Nad morzem – Rapsod drugi

A otóż nadeszła godzina, błękitem spowita, godzina bólu i tęsknoty. Sny mych nocy zlewają się z jawą dnia, złudną tęczą sennych wspomnień roztajemniczyła się ma dusza, w mrocznych czeluściach wykwitają na nagich gałęziach ciężkie kiście złotego kwiecia, wokół na skałach śpią czarne ptaki złowrogich wróżb, a miliardy gwiazd sieją błyszczący szron na głębie morza.

Nigdy Cię jeszcze tak smutnej nie widziałem.

Tak smutne widziałem pola w Zaduszki. Wiatr miótł przed sobą zwiędłe liście drzew, gwizdał w zeschłej trawie, osiadł się na szronem ściętym stepie, posępnie szumiała noc nad grobami, w upiornym milczeniu stały, gdyby widma, nagie topole nad drogą, a w błędne bezdroża ciemności wżerało się blade światło dalekiej chaty.

Tak smutnie zapadało raz słońce późną jesienią. Cały dzień padał deszcz. Cały dzień jęczał na brudnych szybach okien, jęczał, łkał i zawodził, a niebo zwieszało się nad głową ołowianym całunem smutku i beznadziei, i wtłaczało się w duszę rwącą tęsknotą i niepokojem. Nadeszła chwila zmroku, ale słońca widać nie było, tylko jakieś słabe, brudne jaśnienie rozczołgało się z trudem na krańcach nieba i zanikło.

Tak smutną widziałem raz mewę ze złamanym skrzydłem, jak w czasie przypływu siedziała na zrębie skalistej wysepki. Już przelewały się fale przez skaliste złomy, coraz wyżej piętrzyło się morze, zbita piana opryskiwała białe ciało ptaka, a w niemym przerażeniu patrzała drżąca mewa na coraz nowe, coraz silniejsze fale, czuła, jak śmierć się zbliża, straszna, nieubłagana śmierć. Raz jeszcze próbowała rozwinąć swe skrzydła, raz jeszcze opadła bezsilnie na ostrej rafie skały, wtuliła głowę między swe białe pióra i w beznadziejnym smutku czekała śmierci.

I tak smutną słyszałem raz ostrym wiatrem poszarpaną pieśń nad grobem dziecka w mroźnym styczniowym poranku. Suche zawieje śniegu kłębiły się w powietrzu, wiatr ciął drzewa i łamał ich zmarzłe korony, a na małą trumienkę spadały grudy ziemi, spadały i jęczały ostatnią kołysankę.

W niebieskiej godzinie, bólem i tęsknotą spowitej, w gasnących czarach zapadłego słońca widziałem Cię – ale tylko przez błysk sekundy, bo już spłynęłaś gdyby cień ziemi w zaćmieniu słońca i zlałaś się z czarnym milczeniem nocy.

Spłynęłaś gdyby cień ziemi, tylko jedno spojrzenie wpłakało się w mą duszę, spojrzenie, pełne łkającej tęsknoty, bezsilne i żarliwe jak rozmodlona prośba dziecka.

I rozpieściłem Twe błagalne spojrzenie jak echo najodleglejszych wspomnień szczęścia, jak gasnący dźwięk zerwanych strun – i szukałem Cię – szukałem…

Po wszystkich morzach błądziły me okręty, ale nie mogłem odnaleźć Twej białej ojczyzny; zbiegłem pół ziemi, ale nie mogłem pochwycić Twego wzroku, co w mojej duszy czarownym kwieciem się rozmaił.

O, daj mi Twą rękę!

Korzyłem się niegdyś przed wszechpotężną ręką ludzkości. Najrozleglejsze dale zbliżyła ku sobie, żelazne tęcze rozwiesiła nad czelustną przepaścią, góry poprzewiercała, ziemię poryła, rzeki wprowadziła w nowe koryta, w marmurze wskrzesiła życie i piękność, w twardym granicie haftowała tkankę najdelikatniejszych koronek, wszelką piękność stworzyła, spełniła wszelką tęsknotę, – ale czymże mi ta wszechpotężna ręka ludzkości, jeśli czuję Twą białą, wąską dłoń, gdy się jaśniejąca z ciemności ku mnie wysuwa, gdy moje serce obejmuje, jak przeciągły akord rozpłakanej harfy, a ponad mętną toń mego życia rozpościera gwiaździstą jaśń Twych złotych splotów!

O, daj mi Twą rękę!

I spojrzyj na mnie!

Widziałem wszystkie cuda i piękność tej ziemi. W łonie wieczności widziałem olbrzymie słońce, gdy lało w nagą ziemię płomienną krew ognia, przeżyłem rozkosze raju, grzałem się w blasku, jaki królewska korona moja roztaczała od jednego bieguna ziemi do drugiego, budowałem piramidy i sprowadzałem na tysiące mil wody morza do pustyń piasku, widziałem, jak ziemia pękała, a wszechistnienie stanęło w pożarze – ale czym mi cała piękność i moc cała, kiedy Twój wzrok na moją duszę pada, czarowne kwiecie w niej budzi, co z szeroko rozwartym kielichem pije tęczę niebieską – zapomnienie!

O, spojrzyj na mnie, jak w onej ciemnej nocy, kiedy ziemia i morze w żałobnej pomroce spłynęły!

Milczeliśmy, ale dusze nasze objęły się i splotły, i dumały, dumały:

o wiecznej ciszy, w której słyszy się rozdźwięk promieni gwiazd w kształt gasnących strun, –

o bezmiernej jasności, kiedy niebo ziemi nie dotyka, a wzrok bezgraniczny i bezcielesny we wszechświatach tonie, –

o omszałym przepychu odwiecznych sarkofagów, w których świecą pleśnią popioły ciał królewskich, –

o cichych morzach, co śpią w martwej jak lustro, czystej pomroce, –

o milczących ptakach, co bezgłośnie z wiecznie rozpostartymi skrzydły mkną przez bezsłoneczne dale, –

o zamarłych miastach, których cichego zmroku nie mąci światło ni ciemność, o miastach bez cieni, co żyją odblaskiem niewidzialnych gwiazd…

Tak siedzieliśmy zadumani i cisi, śniliśmy snem nie z tego świata, bo nie ma równej piękności, jak śnić o zmarłym przepychu, oprzędłym pajęczyną, o rdzą przeżartych koronach królewskich, o zielonym blasku starością zapleśniałych wspomnień.

Siedzieliśmy, a w sennym zadumaniu błądziły długo Twoje oczy, aż wświeciły się w moją duszę, Twoje senne, pięknością upojone oczy –

raz jeszcze spojrzyj tak na mnie!

I przemów do mnie!

Chętnie słuchałem, kiedy na tarasie mego pałacu, w świetle księżyca, jakaś obca niewolnica strącała srebrnymi drążkami ze strun cytry rozpłakaną pieśń tęsknoty, ciemną pieśń, jaką szumią palmy w samotnych oazach, jaką płaczą wysmukłe cyprysy nad zapadłymi grobami; z szumem stalowych skrzydeł biło me serce, gdy me wojska w groźnych rytmach surm i rogów mosiężnych ciągnęły na wojnę; długie godziny wsłuchiwałem się w posępny rozgwar morza, aż mi dusza drżała z pokory i strachu przed głosem wieczności, –

ale czym mi wszelki dźwięk, czym wszelkie upojenie pieśni i tęsknota cytr i harf, kiedy słyszę Twój głos, gdy czerwonym światłem gasnącego słońca tka bogaty przepych mych dumań, a w me sny wplata pałające żary jesiennych kwiatów…

Och, przemów do mnie!

Błądziłem po wszystkich morzach, a nie mogłem odnaleźć Twej białej ojczyzny księżycowej; wiele krain przeszedłem, a nie mogłem pochwycić Twego wzroku; słyszałem ludzi, ale nigdy nie zadrgał dźwięk Twego głosu na strunach mego serca…

Wszystko tylko snem, jednym długim snem.

Widziałem, jak w brzasku porannym znikło moje potężne państwo w mglistych oparach wilgotnych łąk, na mojej głowie stopiło słońce królewską koronę, \v złotym pyle słonecznym rozsiały się moje pałace i ogrody, i znowu łamie się gniew rozbitych fal, i znowu noc, ciemna noc nad morzem.

Głębia walczy z zatorami, wyrzuca w górę czarne odmęty, dwie gwiazdy wdzierają się w chmurną noc i rozpryskują błyszczący szron na morze.

A z wolna rosni wokół dwóch gwiazd czerwone tęcze, sklebiają sio w chmury, leją się po niebie falami ognia i kołyszą się na nim płomienną lawą.

A dwie gwiazdy – to dwa wściekłe ogniska, wdrażają się w niebo gdyby dwa olbrzymie kratery, drą w strzępy ciemną noc i leją potoki ognia na morze.

I chwilę stoi morze w kipiącym potopie płomieni, zarzuca swe ogniem rozszalałe ramiona na niebo, wspina się na jego krańcach w górę, a ze wszech stron niebo zdaje się wchłaniać w swe głębie ogniem buchające wary.

A w tym pożarze wodnych bezdroży widzę Cię z wyciągniętymi ramionami, z płomienie j ącymi włosami, co jak ognista fala rozwarkoczonych komet po niebie się rozwiały.

Z wolna gaśnie płomienny cud, niebo dogorywa, dwie gwiazdy tlą mdłym blaskiem, ale widzę Cię jeszcze, widzę jaśniejącą Twą postać i złoty krąg światła wokół Twej głowy.

W takim świętym blasku raz Cię już widziałem, gdy moje potężne słowo z łona wieczności do życia Cię zbudziło:

Bo byłem bogiem.

Byłem wszechwolą ziemi, przez którą się wiecznie od nowa przetwarzała, byłem siłą, rozdzielającą wody od ziemi, byłem rozumem, który wykreślił dla gwiazd niezmienne tory, i byłem sercem wszechświata, jego tętnem i karmą.

Byłem słońcem, a wokół mnie krążyły światy w niezmiennym pędzie, byłem potęgą czasu, co skrzepiła ogień, skruszyła skały i stworzyła urodzajną glebę, byłem mądrą opatrznością, co przygotowała łono matczyne dla nasienia wszechżycia.

Aż nadszedł czas, kiedy ma twórcza wola osłabła, moje myśli błądziły nad oceanem, zawisły niebem bezsiły nad jego przestworzem albo zbiły się w chmurę i siadły na dzikich skałach i w smutnym zadumaniu patrzały w słoneczność bezprzestrzennych dali.

A gdym kąpał moje dzieło w białym świetle, gdym roztapiał dale w błękitnych mgłach zmroku, gdym zmęczony dniem gasił światła i otulał ziemię w czarne żgło nocy, gdy jedna wieczność po drugiej błyskawicą prześliznęła się przez mą duszę, ogarnął mnie niepokój, bom czuł, że jeszcze jedno wielkie pragnienie czeka swego: „Stań się!”

I długo myślałem o spełnieniu tej ciemnej tęsknoty, ale daremnie kruszyłem światy, a z ich skorup tworzyłem nowe, daremnie niszczyłem porządek wszechrzeczy, rzucałem gwiazdy na nowe tory, przyspieszałem ich bieg i nowymi światłami krzyżowałem ich drogi, daremnie zmieniałem noc na dzień, gasiłem światło i na nowo je wzniecałem, ale nic nie mogło zaspokoić mego pragnienia, nic nie spełniło obietnic mej tęsknoty, i smutny i zmęczony patrzałem na mój bezpłodny trud.

Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy przeczute tęsknotą słowo miało stać się ciałem, wola moja ogarnęła wszechświat, wstrząsnęła nim, jakby go z posad wyrwać chciała, w nocy wielkiego cudu błysnąłem jak słońcem, piorunem słowa, co światy tworzyło i w proch je kruszyło, i z wielką mocą krzyknąłem: „Stań się!”

I powstałaś!

A ze źródła mej potęgi spływała bezgraniczna łaska w Twoją duszę, aż całą ziemię objęła, tysiącem zmysłów wnikła w jej najskrytsze tajnie, zatrzymywała gwiazdy w ich biegu, odczuwała najtajniejsze dale przyszłości, a łaska moja płynęła na Ciebie, płynęła, aż moc Twoja mojej się zrównała.

Dałem Ci moc i piękno, i byłaś tym na ziemi, czym ja byłem na niebie.

Kochającymi rękoma sypałem na Ciebie smętny blask zadumanych gwiazd, kąpałem Cię w świetlistych roztoczach srebrnych księżyców, nad Twą głową rozwiesiłem niebo cudu i dziwów, a nagą ziemię w raj zamieniłem.

A z woli mej poryła woda ziemię w szerokie bruzdy, stopiłem odwieczny śnieg na szczytach gór, zwaliłem lodowce w morze, gorącym strumieniom utorowałem drogi przez lodowate oceany, przepaliłem ziemię mym światłem aż do dna i z drżącym pragnieniem rozwarło się jej łono dla siejby życia.

Pełnymi rękoma siałem zarodki na wiosenną ziemię. A gdzie niedawno kruszyły się przez całą wieczność nagie góry, rozkwieciły się tęczowym przepychem rajskie ogrody, gdzie niedawno dzikie burze piętrzyły góry piasku i rzucały je w niebo, rozłożyły się rozkosznie łąki i bujne pola złotych zbóż, a gdzie skaliste złomy sterczały najeżonym grzebieniem, wybiegły w niebo dziewicze lasy olbrzymich palm i kokosów.

Po nagich ścianach skał pięły się rozkoszne winnice, czarne moczary i bagna porosły olbrzymim liściem i żółtym kwieciem wodnych róż i nenufarów; wokół jezior wybujały lasy, trzciny i sitowia, a czeluście i urwiska pokryły się nieprzedartym gąszczem bluszczu.

Ale nadaremnie wyczerpywała się moja potęga, by coraz to rzadszy przepych z ziemi wyczarować. daremnie rozniecałem na niebie tysiącznobarwne ognie i tęcze, daremnie tworzyłem nowe cuda i dziwy – wszystko daremnie.

Widziałem Cię smutną i cichą w ciepłych pieszczotach półzmroku, owianą oddechem rozkwitłych róż, tęczą gasnących kwiatów spowitą, widziałem, jak błądziłaś w zaczarowanych ogrodach wśród czarnych palm, jak błędny ognik świętojańskich nocy.

Widziałem Cię smutną i cichą, jak spływałaś z gór, gdyby nikłe jaśnienie mgieł na mrocznych dalach.

Widziałem Cię, jak dumałaś nad brzegiem morza, rozwiana w cichych pieśniach fal, co echem dalekich snów na brzegach przebrzmiewały.

A gdy wszystkie ognie na wierzchołkach gór pogasły, gdy ostatnie blaski haftowały złote szlaki nad szczytami lasów, gdy się ostatnia pieśń rozwiała, gdy w nocnej ciszy przekwitł ostatni dźwięk, wtedy czołgało się morze do Twych stóp, z wolna obejmowały Cię fale senną pieszczotą, brały Cię i niosły ku nieznanym brzegom.

Jak we śnie szłaś na morzu, Twe oczy szeroko rozwarte błądziły w mrocznych dalach, a przez gładką toń wlokłaś za sobą jaśniejącą falę Twych złotych włosów.

Błądziłaś samotna, strojna w przepych mego raju, a serce Twe więdło w tęsknocie jak kwiat w żarach słońca podzwrotnikowego.

W Twych snach wyciągałaś swe blade ręce ku nieznanemu Bogu, oczy Twe szukały tego Boga, którym oddychałaś w woni swych ogrodów, którego piłaś w pieśniach oceanu, a promieniłaś go w dale światłem, co Cię opływało.

A gdy raz znowu Twe włosy zmrok morza jaśnieniem bladych gwiazd przeświecały, spadła noc z Twych źrenic i ujrzałaś mnie na przeciwnym brzegu.

Chwilę patrzałaś zdumiona, przez chwilę rozbłysła łaska mej miłości ognistym słońcem wokół Twego czoła, a naraz, jakbyś się roztopiła w zorzach wieczornych, spłynęłaś w górę.

Tak opada rosa, gdy wiatr poranny przez łąki przewieje.

Tak przekwita na brzegu ostatni akord fal, gdy dalekie wiosło trąci w szklistą powierzchnię jeziora.

Tak gaśnie w ciemności płonący warkocz spadającej gwiazdy, i tak spływa potop pijanych barw, gdy na niebie noc milczenie rozściela.

I często tak myślę i marzę, i śnię o moim i Twoim początku, i szukam Cię i pragnę.

Zgasłaś jak błędny ognik, rozwiałaś się jak opary mgieł w błękicie brzasku,

Znikłaś, zagasłaś, a może umarłaś, ale wciąż Cię widzę, na jawie i we śnie, w słonecznych roztoczach i gasnących mrokach. Słyszę Twój głos w huku burzy i w rozkołysanej tęsknocie zasypiającego morza, widzę, słyszę Cię, a znaleźć Cię nie mogę.

Czasami siedzisz na krawędzi mego łoża i patrzysz ze smutnym uśmiechem w moje półsenne oczy. Twa łkająca ręka głaszcze me włosy, Twe usta błądzą wieczorną tęgą po mym czole, a gwiazdy Twych oczu piją pragnienie w mej krwi.

Czasem widzę Cię na spienionej grzywie fal, gdy w czasie przypływu morze brzegi zalewa: jak diamentowy szron błyszczy w żarze południa biała piana na złotych splotach Twych włosów.

A w blasku nocy księżycowej widzę Cię na zrębach skał, słyszę Twe ciemne pieśni w takt morza, co Twe stopy pieszcząc oblewa, w szerokich, stepowych rytmach gwiazd, co się połamaną falą promieni wokół Ciebie rozlały. I z wolna stapia się miesiąc na Twej głowie, i w diamentowym dżdżu ścieka na ziemię przez jedwab Twych włosów.

A zamyślona, z cichym uśmiechem chwytasz i rzucasz obiema rękoma świetlaną rosę roztopionego miesiąca w milczenie morza, co się wokół świeci. I chwytasz i rzucasz obiema rękoma diamentowy pył w połamaną falę gwieździstych promieni i z wolna rozkwita wokół Ciebie w skrami tryszczącym przepychu ślubny pierścień morza.

Kołysze się u Twych stóp, odczepia się od wód, owija Cię, wznosi się kręgiem w górę, wplata się w Twe włosy i jakby diadem ukuty ze światła księżyca i promieni gwiazd owieńcza Twe czoło.

Tak Cię widzę często, Ty oblubienico morza ze ślubnym jego pierścieniem, i kocham Cię, jaśniejącą w kaskadach światła, rozkwitłą w tęczach nocy polarnej, bogatą przepychem klejnotu, co Twe czoło opasał.

Ale gdym podnosił kotwice, gdym żagle rozwijał, by wyjechać ku Tobie na morze, ku Tobie, święta oblubienico morza, tom widział, jak się w pomroce rozpływałaś, widziałem Twe czarne oczy, jak gasły w oddali, a jaśniejąca toń Twych włosów zlewała się z wolna z uroczyskami morza, kędy się święte cuda spełniały.

Już gasną gwiazdy, budzi się morze, a jak echo przebrzmiałego szczęścia rozdżwiękło w mej duszy Twe ostatnie spojrzenie.

Powiędły róże, drżą w błękitniejących całunach nocy, które brzask rozwiewa, a z krzaku głogu opadły liście, jak dźwięki harfy, niewidzialną ręką trącone.

Budzi się morze i dzień się budzi, a jak nikły cień ziemi, rozwiałaś się na niebie i zatonęłaś w świtach błękitu.

Po wszystkich morzach Cię szukałem, całą ziemię zjechałem, a znaleźć Cię nie mogłem.

A przecież siedziałaś obok mnie na tronie niebieskim. Droga mleczna była u stóp naszych, promienie wszystkich gwiazd oplotły świetlanymi wieńcami nasze skronie, a oczy nasze nieśmiertelne piły w świętej ciszy boskości niepokalane piękno wszechświata.

Razem z Tobą utraciłem rozkosze raju, i opętany orkanem burz, olśniony potopem błyskawic, co na czarnym niebie ryły runy moich przeznaczeń, niosłem Cię na mej piersi, niosłem Cię, moje biedne dziecię, i szukałem miejsca, w którym mógłbym Cię do snu ułożyć.

I znowu królowałaś ze mną ponad ludami i obszarami, na Twoje życzenie szło tysiące moich niewolników w niechybną zgubę, aby tylko mogli rozpostrzeć u Twych stóp rzadki przepych piękna, całe miasta stanęły w płomieniach, kiedy lękałaś się ciemności w bezsennych nocach, całe miasta z ziemią zrównałem, byś mogła widzieć moje zwycięskie okręty, kiedy do portu wbiegają.

Tuliłaś się do mnie przerażona, oczyma Ukrzyżowanego, gdy już słupem stawały. Na moich rękach wyniosłem Cię z wiecznego miasta, kiedy hordy barbarów rzucały pochodnie we wspaniałe świątynie, a przy mym boku jechałaś na koniu w stal okutym, kiedym w świat ciągnął, by grób święty moją krwią odkupić.

I jak daleko sięga moja nieśmiertelna dusza, widzę Cię wciąż obok siebie. Tysiąc razy rozbiła skorupę mego ciała i ucieleśniła się od nowa, ale wciąż byłem razem z Tobą.

A naraz zrozumiałem.

Naraz wiem wszystko.

Nie byłem bogiem, nie byłem królem, nigdy nie opuściłem tego brzegu, nad którym stoi moja chata.

Och, na tym brzegu spędziliśmy długie dni szczęścia, błądziliśmy wśród skał po wąskich a krętych ścieżynach, a w ciemnych przepaściach rwaliśmy rzadki kwiat paproci.

Och, na tym brzegu czułem w mej dłoni gorejącą Twą rękę, słyszałem Twój śmiech, jak płonął cichym jaśnieniem w ciemnych nocach, a sny Twoje biły o me serca jak białe skrzydła ptaka.

Nie byłem bogiem, nie byłem królem, bo od pra-początku byłem synem morza, a Ty ukochana – niedościgłym snem, który noc księżycowa, pijana szałem i rozkoszą, śpiewa na lśniących roztoczach wód.

I znowu nadeszła godzina błękitem spowita, godzina bólu i tęsknoty, kiedy morze mi śpiewa bolesną pieśń o Tobie i o mnie, straszny ból moich mrocznych przeznaczeń. I znowu przeżywam wielką moc cudu, kiedy po raz pierwszy Twe spojrzenie się w mą duszę wświeciło jak świetlany rozbłysk szczęścia i smutku i wiecznej tęsknoty.