Na ulicy

Starych arkad niskie łuki,
Mroczna, duszna perspektywa…
— Jak się zowie ta ulica? —
— Ta? Czerwona się nazywa.

I na kiju swym pochyły,
Trzęsie głową zwiędłą, siwą,
A w zagasłej, bladej twarzy
Świeci źrenic mętne szkliwo.

Płaszcz okrągły z staroświecka
Na zgarbionych plecach wisi,
A pod szyją go zapina
Wysrebrzony pazur rysi.

— Ba! Czerwona!… — I z uśmiechem,
Co wrażenie słów oblicza,
Mruży oczy, a głos zniża…
— Niegdyś zwała się Złotnicza.

Dawno! Dawno! — Podniósł palec,
Kropla na nim skrzy rubinu,
I potrząsa zżółkłą ręką
Niby kartką pergaminu.

— Het, precz, jak tam słońce świeci
U wylotu skróś ulicy,
Siedzieli tu całym cechem
W niskich kramach swych złotnicy.

Kto tu zaszedł, oczy mrużył,
Żywym ogniem owionięty;
Tak paliły się szafiry,
Tak gorzały tu diamenty.

W kramie, w szubie aksamitnej
Siedział złotnik z wagą w ręce,
A tuż ślicznej złotnikówny
Liczko śmiało się dziewczęce.

Dawno! Dawno! Król Młot wtedy
Na frankońskim siedział tronie,
A Saracen się najeźdźca
Oszańcował w Awinionie.

Ale chętnie rzucał szańce,
Krzywe szable, ostre spisy,
I szedł nurzać dzikie ręce
W nie nizanych pereł misy.

I szedł nurzać oczy dzikie
W złotnikówny śliczne lica…
Aż raz — nagle się w Czerwoną
Zamieniła ta ulica! —

Podniósł stary grzbiet pochyły,
Płaszcz odrzucił na ramiona,
A spod kresów kapelusza
Twarz mu błysła przemieniona.

Zabłąkany promień słońca
Nagle w oczach się załamie,
I tak stoi prosty, dumny,
Pod arkadą w starej bramie.

Aż się z szeptem ku mnie schyli,
Jakby powiał wiatr skróś łanu:
— Tą ulicą saraceńska
Krew spłynęła do Rodanu!