myśli. Sery, masło i mąka wypiętnowały na twarzy pani Snopińskiej prozaiczną i oschłą cechę, a postać jej, przybrana w czarny, wełniany, wąski szlafroczek i w biały czepeczek, który niezupełnie zakrywał rudawe, gładko uczesane włosy, wyglądała tak, jakby wnet miała zmienić się w długi, zardzewiały i zgrzytający w zamku klucz do spiżarni.
— No, kochani państwo — odezwał się pan Andrzej — teraz, gdyście mię, podróżnego, nakarmili już i napoili, czas mi powiedzieć, w jakim celu przybyłem do was i skąd mi się wzięło na odbycie tak dalekiej podróży.
— To prawda — przerwał pan Jerzy. — Choć z duszy i z serca rad jestem cię widzieć, toć jednak oddziwować się nie mogę, skąd się tu wziąłeś. Jak z nieba spadłeś, dalipan, boć to mil chyba z pięćdziesiąt do twego majątku, w którym mieszkasz?
— Blisko tego, ale co to znaczy dla takiego zucha, jak ja? — mówił uśmiechając się pan Andrzej. — Wszakżeż tą samą bryczką, którą tu przyjechałem, tymi samymi dwoma końmi i z tym samym furmanem, Jakubkiem, przed dwoma laty odbyłem podróż do Warszawy, ba! aż za Warszawę, bo pod same Karpaty.
Oboje gospodarstwo zawołali z podziwem:
— Czyż być może?!
— Ot, choć krewniacy mi jesteście, nie wiecie jeszcze o moich dziwactwach. A właśnie z powodu tej mojej ciągłej po świecie wędrówki niektórzy zowią mię dziwakiem i mają może słuszność, jeśli dziwactwem godzi się nazwać takie zamiłowanie czegoś bez granic, że dla miłości, jaką człowiek w sercu czuje, gotów największe ponieść trudy. Otóż ja, kochani państwo Jerzowie, mam w sercu miłość taką dla nauki i natury. Jerzy zresztą pamiętać to musi od szkolnych jeszcze czasów…
— O tak, tak — powiedział Snopiński — pamiętam, że w szkole ja byłem zawsze hultajem, a ty najlepszym z uczniów.
— Ale miałeś zarazem złote serce i dlatego, nie licząc już związków pokrewnych, polubiłem cię tak, że stosunków naszych nie zerwał ani czas, ani różnica usposobień. Otóż, lubiąc nade wszystko książki w dzieciństwie i pierwszej młodości, w wieku dojrzałym zacząłem je sam pisać.
— Wiem, wiem o tym — zawołał pan Jerzy — i zawsze szczyciłem się z tego, że krewny mój, kolega, pisze tak uczone książki, że ja i zrozumieć ich nawet nie mogę!
Zaśmiał się pan Andrzej z tego naiwnego wyznania dzierżawcy i mówił dalej:
— Wiesz pewnie i o tym, Jerzy, że specjalne studia, jakim się oddaję, mają za przedmiot nauki przyrodnicze: kocham naturę, szukam jej wszędzie, jeżdżę po świecie dla zbadania jej różnych objawów, a potem piszę, com widział i czegom się w wycieczkach moich nauczył. Te to były cele, które zawiodły mię między Karpaty i nad Wisłę; w tych celach pojadę może w roku przyszłym dalej jeszcze; w tym także celu przybyłem tutaj. Postanowiłem zbadać wszechstronnie florę krajową i dlatego zwiedzam kraj nie koleją żelazną ani pocztą, ale swymi powolnymi konikami, aby móc jechać z wolna, zatrzymać się, gdzie zechcę, i na każdym miejscu być panem mego czasu. Gdym przeszłej zimy postanowił zwiedzić tutejsze strony, miałem naprzód zamiar zainstalować się na kilka letnich miesięcy w waszym gubernialnym mieście, ale przypomniałem sobie, że mieszkacie tutaj, kochani państwo Jerzowie, i umyśliłem założyć u was kwaterę, tym bardziej że dla natury moich badań korzystniejszym będzie, jeśli zamieszkam na wsi. Nie będę ciągłym waszym gościem, bo mam do odbycia mnóstwo wycieczek w różne strony waszej prowincji, ale jeśli pozwolicie, będę stąd wychodził i tutaj powracał; co więcej, będę tu znosił wszystkie swe zdobycze, alias pęki ziela różnego rodzaju albo też rysowane przeze mnie portrety drzew i kwiatów. Gdyby to jednak nie było wam zupełnie miłe i dogodne…
Nie dał mu skończyć pan Jerzy, bo pochwycił go w ramiona i zawołał:
— A! niech ci Bóg zapłaci za twoje myśl poczciwą! Bądź pewny, że rad ci jestem z całej duszy, a choć nie znajdziesz u nas zbytku ni przepychu, toć jednak czym chata bogata, tym ci serdecznie rada. Będę miał przynajmniej sposobność odwdzięczenia ci, choć w części, tego, coś uczynił dla nas…
— Nie wspominaj o tym, Jerzy! — zawołał pan Andrzej. — Gdybym i chciał zapomnieć, nie mogę — odparł żywo
Jerzy. — Wszak pamiętasz, Anusiu — dodał, zwracając się do żony — jak to tam na onej dzierżawie, którąśmy pod Kownem trzymali, grad wybił zboże, bydło wypadło na zarazą, stogi siana spłonęły na łąkach, a dziedzic nie miał względu na nasze nieszczęścia i chciał nas za nieopłacone pieniądze do sądu skarżyć; wtedy, Andrzeju, gdyby nie twoja pomoc, poszlibyśmy z torbami…
Przy tych słowach łza zaćmiła poczciwe, lecz zawsze zafrasowane oczy pana Jerzego, a nawet fizjonomia jego żony rozświeciła się jakby iskierką rozrzewnienia.
— Pamiętam dobrze tę wielką biedę naszą i pomoc pana Andrzeja — rzekła — toteż bądź pan pewny, że z całego serca radzi jesteśmy, iż pan u nas czas jakiś przepędzisz, a tym bardziej jeśli to panu ma pomóc do napisania książki.
Widać było, że pani Jerzowa czuła się dumną z posiadania w domu swoim gościa, który książki pisze, a jeszcze, jak rzekł mąż jej — tak uczone, że ona by ich nawet zrozumieć nie potrafiła.
Po kilku jeszcze oświadczeniach i przypomnieniach dawnych czasów, z których pokazywało się widocznie, że pan Andrzej niejednokrotnie bywał w przeszłości dobroczyńcą państwa Snopińskich, pan Jerzy zapytał:
— Powiedzże mi, Andrzeju, jak tam u ciebie idzie gospodarstwo, kiedy tak ciągle jeździsz po świecie?
Uśmiechnął się pan Andrzej. Pomyślał pewno, że co u kogo w głowie, to i w mowie.
— W majątku gospodaruje średni syn mój — odpowiedział. — Wiecie o tym, że najstarszy jest inżynierem, najmłodszy jeszcze w akademii kształci się na doktora, a z trzeciego zrobiłem rolnika. Skończył on agronomiczną szkołę i od dwóch lat zwaliłem na niego cały ciężar gospodarstwa i przywiązanych do majątku interesów, a sam bez przeszkody oddaję się nauce i ulubionym po kraju wędrówkom.
— Szczęśliwy jesteś, Andrzeju, że masz syna, który cię w pracy wyręcza, przynajmniej na starość odpocząć możesz! — rzekł pan Jerzy z westchnieniem, a wyraz frasunku, który był normalną cechą jego fizjonomii, zwiększył się przy tych słowach.
— O, tak! — rzekł pan Andrzej — mam prawdziwą pociechę z synów. Wychowałem ich tak, aby oprócz majątku, jaki otrzymają po mnie, każdy z nich posiadał zawód, którym by i ogółowi był pożyteczny, i sobie byt niezależny własną pracą zapewnił.
Szybko jednak ocknął się z myśli swych pan Andrzej i jakby sobie coś nagle przypomniał, zawołał:
— A gdzież jest twój jedynak, Jerzy? Widziałem go, kiedy miał lat ośm czy dziesięć, i pamiętam, że ładne i roztropne to było dziecko. Gdzież jest teraz? Czego się uczy? Na co go kierujesz?
— A zaraz go zobaczysz — odpowiedział pan Jerzy. — Poszedł z rana ze strzelbą, ale pewnie zaraz nadejdzie.
— Jak to? więc jest w domu? — zapytał pan Andrzej.— Czyżby był na wakacjach? Ależ to nie wakacyjna pora…
— Gdzie tam na wakacjach! — rzekł pan Jerzy, a frasunek zwiększył się w jego oczach. — Już cztery lata skończyło się, jak wrócił ze szkół do domu.
— Tak wcześnie skończył szkołę? to czemuż nie oddaliście go do jakiego wyższego zakładu naukowego, snadź ma ogromne zdolności!
— Gdzie tam skończył szkoły! Przeszedł cztery klasy, a że nie chciało mu się uczyć, to i wziąłem do domu.
— I cóż on tu robi u was, tak młodo osiadłszy w domu? — zapytał pan Andrzej.
Frasunek zwiększył się na twarzy pana Jerzego.
— Pomaga mi gospodarować — rzekł z cicha, ale wyraz jego oczu, smutny i zakłopotany, zadawał fałsz słowom.
— Hm! — rzekł pan Andrzej i zamyślił się.
— Proszę pana — ozwała się pani Snopińska — chłopiec ma rodziców i kawałek chleba, po cóż mu było cudze kąty po jakichś tam szkołach wycierać?
Pan Andrzej ze zdziwieniem na nią spojrzał.
— Zapewne — odrzekł — sami najlepiej wiecie, jak kierować losem waszego syna; mnie się jednak widzi, szanowna pani Jerzowo, że kto za młodu tych cudzych kątów, o których pani mówisz, nie wyciera, ten potem na własny kąt zapracować sobie nie potrafi.
Pani Jerzowa brzęknęła kluczami i odpowiedziała:
— Toć już my dość napracowali się przez całe życie na to, aby nasze dziecko miało własny kąt i kawałek chleba bez pracy.
— Bez pracy… bez pracy… — powtórzył jakby do siebie pan Andrzej, a oczy jego znowu utkwiły w przestrzeni i stały się smutne. Pan Jerzy westchnął.
— At — rzekł — już też i ja wolałbym, aby chłopiec zajął się czymkolwiek zamiast strzelać do wron po polach od śniadania do obiadu, a potem spać od obiadu do kolacji. Ale cóż robić, kochany Andrzeju? u nas, harujących na kawałek chleba, jak chłopiec czytać, pisać, a rachować umie, to i chwała Bogu, a zresztą byle była ochota do pracy… byle była ochota…
— A czy będzie on miał tę ochotę, jeśli zaprawi się z młodu do bezczynności? — zagadnął pan Andrzej.
Pana Jerzego, oczy bardzo zafrasowały się, ale pani Jerzowa rezolutnie brzęknęła kluczami i rzekła kiwając głową:
— Et, byle poczciwie żył, a Pana Boga umiał chwalić, to na co mu tam szczególniejsze mądrości i rozumy? Ot, przynajmniej mamy pociechę, że dziecko jest przy nas, między ludźmi żyje i świata się uczy. A chwała Bogu, nie powstydzić się za niego rodzicom! Pan Andrzej sam zobaczy. Jest czego posłuchać, kiedy mówi, i znaleźć się między ludźmi tak pięknie potrafi, że i hrabiątko jakie może się przed nim schować. Toteż łapią go tu w sąsiedztwie na rękach noszą…
— Zresztą — przerwał żonie mowę dzierżawca — widzisz, Andrzeju, syn mój będzie miał jaki taki fundusz, niewielki wprawdzie, ale zawsze to coś znaczy. Ja żadnego nie miałem po rodzicach, którzy sami całe życie chodzili po posesjach i wszystko, co kiedy mieli, na starość stracili. Jak żeniłem się z Anusią, trzymałem pięć chat w dzierżawie, a mieszkałem w kurnej nieledwie chałupie. A ot, przy pomocy Bożej, wylazło się z biedy i uciułało trochę grosza dla jedynaka. Jemu więc łatwiej pójdzie, bo będzie miał za co ręce zaczepić, a ja nic nie miałem…
— Aleś miał ochotę i przyzwyczajenie do pracy — przerwał pan Andrzej.
— To, to prawda — potwierdził pan Jerzy.
— A musiał mieć ochotę do pracy! — zawołała pani Jerzowa — bo jakby jej nie miał, toby marł z głodu. A nasze dziecko nie umrze z głodu i bez pracy, to niech sobie za młodu świata użyje, zamiast ślęczeć nad książkami albo harować przy gospodarce jak parobek.
Pan Andrzej nic już tym razem nie odpowiedział, ale zamyślił się i spuścił głowę na piersi, a pan Jerzy spojrzawszy w okno zawołał:
— Ot, i Oleś powraca!
Spojrzał i pan Andrzej i zobaczył idącego przez dziedziniec tego samego młodzieńca, którego był spotkał na drodze, zbliżając się do Adampola.
— A! — rzekł — tośmy się już widzieli z panem Aleksandrem; spotkałem go jadąc tutaj i rozmawiałem nawet z nim trochę, ale któż by w nim poznał teraz tego małego Olesia, którego przed dziesięciu widziałem łaty!
— Wyrósł chłopiec jak dąb — rzekł pan Jerzy, a żona jego uśmiechała się z widocznym zadowoleniem.
— Już to, proszę pana — rzekła do gościa — choć jestem matką Olesia, ale śmiało powiedzieć mogę, że w całej okolicy nie ma piękniejszego kawalera. Toteż panienki szaleją za nim; gdyby chciał, mógłby choć dziś z każdą ożenić się! — dodała ciszej i z figlarnym wyrazem, który dziwnie odbił się na jej chudej i oschłej twarzy.
— Ożenić się? tak młodo? — zawołał ze zdziwieniem pan Andrzej. — Toć myślą, że ma zaledwie lat dwadzieścia.
— Dwudziesty pierwszy kończy, ale i cóż to szkodzi, że młody? wszak przysłowie mówi: że kto rano wstał i wcześnie ożenił się, ten nigdy nie żałował.
— Przepraszam was, kochana pani Jerzowo — rzekł pan Andrzej z uśmiechem — ale po starej znajomości ośmielę się powiedzieć, że przysłowie w drugiej swej części głupstwo mówi.
— Dlaczego? — zawołała gospodyni domu.
— Bo człowiek, nim się ożeni… — zaczął pan Andrzej, ale przerwał mu pan Jerzy:
— Już to co do żeniaczki — rzekł — i ja jestem za tym, aby Oleś jak najprędzej ożenił się. Jak przybędzie familia, to próżnować odechce się i niestatki z głowy wylecą.
— A jak nie wylecą? — spytał pan Andrzej, a pani Jerzowa nierada, że mąż powiedzeniem swoim dał do zrozumienia o jakichś niestatkach syna, szepnęła z niezadowoleniem:
— Niestatki! niestatki! jakie tam niestatki! nie ma żadnych niestatków!
W tej chwili otworzyły się drzwi pokoju, w którym rozmawiano, i wszedł syn gospodarza.
Urodziwy to był chłopak w całym znaczeniu tego wyrazu. Smukły i kształtny, czoło miał białe, gładkie, foremne, oczy błękitne jak niezabudki, włosy niepospolitej piękności, złociste, kędzierzawe. Policzki jego, opalone nieco od wiosennego wiatru, pokryte były pierwszym puchem młodzieńczym, a nad pąsowymi ustami porastał drobny, jasny wąsik. Gdy patrzył, iskry zdawały się sypać z jego wzroku; gdy uśmiechał się, pokazywał zęby białe i równe, jakich by niejedna pozazdrościć mu mogła kobieta. Pięknej twarzy tej nie brakło nawet wyrazu pewnego sprytu i rozgarnienia, a także tryskała z niej niezmierna pełnia młodzieńczego życia, które zdawało się szukać sobie ujścia na zewnątrz i wybuchało każdym spojrzeniem oczu, każdym ruchem fizjonomii.
Gdy wszedł do pokoju, w myśliwskim ubraniu, bez torby tylko i bez fuzji, pan Jerzy zwrócił się do gościa i wskazując młodzieńca rzekł:
— Mój syn, kochany Andrzeju — a potem dodał: — Olesiu, oto pan Andrzej Orlicki, o którym nieraz od nas słyszałeś, krewny nasz i dobroczyńca.
Z wyrazu twarzy młodego człowieka można było domyśleć się, że ostatni wyraz niemiłe na nim sprawił wrażenie. Spiesznie jednak postąpił, podał rękę panu Andrzejowi i ukłonił się zręcznie i z elegancją, tchnącą jednak troszkę prowincjonalnością. Potem wziął krzesło i rezolutnie stawiając je obok gościa, usiadł i ozwał się swobodnie:
— Wszak to pana dobrodzieja właśnie miałem przyjemność spotkać przed dwiema godzinami na drodze do Adampola?
— Ależ bo długo byłeś dziś na polowaniu, Olutku — rzekła pani Jerzowa.
— Ho, ho, moja mamo! — zawołał młody człowiek — co to dla mnie znaczy? Gdyby mi się jeść nie zachciało i gdybym nie pośpieszał, aby powitać pana dobrodzieja, choć go znać nie miałem honoru — dodał z eleganckim znowu i przesadzonym ukłonem — jeszcze bym godzin ze dwie popolował. A co w domu robić?
I zwracając się do pana Andrzeja zawołał:
— Ach, nie przedstawisz sobie pan dobrodziej, jakie tu u nas życie nudne! Gdyby nie fuzyjka, koń wierzchowy i…
— No, a cóżeś tam zabił dzisiaj? — przerwał pan Jerzy, w którego oczach frasunek rósł ciągle od wejścia syna. — Czy będzie przynajmniej z tego twego polowania pieczyste na kolacją?
— Gdzie tam! — odparł Aleksander — teraz zwierzyny na lekarstwo nie znaleźć! Trzy wrony zabiłem i po wszystkim. Ale gdyby też papo widział, jak to było zabawnie. Idą sobie drogą, wtem widzę: wrona siada na wierzbie; ja fuzją do oka, a ona dziób do góry podniosła i kracze, jak gdyby kogo spod obłoków wołała. Ja paf! ona bęc! gdyby tchnęła, ale tak na miejscu, i upadła nieżywa. Tak aż trzy zgładziłem dziś ze świata.
— I panu to zabijanie nieszkodliwych ptaków przyjemność sprawia? — spytał pan Andrzej, którego zmarszczka między brwiami głębszą się stała.
— Cóż robić, panie dobrodzieju? — rezolutnie odparł Aleksander. — Trzeba jakkolwiek czas zabijać. W sąsiedztwo nie zawsze można pojechać, w domu papa gospodaruje, mama gospodaruje, a mnie, panie dobrodzieju, co robić? chyba umrzeć z nudy!
Frasunek w oczach pana Jerzego wzmagał się. coraz w czasie mowy syna; pani Snopińska wyszła, wywołana do jakiejś gospodarskiej sprawy, a pan Andrzej, po chwili milczenia, odezwał się żartobliwie:
— Uważam, panie Aleksandrze, że panu bardzo często wraca na usta wyraz nuda.
Aleksander obu rękoma uczynił gest rozpaczliwy i odrzekł:
— A, pan dobrodziej przybywasz zapewne z wielkiego świata i nie wiesz, jakie to u nas życie na prowincji! Człowiek na przykład wstaje z rana, zje śniadanie i obejrzy się wkoło siebie. Cóż widzi?
Papa w stodole, mama w śpiżarni, parobki młócą, kury kwokczą, gęsi gęgają i koguty śpiewają. Wszystko to, razem wzięte, przyzna pan dobrodziej, nie jest wcale zabawnym. Więc człowiek chodzi z założonymi rękami z kąta w kąt, z dziedzińca do ogrodu, z ogrodu na dziedziniec i czeka obiadu jak zbawienia duszy, nie dlatego, żeby się jeść chciało, ale dlatego, że to zawsze jakaś rozrywka, urozmaicenie czasu, który wlecze się jak wóz naładowany po błocie. Przychodzi obiad, a po obiedzie, panie dobrodzieju, znów to samo, co i przed obiadem; człowiek czeka kolacji, a po kolacji to jeszcze gorzej: papa idzie spać, mama idzie spać, czeladź idzie spać i następuje brzęczenie i kąsanie komarów. Ot, jakie to nasze życie! a zimą to jeszcze gorzej… Ale po co to panu dobrodziejowi mówić? pan sam pojmiesz, co to jest, kiedy młody człowiek tak zagrzebie się na wsi.
Westchnął ciężko i potrząsnął głową dla odrzucenia z czoła opadających włosów.
Pan Andrzej przypatrywał mu się bacznie i nieznaczny wyraz ironii przebiegł po jego ustach.
— Hm — rzekł — więc dla rozweselenia tego życia, które pan w niepowabnych malujesz barwach, nic innego pan znaleźć nie możesz, jak polowanie na wrony?
W głosie pana Andrzeja drżał dźwięk smutku i szyderstwa, dosłyszał go snadź Aleksander, bo spuścił oczy i rzekł ciszej:
— Cóż robić?
Pan Jerzy milczał, w czasie rozmowy syna westchnął parę razy i splótłszy dłonie, dwoma wielkimi palcami rąk kręcił młynka z zafrasowaniem.
We drzwiach ukazała się pani Snopińska i zaprosiła na obiad.
Przy stole dzierżawca i gość jego rozmawiali o dawnych czasach, starych swych z sobą stosunkach i wspólnych znajomych. Jerzy stał się rozmowniejszym, zagrzany snadź starym miodem podanym do obiadu i obecnością człowieka, którego widocznie serdecznie lubił; za to pan Andrzej coraz mniej mówił, spoglądał często na Aleksandra, a potem zamyślał się i oczy jego stawały się smutne.
Do stołu zasiadła także młoda panienka, jakaś sierota przez miłosierdzie trzymana w domu państwa Snopińskich. Nazywano ją Antosią, pani Snopińska posyłała ją wciąż z kluczami; niebrzydka była, ale blada i mizerna, ubogo ubrana, a oczy trzymała ciągle spuszczone wpół ze smutkiem, wpół z pokorą. Siedzący obok niej Aleksander pochylał się często ku niej i prawił jej coś półgłosem. Widać było, że z niej żartował, bo śmiał się ciągle, a żarty te nie musiały być miłe, bo Antosia rumieniła się co chwila po uszy, coraz smutniej spuszczała oczy, a gdy raz, zawołana przez panią Snopińską, podniosła je znad talerza, były w nich łzy.
Młoda, rumiana i przystojna dziewczyna, ubrana wpół po wiejsku, przynosiła półmiski i odmieniała talerze. Aleksander zerkał na nią często, parę razy uśmiechnął się i mrugnął do niej oczyma na znak jakiegoś porozumienia.
Zresztą mieszał się często do rozmowy rodziców z gościem, wypowiadał zdania swoje śmiało, mówił głośno, a śmiał się jeszcze głośniej.
Wtedy dopiero spostrzec można było, że wraz z wrodzonym sprytem i ciągłymi wybuchami wezbranego życia, twarz młodzieńca nacechowana była rażącą przy tak młodym wieku śmiałością i pewnością siebie. Graniczyło to niekiedy z rubasznością, bo rozpierał się na krześle, z pretensjonalnym gestem gładził mały wąsik, jadł za dwóch, pił za czterech; zaraz u wstępu obiadu wychylił dwa kieliszki starki, a potem dolewał sobie miodu co chwila.
Pan Andrzej patrzał na to wszystko i zamyślał się coraz bardziej.
— Kogóż tu macie w sąsiedztwie? — spytał pana Jerzego, gdy służąca podawała ostatnią potrawę.
— Najprzyjemniejsze są dwa domy — odrzekł wnet Aleksander, nie dopuszczając ojca do odpowiedzi i odwracając się od Antosi, zarumienionej po uszy od konceptu, który snadź tylko co jej powiedział. — O, są to dwa domy bardzo przyjemne — mówił dalej. — W jednym z nich mieszkają państwo Siankowscy z dwiema córkami. Śliczne dziewczęta, słowo daję! Panna Ludwika — blondynka, a pana Józefa brunetka. Na ostatnim zebraniu, które było u nich w czasie świąt wielkanocnych, panna Józefa cały wieczór tylko ze mną tańczyła, dała mi nawet na pamiątkę tego wieczoru gałązkę mirtową… Pani Snopińska nachyliła się do gościa i szepnęła:
— Mówiłam panu, że panienki głowy za nim tracą! — A zwracając się do syna, dodała głośno:
— A pokażże nam, Olutku, tę gałązkę; czy masz ją przy sobie?
— A jakże, moja mamo! spoczywa na moim sercu! — zażartował Aleksander i wyjąwszy z kieszeni kamizelki malutki elegancki pugilares, wydobył zeń uschłą gałązkę i podniósł ją w dwóch palcach z miną tryumfującą.
— A co? — szepnęła gospodyni domu do gościa i zachichotała po cichu.
— Drugie przyjemne sąsiedztwo nasze jest majątek Piaseczna — mówił znowu Aleksander. — Mieszka w nim pani Karliczowa, wdówka, no, już nie pierwszej młodości, ale cudo kobietka, słowo daję; wesoła, żywa i bardzo grzeczna, choć bogata. A oczki jakie ma! och! o! w tych oczach wiele jest sekrecików, tylko dobrze przypatrzeć się trzeba. O jednym z nich ja wiem; bardzo miły sekrecik, słowo daję.
I uśmiechnął się ze znaczącą miną.
— To tylko pewna — ozwał się żartobliwie pan Andrzej — że gdybym był kobietą, nigdy bym panu nie dał żadnej pamiątki ani powierzył żadnego sekretu.
— A to dlaczego, panie dobrodzieju? — zawołał Aleksander.
— Bo pamiątki pan pokazujesz, a o posiadaniu tajemnicy głośno opowiadasz. To trochę kompromituje damy.
Aleksander spuścił oczy i zarumienił się mocno; w tej samej chwili wstano od stołu.
W pół godziny po obiedzie pan Andrzej rzekł do gospodarza domu:
— No, kochany przyjacielu, ponieważ dość długo mam tu u was pozostać, przeznaczyłeś mi zapewne osobny kąt jaki. Zaprowadźże mnie do niego, bo chcę odpocząć po długiej podróży i list napisać do syna.
Pan Jerzy poprowadził gościa przez kilka pokojów, ze szlachecką przybranych prostotą, a nawet po części gospodarskimi zarzuconych gratami, aż weszli na wąski korytarz, z obu stron którego było po parę drzwi.
— Wybrałem dla ciebie, Andrzeju — rzekł gospodarz — najustronniejszy pokój, bo choć nigdy nie zajmowałem się pracą książkową, wiem jednak, że wymaga ona cichości i odosobnienia. Do wszelkiego gospodarskiego ruchu stąd najdalej, bo z jednej strony kurytarza są składy, a z drugiej pokój twój i Olesia. Ale, ale — dodał nagle — muszę też zobaczyć, czy chłopiec mój jest u siebie i powiedzieć mu, aby cicho się sprawował, bo będzie miał ciebie sąsiadem.
— O, proszę cię, Jerzy, nie krępuj dla mnie swego syna! — zawołał pan Andrzej, ale gospodarz otworzył już drzwi pokoju Aleksandra. W pokoju tym było kilka drewnianych stołków, pod ścianą stała tokarnia, dalej leżały różne przyrządy robót stolarskich, gdzie indziej kilka rozpoczętych koszyków z farbowanej łozy, pod oknem był stolik, a na nim okrągłe lusterko i dwie wypróżnione butelki od wódki czy piwa. Między oknami, naprzeciw drzwi od kurytarza, stało łóżko, a na nim leżał Aleksander z twarzą zwróconą do sufitu. Oczy miał zamknięte i spał tak mocno, że słychać było nawet lekkie chrapanie.
Pan Jerzy spojrzał, machnął ręką z niezadowoleniem i drzwi zatrzasnął. Potem wprowadził gościa do przeznaczonego mu mieszkania.
— Powiedz mi, Jerzy — zapytał po chwili pan Andrzej — co znaczą w pokoju twego syna te wszystkie tokarskie, stolarskie i koszykarskie przyrządy, które tam widziałem?
Snopiński znowu machnął ręką i odpowiedział:
— Et, kleci on tam coś czasem, toczy, hebluje albo splata; ale to, Boże odpuść, zdarza się raz w rok, około święta Wielkiejnocy.
— Czy ma zdolności do rzemiosł?
— I jakie! — rzekł pan Jerzy. — Jeżeli weźmie się do czego, to istne cacko zrobi, tylko że… at!…
Nie dokończył i oczy jego zafrasowały się mocno.
— To dziwna! — rzekł pan Andrzej — a do nauki zdolności nie miał?
— Gdzie tam! i do nauk miał zdolności, on do wszystkiego zdolności ma, tylko… ot, żal się Boże o tym mówić!
Jeszcze raz machnął ręką, westchnął i z bardzo zafrasowanymi oczyma, pożegnawszy gościa, wyszedł.
Pan Andrzej szerokimi krokami przechadzał się po pokoju. Smutny był i jakby trochę gniewny.
Pocierał ręką czoło i mówił niekiedy do siebie:
— Ale cóż? z rana do wron strzela, po obiedzie śpi, na nudy narzeka, kobietom ubliża i nic więcej! A zdolności jednak są… ale cóż po nich?
Westchnął i pokiwał głową smutnie.
II – SZLACHCIC ZAGRODOWY
O trzy wiorsty od Adampola, tuż obok kopców granicznych, odznaczających grunta hrabiny X., dzierżawione przez pana Snopińskiego, zielenił się śliczny gaj brzozowy i dębowy, mający rozległości kilkanaście najwięcej morgów. Gaj ten miał tę szczególność, że z obu stron swoich tworzył dwa półkola, jakby wielkie altany, otwarte na szeroko rozciągające się pola i łąki. W każdej z tych altan, utworzonych przez naturę czy może ręką ludzką, stał dworek szlachecki z szarym domem o sześciu czystych oknach od frontu, z owocowym ogrodem, kilku gospodarskimi budowlami i dziedzińcem, otoczonym porządnym płotem z ostrokołów. Dwa te dworki, rozdzielone z sobą całą przestrzenią kilkunastomorgowego gaju, były tak podobne do siebie, jakby je jedna stawiała ręka. Cała różnica między nimi zachodziła w tym, że jeden z nich patrzył na północ, drugi na południe i że w jednym z nich, wyraźnie w tym, który ku południowi był zwrócony, budowle gospodarskie były nieco większe i ogród rozleglejszy, co oznaczało większą rozległość należącego doń folwarku. Gdyby poeta jaki, z myślą do zachwytu łatwą, został nagle przeniesiony w to miejsce, uradowałby się niezawodnie wielkimi, choć skromnymi pięknościami natury, które w nim panowały, mianowicie o wczesnej wiosennej porze roku.
Poważna, uroczysta cisza zalegała ledwie rozzielenione pola, a przerywało ją tylko brzęczenie owadów, które w licznych rojach unosiły się nad łąkami i kąpały różnobarwne skrzydła w potokach słonecznych promieni. Niekiedy spomiędzy zagonów zrywał się skowronek i nucąc srebrną piosenkę wznosił się prostopadle w górę, aż rozpłynął się pod niebem w ledwie dostrzegalny punkcik szary. Niekiedy także na wysokiej kępie sterczącej śród łąki albo na spróchniałym pniu dawno zrąbanej wierzby stanął pstrokaty bocian i zaklekotał donośnie, a klekotaniu jego odpowiadał od strony któregoś z dworków cichszy, bo stłumiony przestrzenią, klekot bocianicy. Pod zieloną ścianą gaju białe, żółte i szafirowe motyle jak skrzydlate obłoczki podnosiły się spomiędzy trawy, osiadały na młodziuchnych listkach brzozowych albo na gałęziach dębiny, po chwili zrywały się z listków i gałęzi, unosiły się wysoko aż do szczytów drzew i spuszczały się znowu ku ziemi, łącząc się, rozdzielając, goniąc i opadając znowu w trawę.
Ale w gaju dopiero, w samej głębi jego, wrzało najgęstsze, najbardziej rozbudzone i rozmaite życie natury. Roje ptactwa szczebiotały tam na wyścigi, dzięcioł wystukiwał sobie robaczki w konarze starego dębu, kukułka figlarnie odzywała się z zarośli, wiewiórki skakały po drzewach, puszystymi kitami wstrząsając gałęzie, u dołu zielony mech drżał poruszany odbywającą się śród niego robotą mrówek.
Pomiędzy tym wszystkim słońce, przeciskając się przez gąszcz leśną, rzucało gdzieniegdzie szerokie smugi jasności, gdzie indziej migotało wąskimi nićmi lub oderwanymi iskrami światła, gdzie indziej jeszcze zostawiało w półcieniu całe przestrzenie, osłonięte grubymi pniami i rozłożystymi gałęźmi, pokryte różowym wrzosem i zapełnione szelestem uściełających gniazda ptaków, brzęczeniem szukających pokarmu owadów i fruwaniem różnobarwnych motyli. A z góry, poprzez szczyty drzew, zaglądały błękitne i białe kawałki obłoków, jakby ciekawe spojrzeć w tę głąb cienistą, w której ruszały się miliony drobnych, śpiewających i kochających się na wyścigi istot, w której spomiędzy trawy wykwitał blady nieśmiertelnik żółty, podnosiły się dzwonki liliowe albo śród mchu pąsowiały lśniące grona żurawin.
Tą cichą, a jednak gwarną, prostą, bezdennie głęboką sielanką przyrody otoczone były dwa dworki szlacheckie, stojące w dwóch wklęsłościach gaju. Patrząc na nie, jak niskie, szare, ale czyste stały tam między trzema ścianami zieleni i jedną stroną, niby wielkim oknem, patrzyły na równinę pól i łąk, trzeba było pomyśleć, że mieszkańcy ich, wykołysani urokiem wiejskiej i nie przeinaczonej sztuką natury, musieli koniecznie w sercach swych wyhodować również prostą a wdzięczną poezję, również skromną w swych objawach, a pełną życia głębię uczuć.
Obok tej poetycznej znać jeszcze było wkoło obu dworków wysoko podniesioną praktyczną i realną stronę życia. Otaczające je grunta uprawne były wzorowo i z niezmierną starannością; nigdzie w okolicy nie dawały się widzieć zagony tak równo i pulchno zorane, rowy tak we właściwych wykopane miejscach, łąki tak oznaczone i oczyszczone z zarośli. Na łąkach tych pasły się trzody bydła i owiec, nieliczne wprawdzie, ale pięknej rasy i wybornie utrzymane; a wiejskie wyrostki, co je pasły, nie miały wychudzonych i zaspanych twarzy, a na sobie brudnej lub obdartej odzieży, ale w czystym i całym ubraniu, z rumianymi policzkami i wesołym wzrokiem biegały po łąkach, goniąc się i swawoląc. Niejeden z nich siadywał na kępie i otwierał elementarzyk z malowanymi obrazkami albo książkę do nabożeństwa i spoglądając często na powierzone sobie stada, czytał półgłosem lub nucił pobożną piosenkę.
W ustroni tej, wszędzie, gdzie spojrzeć mogło oko ludzkie, widać było jakąś rękę umiejętną i opatrzną, która rządziła wszystkim. Od szarych, jednostajnych domów dwóch dworków, od twarzy ludzkich, które przesuwały się w ich pobliżu, aż do każdego zagona gruntu, do każdej zrównanej kępy na łące, wszystko tam tchnęło ładem, wdziękiem, starannością. Jak przy pierwszym spojrzeniu na tameczną naturę można było przypuścić, że dworki te posiadają serca poetyczne i głębokich uczuć pełne, tak przyjrzawszy się panującemu tam porządkowi trzeba było pomyśleć, że oprócz serc poczciwych musi tam być i umysł jakiś jasny a wytrwały, który pojął wysokie zadanie człowieka: udoskonalania wszystkiego, z czym się styka, i choćby z drobnej otaczającej go sfery wyciągania wszelkich możebnych korzyści dla siebie i świata.
Pewnego kwietniowego ranka z jednego z dworków tych, tego właśnie, który frontowymi oknami patrzył na północ, parę godzin przed południem wyszedł młody jeszcze mężczyzna. Zwyczajem pilnych gospodarzy starannie zamknął za sobą wrota dziedzińca i poszedł drogą wiodącą ku polom i obsadzoną młodymi topolkami. Potem zwrócił się na miedzę biegnącą wzdłuż gaju między zagonami bujnie wschodzącego żyta. Szedł z wolna, z rękoma w tył założonymi, w szarym ubraniu z prostego sukna, w gospodarskim obuwiu i okrągłym słomianym kapeluszu; średniego wzrostu i szerokich ramion, twarzy ogorzałej, ozdobionej ciemnym, bujnym wąsem, z ubrania i powierzchowności wyglądał na zamożnego zagrodowego szlachcica.
Zaledwie uszedł na miedzy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle, tuż prawie spod stóp jego, zerwał się z zagonu skowronek, uniósł się parę łokci nad ziemię i zaśpiewał. Mężczyzna, jakby lękając się krokami swymi spłoszyć ptaszka, stanął i patrzył. Skowronek śpiewał ciągle i prostopadłym lotem wzlatywał coraz wyżej, mężczyzna ścigał go wzrokiem. W końcu ptaszyna wzniosła się bardzo wysoko i zniknęła prawie pod obłokami, tylko śpiew jej srebrzysty i donośny dochodził z dali do pól, pogrążonych w cichości, a człowiek, straciwszy ją z oczu, spuścił głowę i nie szedł dalej, ale stał z założonymi na piersi rękoma, pogrążony w zamyśleniu. Czyżby w zamyślenie to wprawił go widok i śpiew drobnego ptaszka?
Kto by jednak wnosił z prostego ubrania i nie mniej prostej powierzchowności jego, przypuściłby raczej, że szlachcic, hreczkosiej, myśli o tym, ile z każdego morga będzie miał tego żyta, śród którego stoi. Ale dlaczegoż zadumał się on wtedy dopiero, gdy spod stóp jego wzleciała wiosenna ptaszyna i spod obłoków słała mu wdzięczną piosenkę swoję? Zamyślenie to byłoż skutkiem głębokiego poczucia natury, nie przytępionego nawet codziennym z nią obcowaniem? Albo może odbiła się w nim rzewna poetyczność serca, okrytego szarym i grubym odzieniem?
Bądź co bądź, to pełne zachwytu przypatrywanie się lotowi skowronka i to zapadnięcie w zadumę niepozornie wyglądającego mężczyzny widział człowiek, który w tej samej chwili wychylił się zza skraju lasu, stanął także i bacznie przypatrywał się stojącemu wśród pola szlachcicowi. Był on czarno ubrany i trzymał pod ramieniem dużą tekę, jaką noszą z sobą podróżujący uczeni lub artyści. Teka ta, okrągły popielaty kapelusz, całe ubranie, zastosowane do pieszych wycieczek, i posiwiałe włosy wyglądające spod kapelusza nadawały mu w istocie postać poważnego turysty. Postąpił kilka kroków. Szelest, jaki uczynił, obudził z zamyślenia człowieka w szarym surducie; podniósł on głowę i obaj spojrzeli na siebie: szlachcic z lekkim zdziwieniem, turysta uprzejmie i życzliwie. Obaj machinalnie prawie podnieśli ręce do kapeluszy i skłonili się sobie wzajemnie.
— Przepraszam pana — odezwał się nadchodzący — czy nie możesz mi pan powiedzieć, jak daleko znajduję się od Adampola?
— O dobre trzy wiorsty, które nawet czterema nazwać by można — odpowiedział szlachcic.
— A! — zawołał turysta z rodzajem zakłopotania — nie spodziewałem się odejść tak daleko, ale przypadkiem zbłądziłem!
— Pan pewno pierwszy raz jesteś w tych stronach? — spytał szlachcic.
— Tak — powiedział przybyły. — Przyjechałem w te strony w celu odbycia kilku naukowych wycieczek i locum standi mam w Adampolu.
Gdy to mówił turysta, szlachcic powtórnie uchylił nieco kapelusza.
— A! — rzekł — dziękują przypadkowi, który w ustroni tej dał mi poznać człowieka, podróżującego w tak szlachetnym i pożytecznym celu.
Słowa te i dźwięk, jakim były wypowiedziane, odbiły się od prostaczej postaci szlachcica nie mniej dziwnie, jak uprzednia poetyczna zaduma, w którą go wprawił widok i śpiew skowronka. Toteż mężczyzna z teką spojrzał nań z zajęciem i odrzekł:
— Uważałem przed chwilą, że i pan lubujesz się naturą, którą ja z naukowego badam stanowiska. Z taką przyjemnością zdawałeś się pan słuchać pieśni skowronka i patrzeć na lot jego!
Szlachcic nie zmieszał się bynajmniej tym spostrzeżeniem przybyłego, uśmiechnął się tylko i odpowiedział z prostotą:
— Tak, panie, kocham naturę we wszystkich jej przejawach, bo ona jest towarzyszką moją od lat dziecięcych aż dotąd. Ona była świadkiem wszystkich prac i pociech mego życia, a także i cierpień, których podobno żadnemu nie braknie człowiekowi. Każda pora roku sprowadza mi mnóstwo przypomnień, każdy kawałek pola, ptak, roślina, drzewo niemal każde są mi znajome niby rodzeństwo, z którym się zhodowało pod jednym dachem. Pan zapewne uczysz się poznawać naturę, a może i innych znajomości tej nauczasz; ja czuję ją i kocham.
Im więcej szlachcic mówił, tym zwiększało się zdziwienie turysty. Przypatrywał się mu coraz uważniej.
— Pan zapewne jesteś właścicielem jednego z tych folwarków, które się tu pod gajem znajdują? — spytał po chwili.
— Tak, panie, oto mój dom — odparł szlachcic wskazując dworek o kilkaset kroków odległy i szybko dodał:
— Ale, jeżeli pan dziś opuściłeś Adampol, musiało to być chyba bardzo rano, a ponieważ błądziłeś, musisz być porządnie zmęczony. Może pan przyjmiesz u mnie gościnność, choć na godzin parę, dla wytchnienia i posiłku?
— Z przyjemnością przyjmuję uprzejme zaproszenie pana — grzecznie i z wyraźnym zadowoleniem odrzekł turysta — tym bardziej że badając roślinność stron tutejszych, rad też będę poznać ich mieszkańców.
Szlachcic skłonił się lekko i już usunął się dla zostawienia gościowi swemu pierwszeństwa na wąskiej miedzy, gdy ten wyrzekł żywo:
— Ale ponieważ miły dla mnie traf sprowadził nas tu razem i będę gościem pańskim, trzeba przecież, abyśmy wiedzieli wzajem, jak się nazywamy. Jestem Andrzej Orlicki.
— A! — ze zdziwieniem i radością zawołał szlachcic — więc pan jesteś tym znanym powszechnie i tak pożytecznie pracującym przyrodnikiem naszym, którego prace i nam, prostakom, pomagają znać i miłować naturę! Serdecznie, bardzo serdecznie witam pana na progu mojej zagrody. Nazywam się Bolesław Topolski.
To mówiąc, jakby przez głębokie uszanowanie dla nauki i pracy człowieka, którego miał przed sobą, zdjął całkiem kapelusz i wyciągnął rękę ku swemu nowemu znajomemu.
W tej chwili dopiero, gdy przez zdjęcie kapelusza odsłoniła się górna część twarzy zagrodowego szlachcica, pan Andrzej mógł przyjrzeć się głównym cechom jego fizjonomii. Była to twarz, która na pierwszy rzut oka nie odznaczała się niczym, ogorzała i pospolitych rysów. Gdy nic nie mówił i oczy miał spuszczone, nikt by ani chwili nie myślał mu przypatrywać się i tysiące osób mogłyby przejść koło niego nie spojrzawszy nań inaczej, jak mimochodem. Ale gdy podniósł wzrok, zwracał na siebie koniecznie uwagę każdego, kto nań patrzył, bo miał takie spojrzenie, jakie rzadko spotkać można u ludzi jego stanu. W dużych, szarych oczach jego była niepospolita głębia dobroci i myślącego spokoju, zza których wypływała chwilami nieokreślona jakaś rzewność, niby odblask tajonej a może i nieświadomej siebie poezji serca. Czoło miał dość wysokie i bielsze od reszty twarzy, włosy ciemne, krótko przystrzyżone, usta bardzo zwyczajne, trochę nawet za wypukłe i niezupełnie kształtne, gdy milczał, ale gdy mówił lub uśmiechał się, nabierały one wyrazu tej samej dobroci, jaką miały oczy, i układały się w pewne zagięcia, znamionujące moc i męskość charakteru. Miał też niezwyczajny uścisk ręki, ciepły, silny i jakby nieco drżący. Kiedy w uścisk ten ujął rękę czyją, zdawało się, że mu w dłoń przechodziły tętna żywo uderzającego serca.
Wszakże oprócz spojrzenia, wyrazu ust i uścisku ręki wszystko w powierzchowności jego było pospolite i bynajmniej nie zajmujące.
Nigdy by powierzchownością swoją nie mógł zwrócić na siebie oczu pięknej kobiety, a wszyscy, którzy go mijali, nie widzieli w nim najczęściej nic prócz poczciwego może prostaka. Ale niekiedy, nagle, jakby promień przesuwał się po jego twarzy i postaci, w oczach błyskała myśl, w uścisku dłoni drgało serce i każdy, kto go miał za prostego poczciwca, dojrzawszy promień ten, odstępował ze zdziwieniem i mówił sobie:
— Nie spodziewałem się!
Ten promień duchowy, przenikający niekiedy na zewnątrz przez oczy, uśmiech i uścisk ręki Bolesława Topolskiego, nie mógł ujść uwagi pana Andrzeja. Musiał także powiedzieć sobie: „nie spodziewałem się!”, bo z niezmiernym zajęciem przypatrywał się swemu towarzyszowi, gdy zszedłszy z wąskiej miedzy szli obok siebie drogą ku dworkowi wiodącą.
— Jakąż wzorową uprawą pól widzą tutaj — rzekł pan Andrzej, puszczając spojrzenia po długich, wąskich, wypukłych i jakby ręką ludzką usypanych zagonach. — Czy wiesz pan, że rzadko w kraju naszym zdarzało mi się napotykać tak umiejętnie i starannie urządzone gospodarstwo? To istny holenderski ogród!
— W istocie — odpowiedział Bolesław — robię wszystko, co mogę i umiem, aby niewielki kawałek gruntu, jaki posiadam, podnieść do najwyższej możebnie wartości. Czynię to i dla własnej korzyści, i z przekonania, że każde pojedyncze wysilenie, jakkolwiek odosobnione, każda praca, jakkolwiek w małym zamknięta obrębie, skoro tylko umiejętna jest i wytrwała, może choćby drobne ziarenko dorzucić do ogólnego pożytku.
— Dawnoż pan mieszkasz tutaj? — spytał Andrzej, którego zajęcie wzrastało.
— Urodziłem się w tej zagrodzie — odrzekł Bolesław — a w dziedzictwie otrzymałem ją po ojcu przed ośmiu laty.
— A więc musiałeś pan już otrzymać po ojcu folwark ten w tak pięknym stanie?
— Niezupełnie. Ojciec mój rzadko i tylko przy końcu życia swego w nim mieszkał, bo całą młodość i część dojrzałego wieku spędził na wojaczce, która go prowadziła po odległych krajach. Był on we Włoszech, w Hiszpanii, na San Domingo i w Algierze, a gdy wrócił do ojczystej zagrody, przywiózł z sobą bogaty w doświadczenie i wiadomości umysł, ale ciało osłabione ciężkimi trudami, jakie ponosił, i niezdolne już do pracy fizycznej, wymagającej ruchu i energii.
Matka moja, święta domowymi cnotami, umarła wkrótce po jego powrocie; ja miałem wtedy lat piętnaście. Folwark nasz w niezmiernie opłakanym naówczas był stanie; znać w nim było wieloletnią nieobecność gospodarza. Ojciec mój w części tylko mógł temu zaradzić i tego tylko dokazał, że małą majętność naszę od zupełnej uchronił ruiny, ale podnieść jej i udoskonalić sterane nie dozwoliło mu zdrowie. Natomiast zajął się mną z całym zapałem duszy, nie ostudzonej długim tułaczym życiem, z całą miłością ojca, który pragnie w syna swego przelać samego siebie.
Uczył mię, a nauczyć mógł wiele, bo sam z otwartymi oczyma ducha po świecie wędrował; najbardziej jednak, najusilniej zaprawiał mię do pracy, do pracy rąk i myśli, ciała i ducha, bo jak powiadał, obie są równie cenne i pożyteczne i obie powinny być ciągłymi towarzyszkami życia prawdziwie uczciwego człowieka. Wpływał on na mnie niezmiernie mocą swej nieograniczonej dla mnie miłości i urokiem męskiej, jędrnej poezji, której pełne było jego rycerskie serce, a która z wolna zdawała się sączyć i przelewać w moje. Mając lat dwadzieścia czynnie już zająłem się gospodarstwem. Zrazu była to praca ciężka, mozolna, taka, która wymaga uczestnictwa własnych rąk, budzi przed wschodem słońca i zaledwie parę godzin wieczornych zostawia do porachowania się z własnymi myślami. Ale raźno mi było i ochoczo pracować pod ojcowskim okiem z myślą, że mu na stare łata daję opiekę młodego ramienia i byt wygodny zapewniam. Zdarzały się różne przeciwności, nieurodzaje, upadki bydła; ale wszystko to przeniosło się jakoś i naprawiło, dzięki Bogu, i miałem tę najwyższą pociechę, że ojciec mój ostatnie lata swoje przeżył w nowo zbudowanym i wygodnym, choć małym dworku, który stanął na miejscu starego, ma wpół rozwalonego, i że te ściany, w których prawdopodobnie życie całe przepędzę, słyszały jego dziękczynne i gorące błogosławieństwa, jakie przed zgonem na moję głowę zlewał.
Przestał na chwilę mówić Bolesław i twarz jego pokryła się szybko stłumionym wzruszeniem. Jakby chcąc pokryć wzruszenie to, uśmiechnął się wesoło, spojrzał na pana Andrzeja swoim głębokim, dobrym spojrzeniem i rzekł:
— Ale uważam, że wpadłem na tor opowiadania panu mojej biografii. Daruj pan! to nie zajmujące. Przypominam sobie, że słyszałem, jak ktoś, który tu u nas w okolicy za bardzo uczonego uchodził, utrzymywał, że nic bardziej nudnego nie zna, jak wszelkie biografie.
Pan Andrzej serdecznie na niego popatrzył.
— Od kilku chwil zaledwie znam pana — rzekł — ale wybacz mojej otwartości, gdy powiem, że wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, iż rad bym, choćby przemocą, wedrzeć się w najdrobniejsze szczegóły twego życia.
Skłonił głową z podzięką Bolesław.
— Pragnąłbym — odpowiedział — aby to zajęcie się mną pana obdarowało mię z czasem jego szacunkiem i życzliwością. Co do szczegółów mego życia, są one bardzo zwykłe i powszednie.
Folwark mój jest niewielki; jest to raczej zagroda szlachecka niż folwark. Prowadzę w nim czteropolową gospodarkę, bo taka najlepiej przypada do natury gruntów. Na każdą zmianę mam po włóce ziemi, półtory włóki łąki i tyleż prawie lasu; oto i całe moje bogactwo. Miałem przywiązane do ziemi tej trzy rodziny poddanych chłopów, ale ich uwolniłem zaraz po śmierci ojca, wskutek ostatniej woli jego, która się i z moją zgadzała. Odtąd zaprowadziłem parobczane gospodarstwo i przekonałem się, że takie, gdy tylko jest umiejętnie prowadzone, daleko więcej przynosi korzyści gospodarzowi niż przymusowa praca. Dziś otrzymuję z Topolina dochód taki, jaki gdzie indziej mają z majątków cztery albo i sześć razy większych od mego. Latem i jesienią pracuję bardzo nad rolą, zimą i wiosną mniej mam do czynienia z gospodarstwem, toteż zamykam się w mojej szarej kochanej chacie i staram się nie zatracić tego, co mi z dziedziny wiedzy pozostawił mój ojciec, a może. przy pomocy Bożej i dorobić się przybytku moralnego dobra, tak jak już dorobiłem się przybytku powszedniego chleba.
Kończąc to mówić Bolesław wraz z swym towarzyszem znalazł się na ganku swego domu i uprzejmym gestem wskazał wejście gościowi.
Z widnej, czysto wybielonej i wymiecionej sieni pan Andrzej wszedł do jasnego, o dwóch oknach wychodzących na dziedziniec, pokoju.
Podłoga w nim była z prostych desek, niemalowana, ale gładko ułożona i czysto wymyta; pod ścianą, między oknami stała kanapa z żółtego jesionu, przed nią stół okrągły, pokryty serwetą pięknej i delikatnej roboty kobiecej.
U okien były firanki z gładkiego białego muślinu, pod ścianami stały wyplatane żółte krzesła, na ścianach wisiało kilka niewielkich portretów znakomitych w dziejach ojczystych ludzi, w prostych drewnianych ramach, malowanych czerwono z czarnymi kantami. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju widać było łóżko, ozdobione dużym, nieco spłowiałym dywanem, stolik z przyrządami do pisania i z kilku rachunkowymi oprawnymi księgami, kilka półek przy ścianie napełnionych książkami różnych formatów, a nad książkami zawieszony na haku pęk wielkich kluczy, od śpichrzów snadź i stodoły.
Skromne było to szlacheckie mieszkanko, czyste, jasne i nieco surowe. Żadnych ozdób, nic w nim nie było miękkiego, wszystko tylko ściśle potrzebne, choć dostatnie. Klucze zawieszone nad książkami i książki stojące pod nimi na półkach zdawały się być symbolami mieszkania i żyjącego w nim człowieka.
Dwie tylko były tam rzeczy, drobne, ale stanowiące sprzeczność z surowością i pierwotną prostotą całego otoczenia: serweta na stole, wyraźnie kobiecą ręką pleciona z jedwabiu, jak z nitek pajęczych, i doniczka na oknie z pięknie kwitnącym białym narcyzem.
Te dwa przedmioty zdawały się mówić o kobiecie, tchnęły kobiecością, której zresztą śladów nigdzie więcej nie było.
— Przepraszam pana, że opuszczę go na chwilę — rzekł
Bolesław do gościa, gdy obaj weszli do mieszkania. — Pan jesteś głodny, a ja nie zapominam o tym, że jestem gospodarzem i że natrętnie prawie pociągnąłem pana do siebie. Rozkażą więc podać przekąskę, przyśpieszyć obiad i natychmiast służyć będę.
To mówiąc wyszedł, a pan Andrzej zaczął rozglądać się wkoło. Spojrzał w głąb sąsiedniego pokoju, którego drzwi na oścież były otwarte, a wiedziony ku książkom zamiłowaniem uczonego zbliżył się do nich.
Półki, zawierające księgozbiór Bolesława, dzieliły się na dwie kondygnacje, przegrodzone podłużną deską. Po jednej stronie były grube tomy, na których skromnej czarnej oprawie jaśniały imiona: Śniadeckich, Kołłątaja, Naruszewicza, Skargi, Lelewela i parę innych; po drugiej stały powieści i poezje, nowszych czasów przeważnie, a między nimi parę tomów Kochanowskiego, Krasickiego i Reja z Nagłowić.
Pan Andrzej czytał tytuły książek i przyjemne zdziwienie wzrastało na jego twarzy. Wypadkiem rzucił spojrzenie na bok i ujrzał na niewielkim stoliku, umieszczonym przy łóżku, parę gazet i ilustracji polskich; pomiędzy nimi stał lichtarz z nie dopaloną świecą i można było odgadnąć, że nie dawniej jak dnia poprzedniego Bolesław przed zamknięciem do snu oczu pisma te czytał. Leżały one nawet w nieładzie, świadczącym, że pilnie zajmowano się nimi.
Pan Andrzej patrzył i zamyślił się, ale z zamyślonych oczu jego zniknął całkiem smutek, a ukazała się w nich błogość taka, jaką czuje człowiek, który widzi wcielającą się najulubieńszą ideę swoje.
W zamyśleniu zdjął z półki jednę z książek — była to korespondencja Kołłątaja z Czackim.
Przerzucał ją pan Andrzej machinalnie prawie, gdy spomiędzy kartek wypadł kawałek cienkiego papieru. Podniósł go z podłogi i mimowolnie rzucił nań okiem; kilka wierszy drobnym i wprawnym pismem było na tym papierze. Pan
Andrzej sądził, iż są to notaty z poważnego dzieła, w którym się papier znajdował, i przeczytał:
„Widziałem ją dziś, dobrą i piękną jak anioł. W oczach jej było niebo dobroci, na ustach raj rozkoszy.
Kobieta dobra i piękna to dla mężczyzny źródło, z którego on co chwila czerpie szczęście i siły na surowe i pracowite życie.
A taką jest o n a.
A ona będzie moją!”
Pan Andrzej uśmiechnął się i rzekł do siebie:
— Niepotrzebniem to przeczytał, ale nie spodziewałem się, aby dwaj uczeni mężowie, Kołłątaj i Czacki, byli powiernikami marzeń miłosnych.
Włożył kartkę do książki i książkę postawił na półce. W tej samej chwili ozwał się obok niego wesoły głos Bolesława:
— Uważam, że pana zajęła nieco biblioteczka moja. Połowa jej, ta mianowicie, która składa się przeważnie z dzieł minionych stuleci, dostała mi się po ojcu, drugą sam dokupiłem.
Pan Andrzej podniósł wzrok i po chwili milczenia rzekł gorąco:
— Daj Boże, aby syn pana, jeśli go kiedy mieć będziesz, tak samo snuł dalej poczciwą i rozumną myśl, która ukrywa się pod tą słomianą strzechą, jak prawdziwa perła na dnie niepokaźnej muszli!
Uśmiechnął się Bolesław i uścisnął rękę swemu gościowi.
— Mało mojej zasługi jest we wszystkim, co pan dobrego lub rozumnego zobaczyć możesz w tej mojej zagrodzie. Od wieków było tutaj poczciwie i rozumnie, a ja ciągnę dalej nić tradycji ojczystej, przekazanej mi po przodkach, a bezpośrednio otrzymanej w spuściźnie po ojcu.
— O, tak! — odparł z przejęciem się pan Andrzej — trzeba być złym i bezrozumnym, aby poczciwej tradycji rodzinnej nie uszanować i nie uszlachetnić jej własną pracą.
— Pozwól, szanowny mój gościu — rzekł Bolesław — abym teraz zaprosił cię na prozaiczne pole powszednich potrzeb. Przekąska na nas czeka.
To rzekłszy wprowadził gościa do pierwszego pokoju. W chwili, gdy tam wchodzili, stary sługa, o włosach i wąsach białych jak śnieg, o czerstwej twarzy i szerokiej szramie na czole, stawiał na stół, umieszczony przed kanapą, tacę pełną wiejskich przysmaków: wędlin, serów i litewskich nalewek. Bolesław zbliżył się do służącego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł do pana Andrzeja:
— Przedstawiam panu poczciwego Krzysztofa, starego towarzysza broni mego ojca.
Pan Andrzej przemówił kilka słów przychylnych do starego wojaka, który odpowiedział, kłaniając się z żołnierska i uśmiechając się pod wąsem:
— Je parle français, mosje, j"eright;étais sept ans en France, beau Paris!
Zaśmieli się gość i gospodarz z tej improwizowanej francuszczyzny i z dobrym apetytem wzięli się do śniadania. W pokoju słońce szerokimi smugami złociło posadzkę, migotało po ścianach i opromieniało portrety wielkich mężów. Na dziedzińcu, naprzeciw jednego z otwartych okien, młody chłopak w siermiędze pasł dwa stajenne, młode, ale dobrze utrzymane koniki. Stał on na zrębie i wykonywał różne gimnastyczne sztuki dla pokazania swej zręczności przed dwiema rumianymi dziewkami, które o parę kroków od niego prały bieliznę w wielkiej balii. Dziewczęta śmiały się do rozpuku, a chichotaniu ich towarzyszyło skrzypienie żurawia u studni i plusk wody przelewającej się z wiadra do koryta. Na dziedzińcu wokoło wszystko tchnęło zielenią, świeżością, czynnym życiem, w pokoju panowała cisza i ład, a nieokreślona jasność wewnętrzna niby promienie silnego i spokojnego ducha okrywała twarz gospodarza, swobodnie rozmawiającego ze swym gościem.
Pan Andrzej słuchał i patrzył na wszystko uważnie, w końcu rzekł:
— Prawdziwie zachwycony jestem pańską ustronia. Kto tu raz zajrzał, może śmiało powiedzieć: „I ja byłem w Arkadii!” Wiesz pan jednak, co mi na myśl przychodzi? Do uzupełnienia tej cichej poezji i pełni życia, jakie tu panują, braknie jeszcze kobiety, rozumie się, kochanej, dobrej i myślącej.
Bolesław nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i jakby mimo woli rzucił spojrzenie na doniczkę z narcyzem, a w oczach jego błysnął wyraz uszczęśliwienia.
Czas upływał szybko, słońce już tylko parę godzin miało do zachodu, a pan Andrzej ani myślał o opuszczeniu szlacheckiej zagrody, która snadź bardzo przypadła mu do serca.
Już było po obiedzie, gość i gospodarz siedzieli na ganku, prowadząc ciągle rozmowę, która nabierała coraz więcej zajęcia i ożywienia.
— Powiedz mi pan — rzekł pan Andrzej — kto mieszka w tym drugim dworku, co tam za gajem stoi, a tak podobny jest do tego, jakby obydwa przez rodzonych braci postawione były?
Na to pytanie pana Andrzeja nagły rumieniec oblał twarz Bolesława i pokrył mu nawet czoło.
Z rumieńcem tym wyglądał on jak człowiek, który na chwilę zapomniał był o czymś przejmującym na wskroś całą jego istotę, a ktoś mu o tym nagle przypomniał i przypomnienie to niby dotknięcie iskry elektrycznej wstrząsnęło całym jego organizmem. Pohamował się jednak szybko i odrzekł spokojnie:
— W dworku tym, który się nazywa Niemenka, mieszka pani Niemeńska, kobieta w wieku i wdowa, z synowicą swoją, panną Wincentą Niemeńska.
Trzeba było bardzo nieprzenikliwego oka i ucha, aby nie dojrzeć wymownego spuszczenia oczu i nie dosłyszeć szczególnego dźwięku głosu, z jakimi Bolesław wymówił ostatnie imię.
Pan Andrzej nie należał do rządu nieprzenikliwych, toteż uśmiechnął się nieznacznie, z przyjemnością popatrzył na Bolesława i ozwał się:
— Pan zapewne często bywasz w Niemence? tak bliskie sąsiedztwo…
— O! bardzo bliskie — odrzekł Bolesław — tym bliższe, że panna Wincenta jest moją narzeczoną.
Wyrzekł to z uśmiechem, ale głos mu zadrżał i znowu nagły pąsowy rumieniec pokrył twarz na mgnienie oka.
W tym drżeniu głosu i w tych nagłych ognistych rumieńcach, pojawiających się przy wspomnieniu kobiecego imienia u tego mężczyzny skończonych lat trzydziestu i męskiej powierzchowności, odbiła się przedziwna świeżość i dziewiczość serca, ale zarazem trysnęła z nich łuna płomienistej, namiętnej natury.
Rozmowa po raz pierwszy przerwała się na chwilę. Bolesław spuścił wzrok i zamyślił się, jakby zapomniał o tym, co się działo koło niego; pan Andrzej patrzył nań z baczną i życzliwą uwagą.
— Tak więc — odezwał się — masz pan tylko krok jeden uczynić do ślubnego ołtarza.
— Krok ten jednak dość długo trwać będzie — odpowiedział Bolesław. — Panna Wincenta bardzo młoda jest jeszcze, bo ma dopiero rok siedmnasty; za wolą jej i jej ciotki, a także i wskutek własnej rozwagi postanowiłem czekać rok jeden jeszcze, chociaż rok już także mija od czasu, jak jesteśmy zaręczeni.
— Zapewne odłożyłeś pan termin ślubu swego dla lepszego wzajemnego poznania się z narzeczoną? — spytał pan Andrzej.
— O, tego już nam nie potrzeba — żywo odparł Bolesław. — Ja znam pannę Wincentę od dzieciństwa, a okoliczności tak się składały, że od lat pięciu, tj. od pory, w której straciła ojca i została zupełną sierotą, bo matki nie miała już od dawna, widywaliśmy się codziennie prawie.
Zwłoka ta została postanowioną skutkiem uwagi, że lepiej jest zawsze, jeśli kobieta przyjmuje na siebie obowiązki żony i gospodyni, a może i mające wkrótce nastąpić trudy macierz